Ciągle chcemy tych, którzy nas nie chcą. Nieustannie odrzucamy tych, którzy pragną nas całym jestestwem. Zawsze oczekujemy więcej, niż jest to możliwe. Nieraz głęboko pragniemy, wypalająco i daremnie; czasem wszystko tracimy, nie zaczynając jeszcze pragnąć. I nade wszystko – nie potrafimy wytłumaczyć swojego własnego cierpienia.

Sądzę, że zadurzenie przyszło niechcący. Ona była samotna niczym otchłań bez dna; ja miałem już wszystko ułożone. Podobno zakochujemy się w ułamku sekundy, w jednym mgnieniu miłości. Być może, lecz jasność przychodzi później, gdy już obciąża nas wina tysiąca zaniechań.

Stało się to pomimo świata. Świat jest w najlepszym wypadku obojętny. Na pewno trwałby w bezzmiennym porządku, jeśli nasze drogi nie przecięłyby się nigdy. Jeśli oboje nie poczulibyśmy tego gorąca zalewającego bezsilny umysł dopaminą, a nasze bezwstydne ciała nie splotłyby się w najbardziej szczerym ze szczerych uścisku, niosącym prostą i naturalną prawdę: całkowite obnażenie serca i ducha przed drugą osobą.

Jej zapach to pierwsza rzecz, która we mnie utkwiła, i którą później rozpamiętywałem. Stanowczy jak drzewo sandałowe, jednak z nutą łagodności; wbijający się w nozdrza i uderzający po skroniach. Wyraźnie kobiecy, lecz zbyt zadziorny by przejść obojętnie. Cudownie skomponowany z aromatem połyskującej złocisto skóry.

Już w szkole dowiedziałem się, że długowiecznych, nazywanych „Nieśmiertelnymi”, stworzono sześć. Taka kobieta kilka wieków wcześniej miałyby status bogini. Byli też ludzie, którzy czuli jedynie nienawiść, bo nie mogli być tacy jak ona.

Dziś, na niemal kompletnie wyjałowionej Ziemi, miała być narzędziem ratunku w imię konieczności publicznej. Tak powtarzano na lekcjach i tak pisano w encyklopediach. To dziwne uczucie: zobaczyć ją niemal niezmienioną, choć minęło kilkadziesiąt lat.

Kiedy to się zaczęło, cały ten zamęt w mojej głowie, pracowałem w lekarskim fachu od siedemnastu lat. Specjalizacja w organizmach rzadkich zaprowadziła mnie do nagrody Fundacji Maxwella/Hanrahana. Nie było trudno, trwało przecież kolejne wymieranie.

Mimo wszystko czułem spokój i zadowolenie, typowe dla szybko osiągniętej stabilizacji. Lukratywny kontrakt z Rządowym Instytutem Badań Naturalnych był jak wisienka na torcie.

Medyk, jak mówili rodzice, może pomóc wielu, najbardziej zaś biednym. Powtarzali to do końca, nawet gdy superbakteria z Indii unicestwiała miliony, a nasz przydział leków wystarczył tylko dla jednej osoby – mnie. Parlamenty pustoszały, nie było żadnego orędzia do narodów. Ostatnia papierowa gazeta krzyczała na pożółkłych kolumnach: „Fabryki stoją. Brak leków zdziesiątkował Europę i unicestwił Afrykę”.

Kontynent z którego wyszła ludzkość – umarł. To było jak omen.

Wiadomo było, że błękitnooka Ann i pozostałe Nieśmiertelne przez swój sposób życia były inne, w jakiś sposób osobne. Nieprzystające do reszty, może nawet dziwne. A mnie w głębi ducha zawsze ciągnęło do świrusek. Nierównych emocjonalnie, skrywających pod powierzchnią normalności ciemne moce szaleństwa i samotności.

Po raz pierwszy ujrzałem ją wczesną wiosną, rozpoczynając nową pracę w Instytucie. Stała przed budynkiem, czekając na windę. Wysiadłem ze swojego poduszkowca punktualnie o siódmej. Ann miała na sobie dwuczęściowy kostium: szarą spódniczkę i jasnobłękitną marynarkę z wcięciem w talii. Strój świetnie przylegał do figury. Choć fryzjer wykonał perfekcyjną robotę, stosunkowo krótkie włosy fruwały na wietrze w uroczym nieładzie, opalizując blaskiem miedzi.

