Pierwszy raz przyszła do niego tuż przed Bożym Narodzeniem.
Tak się zdarzyło, że sprzedał akurat ostatnią laskę wiejskiej i stał teraz oparty o ladę, w białym fartuchu i foliowych rękawiczkach, czekając aż wybije godzina zamknięcia. Tam, na zewnątrz, w przedwczesnym, grudniowym zmroku, śnieg sypał i sypał bez końca, wiatr gnał go, podrzucał w te i we w te, by w końcu pozwolić mu spaść na chodnik, na ulicę, na ludzi. Tu, w środku, cisza i spokój, tylko lodówki mruczą, u sufitu brzęczy jarzeniówka, mrugają kolorowe lampki okalające witrynę obrosłą u dołu kwiatami mrozu, na wystawie stoi malutka choinka i tańczący Mikołaj, między nimi leży plastikowy udziec cielęcy z kością, obwiązany złotą wstążką. Został już tylko kwadrans i miał powoli zamykać, gdy zadzwonił dzwoneczek zawieszony nad drzwiami i weszła ona.
– Dobry wieczór. – Płatki śniegu skrzyły się na płaszczu i na włosach, zdjęła zaparowane okulary, obejrzała zawartość lodówek. – Jest baleron, jak dobrze. Czy może mi pan dać trzydzieści deko?
Oniemiał, patrzył tylko na ten cud świąteczny szeroko rozwartymi oczami.
– Może pan? – powtórzyła z rozbrajającym uśmiechem, odsłaniając w czerwonych ustach równy rząd zębów bielszych od śniegu.
Zaczerwienił się cały, czym prędzej uciekł wzrokiem ku wędlinom i wziął kawałek mięsa.
– Pokroić?
– Poproszę.
Gdy kładł baleron na krajalnicę, ten wydał mu się znienacka bardzo zmysłowy. Miękki, soczysty, pachnący, poznaczony siatką głębokich śladów po sznurku. Przyciskał go do ostrza mocno, mocno, a za nim – za nim –
– Proszę pana, nie za dużo?
– Słucham? – odwrócił się zmieszany.
– To nie będzie więcej?
– Tak, tak. – Nakroił już z pół kilo. – Przepraszam.
– Nie szkodzi. – Znowu pokazała mu olśniewające zęby. – Zapłacę za wszystko.
Pakował powoli, łypnąwszy ku niej raz i drugi. Taka piękna pani, taka elegancka. Pani z innego świata.
– Ile płacę?
Spojrzał jej prosto w zielone oczy, zadrżał.
– Dwanaście złotych.
Wysypała monety na dłoń, zaczerwienioną wprawdzie, ale delikatną, wąską, wypielęgnowaną, odliczyła kwotę, rzuciła na tackę.
– Dziękuję bardzo. – Zabrała paczuszkę i skierowała się do wyjścia. – Wesołych świąt!
Dzwoneczek znowu zadzwonił.
– Wesołych świąt – wyszeptał.
Przeszła za witryną. Uniósł dłoń i pomachał jej, szeleszcząc rękawiczkami, bo wiedział, że i tak nie zauważy. Postał jeszcze chwilę, zakręcił się w miejscu, obrzucił baleron czułym spojrzeniem i nakroił dla siebie kilka plasterków.
To były najgorsze święta w jego życiu.
Ku zdziwieniu pana Lucjana i niezadowoleniu matki, uparł się pracować w Wigilię, drugi dzień świąt i we wszystkie kolejne dni aż do Nowego Roku. Nie przyszła.
– Michałku, przemęczasz się. – Kręcił głową pan Lucjan, kiedy dokonywał rozliczenia po dniu jego pracy. – Wczoraj miałeś prawie dwadzieścia złotych straty, dzisiaj niewiele mniej. Co się z tobą dzieje?
– Przepraszam. – Michał wbił wzrok w kafelki na posadzce. – Jestem roztargniony.
– Uważaj. – Właściciel podniósł na niego surowy wzrok znad rachunków. – Ja wiem, co obiecałem twojej matce, ale nie będę cię tu trzymać za wszelką cenę.
– Przepraszam. Będę uważać.