Była kobietą o nieoczywistej urodzie. Nosiła śladowy makijaż, a poza wisiorkiem nie miała ozdób. Posiadała mnóstwo elegancji, nawet w sposobie, a w jaki się poruszała. Po prostu schludna prostota z idealnymi drobiazgami, schludnymi paznokciami, czy ułożeniem fryzury, pasująca jak ulał do stylistyki biurowca RIBN. Lubiłem ten typ. Z nikim jej nie widywano, więc staraniami tymi kierować musiał jakiś nieodgadniony motyw lub głęboka tajemnica.

Budynek Instytutu wzniesiono jako jeden z niewielu wystających ponad ziemię. Ann założyła ręce i marszcząc brwi lustrowała coś na powierzchni ściany. Na mój widok wyciągnęła rękę:

– Cześć – rzuciła bezpośrednio. Patrzyła z niezmienną uwagą. Od razu wiedziała kim jestem. – Skoro mamy często razem pracować, przejdźmy na „ty”. Tak będzie prościej.

– Dobrze – odparłem z lekkim zmieszaniem.

– Jestem Ann – uśmiechnęła się po krótkiej pauzie, odsłaniając rząd równych zębów. Trzeba przyznać, że sposób w jaki to robiła szeroko rozświetlał okolicę.

– Bruno.

Miała silny, niemal męski uścisk dłoni. Mierzyła około stu siedemdziesięciu centymetrów, a przy tym nosiła szpilki. To sprawiało, że poczułem się odrobinę niższy i onieśmielony. Gdy wreszcie nadjechała winda, weszła do niej wyprostowana, z jakimś rodzajem wewnętrznej dumy.

Tuż przed zamknięciem drzwi dołączył do nas jeden z pracujących tu naukowców. Posłała mu identyczny uśmiech. Zdjęła marynarkę i wystudiowanym ruchem przewiesiła przez rękę. Pod spodem nosiła białą bawełnianą koszulkę odsłaniającą ramiona. Bukiet promieniujący ze skóry przyjemnie owionął mi nozdrza.

Ann stanęła bardzo blisko. Poczułem, jak dotyka mojego ramienia piersią. Byłem zmieszany, ale ona jakby nie zdawała sobie z tego sprawy. Spojrzałem w bok. Przez fałdkę koszuli, pomiędzy guzikami, dostrzegłem koronki białego stanika. Przełknąłem ślinę.

Po chwili winda wjechała na najwyższą, szóstą kondygnację. Wychodząc, rudowłosa lekko musnęła moją dłoń. Odruchowo ją cofnąłem, zupełnie jakby dotyk obcej kobiety stanowił elektryzujący grzech. Ten prąd nie przestał jednak płynąć, dopóki nie opuściłem budynku.

Nieraz rozmyślałem, jak do tego wszystkiego doszło. Raz do roku, mniej więcej w okolicach świąt, wpadałem w rodzaj eko – chandry i pełen najczarniejszych myśli wracałem do starych gazet, które kupiłem od kolekcjonerów. Rozkładałem je z myślą o tym, że spoczywa przede mną cała chronologia upadku świata. 

Człowiek który dotykał tych gazet jako pierwszy, jeszcze nie wiedział co nastąpi i jak daleko to zajdzie. Gdy w 2037 roku natura zaczęła pokazywać pazury, wiekowa cywilizacja przesytu zamarła w zdumieniu. „Temperatura w północnej Europie ani razu nie spadła poniżej dziesięciu stopni. W grudniu zaczęły kwitnąć drzewa” – głosił jeden z nagłówków. „Niespotykane plagi robactwa”, o czym informował tytuł z maja 2038 roku, zwalczano niespotykaną dotąd ilością chemikaliów. Chęć komfortu zdziesiątkowała życie w rzekach, uśmiercając kolejne gatunki. Zdjęcia z pierwszej strony „Observera” z wyjątkowo suchego lata 2042 roku ukazywały Dunaj i Sekwanę przypominające Nil w jednym z suszowych cykli. Rodzice wspominali, że był to pierwszy rok, w którym głód wystąpił w dużej skali. Plonów nie wystarczyło, by zapełnić opustoszałe sklepy. Wielkie zdjęcie półek bez towarów ilustrowało okładkę kolejnej gazety.