Uważał. Przez tydzień, przez dwa starał się jak mógł, odważał dokładnie, liczył sumiennie. Klienci przychodzili i wychodzili, te same twarze od lat – pani Gosia, pani Maria, pan Janek i ten okropny jak mu tam, od którego zawsze wionęło wódką i który zawsze prawił pod wąsem jakieś okropności. Tylko czasami, kiedy ktoś prosił o baleron, coś się w nim budziło, coś przyjemnego i wstrętnego zarazem. Ale wiedział, że ona wróci. Może to piosenki Ewy Demarczyk, których słuchał namiętnie, dziwne i tajemnicze, a może śnieg, który padał i padał niemal bez przerwy, jakby wciąż trwał ten sam dzień, tamten dzień, ale wiedział na pewno. I wróciła.
Znowu zbliżał się czas zamknięcia, świat za witryną stał zasypany i zamrożony, nie zdążyli jeszcze zdjąć ozdób świątecznych, lampki migały jak wtedy, plastikowy udziec mienił się wielobarwnie, gdy ona znowu stanęła przed nim – w skrzącym się płaszczu, z zaparowanymi okularami w dłoni.
– Dobry wieczór.
– Dobry wieczór. Baleronu?
Roześmiała się głośno, dobrotliwie, aż zatrzęsły jej się ramiona i płatki śniegu spadły na kafelki.
– Zapamiętał pan. Nie, dziękuję, nie dzisiaj. Laskę głogowskiej poproszę.
Wyjął pęto z lodówki i odkroił kawałek. Gdy owijał go w papier, a ona wyciągała pieniądze z portfela, by przesypać je na tackę, przyjrzał się jej palcom. Nie było na nich obrączki. Błysnęła mu za to tymi zębami, zalśniła oczami, pożegnała się grzecznie i wyszła. Czekał, aż jej sylwetka przesunie się za witryną, ale ona jeszcze wsunęła głowę przez wpół otwarte drzwi i w akompaniamencie wciąż dzwoniącego dzwonka powiedziała:
– Szczęśliwego Nowego Roku. Chyba jeszcze nie jest za późno. – Mrugnęła i zniknęła.
Tak, tak, nie mógł się mylić. A może, może…
Przechodząc za witryną odwróciła się w jego stronę. Na pół sekundy, na sekundę.
Na pewno się nie mylił. Nie pomyślał nawet o kurtce, nie zdjął fartucha ani rękawiczek, zapomniał o sklepie, o śniegu, o mrozie, o całym świecie. Wybiegł za nią na zewnątrz.
Nieznajoma szła szybko. Zbliżył się do niej na kilka kroków, chciał zawołać, złapać za rękę, ale jak? Kiedy ona – taka piękna. Inna. Szedł za nią, ledwo nadążając, rozgrzany i rozemocjonowany, w ogóle nie czując zimna. Jak by tu, jak, jak to możliwe… Co zrobić, żeby to stało się możliwe.
Zwolnił kroku. Szedł w bezpiecznej odległości, nie odwracając wzroku od jej pleców. Nie może tak od razu. Powoli, po kolei.
***
Agata Różycka, tak się nazywała. Doktor Agata Różycka. Mieszkała niedaleko, w bloku po przeciwnej stronie parku, w drugiej klatce, na trzecim piętrze, po prawej.
Jak dobrze, że wtedy, gdy za nią poszedł, ta minęła się w drzwiach klatki schodowej z jakimś facetem, który wprawdzie patrzył na Michała podejrzliwie, gdy ten zapytał o jej nazwisko, ale podał je razem z numerem mieszkania, kiedy usłyszał wymyśloną na poczekaniu historię o tym, że owa pani coś zostawiła w sklepie. Jeszcze z dumą dodał, że jest lekarką, panią doktor, jakby jemu samemu dodawało to prestiżu. Chciał wprawdzie wiedzieć co dokładnie zgubiła, wścibski, chciał nawet sam jej to zanieść, ale Michał powiedział uparcie:
– Nie, ja. – I został wpuszczony do środka.
Postał wówczas chwilę pod jej drzwiami, nasłuchując odgłosów dobiegających z mieszkania, ale nie zdobył się na to, by zapukać. Potrzebował wiedzieć więcej.