Światowi przywódcy ze standardową nonszalancją zapewniali o panowaniu nad sytuacją i niechybnej poprawie. Orężem społeczeństwa miała być cierpliwość, w którą powinni się uzbroić na najwyżej dwa – trzy miesiące. To była ostatnia gazeta, jaka się w ogóle ukazała. Zresztą już nielegalna, bo w tym okresie wszedł w życie całkowity zakaz ścinania drzew. O pół wieku za późno.

Spojrzałem na pożółkły, bardzo stary plakat oprawiony w ramkę. Pod postacią w białej masce widniał podpis: „Mr Yellow”. Na lekcjach historii zajmował równie ważną pozycję, co Nieśmiertelne. Sygnalista, enigmatyczny bloger z Kraju Smoka, przypominał wcześniejszego Snowdena, czy Assange’a: nie do końca legalnie posiadł informacje, które po ujawnieniu wstrząsnęły opinią publiczną. Występując w sieci ukrywał twarz, ale w krótkim czasie jego zamaskowana podobizna wisiała na plakatach w domach i na nakładkach większości profili społecznościowych. Nowy idol mas wywlókł na wierzch dane klimatyczne z mega-korporacji. Wynikało z nich, że wkrótce nastąpi katastrofalna w skutkach eksplozja wulkanów z Pacyficznego Pierścienia Ognia, rozbudzonych galopującymi zmianami przyrody. Większość ludzi czekał głód lub śmierć. Władze biernie przyglądały się sprawie, konsekwentnie odmawiając komentarzy.

Demonstrujące tłumy nie widziały już żadnego wyjścia. Ludzie zaczęli burzyć fabryki i elektrownie węglowe. Autorytet światowych przywódców runął gdy wyszło na jaw, że podsiadali akcje tych spółek. W wielu krajach zapanował chaos, upadały demokracje. Wówczas „Mr Yellow” opowiedział o istnieniu Nieśmiertelnych. Narodził się mit i nowa nadzieja, a bloger przestał nadawać. Wtedy w końcu zrozumiałem, że dawny świat nieuchronnie przeminął.

Płynęły kolejne dni. Od czterech miesięcy, czyli od czasu gdy rząd przydzielił mi to zadanie, odwiedzałem Ann w trzydniowych odstępach. Miałem kontrolować parametry życiowe i utrzymywać ją w jak najlepszym zdrowiu, bo zupełnie jak każdy – nie mogła uniknąć chorób. Każda z nich pozostawia ślad, niczym bliznę, osłabia. Długie życie oznaczało więcej blizn, a ja miałem zadbać o to, aby miała ich jak najmniej.

Dysponowałem gabinetem z nowoczesnym sprzętem do szybkiej, bezdotykowej diagnostyki. Ann dla swojego dobra funkcjonowała w obszernym apartamencie w jednym z podziemnych miast – lejów, gwarantującym jej trochę lepsze warunki niż reszcie świata, który zaczynał tonąć w morzu piachu i gorąca.

Czasem latałem wraz z nią i dwoma milczącymi pilotami w różne miejsca: nad pustynną Hiszpanię, huraganową Skandynawię, wieżowce dawnych miast. Coraz częściej w atmosferze działy się dziwne rzeczy: gwałtowne mega-burze, ogniowe tornada, albo nowe rodzaje wyładowań, przypominające kolorowe zorze. Gdy dźwięczał alert wyruszaliśmy bez zwłoki, nawet jeśli akurat prowadziłem badanie.

Z czasem nabrałem pewności, że Ann cały produktywny czas spędzała w Instytucie. Powtarzała często, że w pracy człowiek i tak spędza najwięcej ze swego życia, tak jakby chciała nadać temu więcej sensu. Sądziłem, że praca była jej chwytakiem do normalności, sposobem upodobnienia się do tła.