Usiadł w parku, na ławce pod zepsutą latarnią i patrzył w jej okna. Światło paliło się w jednym z pokoi, za zasłoną kilkukrotnie przesunął się jakiś cień, jej cień. Chciał siedzieć długo, jak najdłużej, choćby do rana, ale wkrótce minęła pierwsza fala emocji i zmarzł okrutnie. Walczył z tym, chuchał w dłonie, wciskał je pod pachy, lecz po pewnym czasie poddał się i wrócił do sklepu.
– Co ty robisz, głupi? – Pan Lucjan, który zawsze przychodził na zamknięcie, czekał na niego rozwścieczony. – Gdzie się szlajasz, idioto, czy ty nie wiesz, nie rozumiesz? To ma być ostatni –
– Tak! – wszedł mu w słowo Michał. – To ostatni raz.
Zdjął pracowniczy strój, rzucił go na podłogę, z zaplecza zabrał puchową kurtkę, czapkę i szalik zrobiony przez matkę na drutach. Na pożegnanie oświadczył osłupiałemu właścicielowi:
– Zaczynam nowe życie.
Wątłymi krzykami matki, do której pan Lucjan zadzwonił jeszcze tego samego wieczora, też się nie przejmował. Wysłuchał jej cierpliwie, przytakiwał przy każdym przekleństwie, aż wreszcie, gdy tamtej zabrakło sił i zaczęła kasłać, powiedział:
– Mamo, jest pewna pani.
– Jaka pani, co ty mówisz?
– Jest pewna pani, która mnie chce.
– Synek… – Głos matki wyraźnie zmiękł. – Jaka pani? Poznałeś jakąś dziewczynę?
– Poznałem.
– Gdzie? Opowiedz mi.
– Wszystko w swoim czasie, mamo.
I zamknął się w pokoju.
Następnego ranka, jeszcze przed świtem, ciepło ubrany i gotowy na wszystko, objął punkt obserwacyjny w parku. Zabrał rower, który oparł o ławkę, wyjął zza pazuchy termos i popijając małymi łyczkami gorącą herbatę owocową, czekał na doktor Różycką. Jeszcze w nocy śnieg przestał padać, chmury rozstąpiły się i świat wkrótce rozświetliło blade, nie dające ciepła słońce. Ludzie wychodzili z klatki jeden po drugim, spieszyli w różne strony, kilka razy zrywał się z miejsca bez potrzeby, aż nareszcie wyszła i ona.
Teraz spokojnie, ostrożnie, bez nerwów.
Schował termos, złapał rower za kierownicę i prowadził go parkową alejką, śledząc panią doktor. Cieszyła go myśl, że już wkrótce dowie się, jakiego rodzaju jest lekarką. Może od serca, może od głowy. Na pewno przeprowadza śmiałe operacje, dokonuje niemożliwego, daje ludziom nadzieję, wyrywa ich śmierci.
Doktor długo skrobała przednią szybę samochodu, więc wykorzystał ten czas, by zjeść bułkę z serem i popić herbatą. Kiedy w końcu wsiadła, uruchomiła silnik i odjechała, Michał wskoczył na siodełko i popędził za nią. Niełatwo mu było utrzymać tempo. Pedałował wytrwale, kierownicę trzymał mocno, by nie stracić równowagi, pokonywał zaśnieżone chodniki i śliski asfalt, jak błogosławieństwo przyjmując chwile, kiedy zatrzymywała się lub zwalniała na skrzyżowaniu. Byleby tylko nie stracić jej z oczu.
Okrążyła park, przejechała kawałek ulicy łączącej dzielnice, wjechała w inne osiedle, pokluczyła na wąskich uliczkach i wreszcie zaparkowała, cumując bocznymi kołami na chodniku. Michał zwolnił, zsiadł z roweru i wszedł za najbliższy blok – on od tej strony, ona z tamtej. Szli tak kawałek, równoległymi chodnikami po obu stronach bloku, aż ukazała się przychodnia.
– Ja do doktor Różyckiej – powiedział do pani w okienku, gdy już przypiął rower na zewnątrz i zebrał w sobie dość odwagi, by wejść do środka. Budynek był niski, piętrowy, ukryty między mrówkowcami.
– Jest pan umówiony?
– Nie.
Pani poklikała chwilę, wpatrzona w monitor.
– Ma dzisiaj wolny termin, ale dopiero o czternastej trzydzieści. Może być?
– Tak jest, dziękuję.
Zdjął czapkę i szalik, rozpiął kurtkę i umościł się wygodnie w poczekalni, blisko drzwi do jej gabinetu, na których wisiała tabliczka z imieniem, nazwiskiem i specjalizacją: „lekarz stomatolog”. Bardzo mu to spasowało.
Jaki zły, smutny i rozczarowany był za to w kilka godzin później, gdy ona, wyjąwszy długie palce z jego ust, stwierdziła:
– Wszystko w porządku.
Miała lateksowe rękawiczki i jasnozielony fartuch, prawie tak samo jak on. To nie mógł być przypadek.
– Niemożliwe. Niech pani sprawdzi raz jeszcze.
– Proszę pana, sam pan powiedział, że nic pana nie boli. Naprawdę wszystko jest w porządku.
Pożałował własnej szczerości, ale jak mógł jej skłamać? Ociągał się jeszcze chwilę, wpół leżąc w fotelu dentystycznym.
– Kiedy mogę przyjść z powrotem?
– Za pół roku. Chyba, że coś będzie boleć.
Pół roku. Zwlekł się z fotela, obrzucił wzrokiem ściany w tym samym, uspokajającym, zielonym kolorze. Nie mógł czekać tak długo. Nie mógł, nie mógł.
– Do widzenia – pożegnał się, bo patrzyła na niego wyczekująco, kryjąc białe zęby za czerwonymi wargami zaciśniętymi w uśmiechu, który wcale nie wyglądał jak uśmiech. Rozumiał to, przecież on i ona, przecież nie po to są na tym świecie, żeby jak lekarka z pacjentem, tylko – kobieta z mężczyzną. Ona też to rozumie. On jej pokaże.
***
Następne dni były do siebie podobne. Budził się rano, napełniał termos gorącą herbatą, ubierał się ciepło i szedł pod przychodnię. Nie wchodził do środka, tylko stał na zewnątrz, pod jej oknem, którego mleczna szyba chroniła prywatność pacjentów, nasłuchiwał dźwięków borowania, a przede wszystkim – jej głosu. Pogryzał przy tym batoniki i ssał cukierki, wiedząc, że w ten sposób niechybnie przybliży termin następnej wizyty.
Na chwilę przed tym, jak miała kończyć pracę, szedł pod jej blok i siadał na ławce w parku. Gdy przyjeżdżała, patrzył na nią rozmarzonym wzrokiem, a potem obserwował okna co najmniej tak długo, aż gasło w nich światło. Myślał nad tym i myślał, jak uczynić kolejny krok. Co może zrobić, by stać się częścią jej życia.
Na trzeci dzień wydarzyło się coś, co za jednym zamachem zasypało niemal całą przepaść między nimi. Doktor nie wróciła po pracy do domu, ale Michał siedział na ławce uparcie i choć wieczór przeszedł już w noc, a po parku kręciło się podejrzane towarzystwo, to siedział i siedział, aż się doczekał. Jej samochód podjechał powoli, bardzo powoli, zaparkował krzywo i ze środka wyszła, niemal wytoczyła się ona. Chwiejnym krokiem, z głową opuszczoną, podeszła do drzwi klatki i długo gmerała przy zamku, nie mogąc sobie poradzić. Podbiegł do niej.
– Pomogę. – Wyjął jej z ręki klucz i otworzył drzwi. – Proszę.
– Dzię-dziękuję. – Wzrok miała zamglony, niewidzący. – Już, już.
Zrobiła krok naprzód, zachwiała się i niemal przewróciła. Złapał ją, wziął pod ramię i zaprowadził do windy. Chciał z nią wjechać na górę, ale odepchnęła go, weszła sama, oparła się plecami o ścianę i zaczęła rozpinać rozporek.
– Co… Co pan? Zajęte. – Machnęła nań ręką. – To damska.
Wcisnął guzik z cyfrą trzy i uśmiechnięty patrzył, jak zamykają się drzwi. Dotychczasową metodą więcej już osiągnąć nie zdoła.