Miała dość skromny, klasyczny gabinet, z jednym wyjątkiem: najszerszą ze ścian zdobiło anonimowe memento: „Jesteśmy surowcem, z którego sny się wyrabia, a życie to chwila jawy między dwoma snami.”.

Pewnego dnia, w trakcie diagnostyki, rozmowa po raz pierwszy zeszła na tematy osobiste. Podciągnęła rękaw, abym mógł znaleźć żyłę. Zamknęła oczy. Wkłułem się.

Nie do końca wyczuwałem, co w ogólne mogło dla niej znaczyć życie osobiste. Z pewnością rozumiała je inaczej niż wszyscy, choćby ze względu na wolniej uciekający czas. Jakoś trapiło mnie to wszystko, więc zapytałem:

– Dlaczego jesteś sama?

Przeszyła mnie wzrokiem zwierzęcia oczekującego ataku. Po chwili jednak zakamuflowała to i odparła lekko i enigmatycznie jednocześnie:

– Życie ze mną byłoby bardzo trudne.

Cóż to mogło znaczyć? Nie wiedziałem. Dodałem jeszcze bez namysłu:

– To jak sobie radzisz z…

Na twarz Ann wypłynął szelmowski uśmieszek, gdy mówiła bez śladu skrępowania:

– Ależ ja jestem niegrzeczna!

Nieśmiertelne urodziły się w drugiej dekadzie XXI wieku, gdy Chińczycy nielegalnie połączyli ludzki genom z fragmentami DNA czterystuletniego rekina polarnego. Miały żyć dwa wieki, posiadając inteligencję sięgającą 190 IQ. Minęło już osiemdziesiąt, a one wyglądały na trzydzieści pięć. Eksperyment się powiódł.

Podczas lotów najbardziej przygnębiały mnie gigantyczne stare mosty, które rzężeniem skorodowanego metalu wspominały płynącą niegdyś wodę. Czasem celem był ocean, innym razem wulkan, albo najgorętsza pustynia Australii, gdzie przy sześćdziesięciu stopniach w cieniu musieliśmy zakładać specjalne skafandry. Nim wybrała cel studiowała dziesiątki różnych materiałów, a na ziemi lustrowała każdy kamień w okolicy, zbierała próbki, czasem robiła skany.

Wyprawy trwały po kilka godzin. Wracaliśmy zmęczeni, zazwyczaj uciekając w ostatniej chwili przed huraganami lub tornadami ognia. Wieczorami z namaszczeniem studiowała stare papierowe opracowania, które na jej prośbę wyszukiwałem w ocalałych księgozbiorach. Czasem poznawała dokumentację o sobie samej, w skupieniu przeglądając zdjęcia i nagrania które po latach udało się odzyskać.

Raz przypadkowo natrafiłem na taki osobisty moment. Wpadłem na chwilę do jej biura, przynosząc stos starych książek o Egipcie. Czułem dziwną radość. Zdobyłem je niemal cudem, odkupując na targu staroci w jednej z bardziej niebezpiecznych dzielnic suburbiów.

Wchodząc do gabinetu zapukałem. Ann siedziała w skupieniu, lekko przygarbiona przed wyświetlaczem. Zwiewna letnia bluzka odsłaniała ramiona. Stanąłem tuż za jej plecami. Opalenizna tchnęła zapachem sandałowca. Nie poruszyła się; wiedziała że to ja.

Obrazy migotliwie zmieniały położenie. Po raz pierwszy zobaczyłem ją jako dziecko. W pewnym momencie obok, na tle cudownej willi, pokazano jeszcze jedną dziewczynkę, śliczną czarnulkę z kilkoma piegami na lewym policzku. Po chwili pieguskę zwołał ciepły kobiecy głos:

– Amelio? Amelio?

Dziecko pobiegło, a za nim kamera. Po chwili dziewczynkę otoczyły czułe ramiona matki. Ann widząc to, załkała cicho. Może uświadomiła sobie istotny brak, o jakiego istnieniu dotąd nie wiedziała?