Wiedział, że kolejnego dnia nie pracowała, ale i tak zajął stałą pozycję, licząc, że wyjdzie na zewnątrz. A wtedy – podejdzie, powie wszystko. I wyszła, choć dopiero wieczorem, a na dodatek strasznie się spieszyła. Podbiegła do samochodu, wsiadła i odjechała zanim zdążył cokolwiek zrobić. Wypadł za nią na ulicę.
– Pan, kurwa, co pan! – wydarł się na niego taksówkarz, który zatrzymał się z piskiem.
Co za szczęście, co za szczęście. Los był po jego stronie. Wsiadł do tyłu.
– Jedziemy za tamtym – zarządził, a gdy kierowca rzucił mu zdumione i wściekłe spojrzenie, dodał: – Już, szybko.
Ruszyli. Czuł się zupełnie jak w filmie. Dogonili ją i jechali tuż za nią aż do centrum. Gdy doktor zaparkowała, wyjął z kieszeni banknot, dał go taksówkarzowi i nawet nie czekał na resztę.
– Dziękuję, do widzenia.
Doktor szła szybko, za szybko. Nie mógł jej dogonić, ślizgał się na chodniku, mroźne powietrze paliło mu płuca. Wreszcie zniknęła w drzwiach jednego z budynków. Podszedł tam, zajrzał do środka. Restauracja.
Stał chwilę przed wejściem, chciał złapać oddech i doprowadzić się do porządku. Widział, jak w jasno oświetlonym wnętrzu ona zostawia płaszcz na wieszaku i podchodzi do stolika, gdzie – gdzie –
Pocałowała tego mężczyznę. Pocałowała. Michał nie mógł zrozumieć. Więc zwodziła, oszukiwała go przez ten cały czas. I żeby jeszcze pocałowała szybko, w policzek, jak brata, jak kolegę, ale nie – wpiła się ustami w jej usta, całowała długo, mocno, ręką przebierała w jego włosach, a on dawała jej się, dawał jak zwierzę w agonii.
Michał wkroczył dumnie do środka.
– Ja wiem, co lubisz – mówił tamten, kiedy Michał stanął przed nimi.
Ciekawe, czy wie naprawdę. Baleron i kiełbasę głogowską, oto co lubi.
– Przepraszam najmocniej. – Odwrócili się ku niemu zaskoczeni. – Czy pani doktor byłaby chętna spotkać się ze mną gdzieś, gdzie jest mniej ludzi? Wie doktor… – zawahał się, nagle niepewny, czy jego intencje są jasne. – Na randkę.
Doktor wymieniła spojrzenia z towarzyszem, który był wyraźnie zmieszany, a potem znów zwróciła ku Michałowi zielone oczy i powiedziała smutno:
– Tu jest i tak więcej ludzi, niż bym sobie życzyła.
Wybiegł na zewnątrz.
***
A gdyby tak go wzięła – do tańca, do walca. Schwyciła za rękę tą wypielęgnowaną dłonią, objęła wpół, przyciągnęła do siebie, do piersi, i ruszyliby, powoli, krok za krokiem. Nawet nie patrzyliby sobie w oczy. Ona złożyłaby głowę na jego ramieniu, on wtuliłby twarz w jej włosy. I tak by tańczyli.
Siedział na ławce pod jej blokiem, okropnie zgrzany, zmęczony, bo biegł tu niemal przez całą drogę, a gdy brakowało mu sił, to i tak szedł jak najszybciej, byle dalej, byle dalej. Rozpiął puchową kurtkę przy kołnierzu, zdjął czapkę i szalik. Pod zepsutą latarnią było ciemno i bezpiecznie. Wyjął z kieszeni butelkę wina. Dziwnie na niego patrzyły, gdy kupował, coś tam szepnęła jedna do drugiej, ale sprzedały. Michał męczył się chwilę z korkiem, wyszarpnął go zębami i zaczął pić. Wino było słodkie, gęste, lodowate.
Park był pełen śniegu. Mróz szczypał, stracił czucie w stopach, ręce miał czerwone i zgrabiałe. Pił chciwie, wielkimi łykami, dopiero po połowie butelki zwolnił. Zmęczenie, późna pora i wino zrobiły swoje. Rozpiął kurtkę do końca, przymknął oczy. Mróz owionął całe jego ciało. Wiedział, że sen nadejdzie szybko.