Nigdy wcześniej nie okazała słabości. Pomyślałem, że jest skrajnie samotna. Takie osierocenie powoduje, że przybieramy pancerz i nie możemy pozwolić sobie na słabość, od której nie ma kto nas ochronić.

Pomyślałem, że potrafiłbym ją utulić i dać się wypłakać. W nagłym impulsie położyłem dłonie na jej ramionach. Zareagowała, jakby przeskoczyła iskra. Pomyślałem nawet, że nikt jej tak dotąd nie dotykał. Po chwili zatoczyłem palcami niewielkie koła, lekko uciskając.

Błękitnooka przeciągle obniżyła głos:

– Ale fajnie… Tak mi rób.

Wspaniale poddawała się pieszczotom. Masowałem ją lekko i było mi zniewalająco przyjemnie.

Nagle z korytarza dobiegł jakiś dźwięk. Gwałtownie wycofałem ręce. Pożegnałem się cicho i wyszedłem z mocno bijącym sercem.

….

W nocy sen nie chciał przyjść. Przewracałem się jedynie z boku na bok. Klimatyzator nie działał, znów brakowało prądu. Grubo po północy w końcu odpłynąłem. Po jakimś czasie wyśniłem Ann: powoli ściągałem kostium, który miała na sobie pierwszego dnia. Obudziłem się przed piątą. Spojrzałem na Elenę. Spała spokojnie.

Łączył nas kontrakt na urodzenie i doprowadzenie do względnej samodzielności dwójki naszych dzieci. Wiele o tym rozmawialiśmy i zdecydowaliśmy się na piętnastoletnią umowę. Długoterminówka była najkorzystniejsza podatkowo. Pierwsze lata spędziliśmy miło, czasem nawet cudownie. Uległem ułudzie, że to coś więcej. Jednak tuż po osiągnięciu celu prokreacyjnego, zaskakująco szybko zgasło w Elenie wszystko, co z tym związane: bliskość, czułość, jakikolwiek dotyk.

Nosiłem w sobie gęstniejący żal. Z czasem zacząłem sądzić, że nasze wspólne życie ograniczy się wyłącznie do realizacji tych punktów umowy, które jeszcze należało wypełnić.

Ann przywitała mnie bardzo służbowo. Kolejnego poranka w Instytucie rzuciła ze zniecierpliwieniem znad biurka, nie podnosząc nawet wzroku:

– Lecimy do Kairu.

– Cześć – przywitałem się z lekkim zaskoczeniem, którego nie potrafiłem ukryć. – O której?

– Za kilka minut.

– Szkoda, że nie wiedziałem wczoraj. Przygotowałbym się.

Uniosła głowę i przewierciła mnie gniewnym spojrzeniem:

– Wczoraj ja również nie wiedziałam.

Lot mijał bez jednego słowa. Czułem złość. O ile w czasie spotkań na Kolegium rozmawialiśmy snując towarzyskie ciągi zdań, o tyle w cztery oczy milczała i natychmiast szukała jakiegoś zajęcia. Nieskrępowanie mówiła jedynie na tematy służbowe. Nigdy też nie zapytała mnie o jakąkolwiek osobistą sprawę, uczucia lub choćby najmniejszy fakt z mojego życia. Nasze rozmowy dotyczyły wyłącznie jej. Miałem nawet wrażenie, że odpowiedziałaby mi na wszystko, o co bym zapytał. Może dlatego nie pytałem. Każdy krok do przodu mógł oznaczać dwa kroki w tył.

– Dlaczego Kair? – wydusiłem w końcu.

– Wysechł jak Australia. Od dwóch tygodni jest wyludniony. Będziemy zupełnie bezkarni – uśmiechnęła się, zaglądając mi głęboko w oczy.

Po zakończeniu wznoszenia rozpiąłem pasy i zabrałem się za swoją rutynową pracę. Zacząłem od tętna. Lekko przyspieszyło. Później zmierzyłem cukier, obejrzałem spojówki i źrenice. Były lekko rozszerzone. Tak upłynął kwadrans.

– A powód merytoryczny? – starałem się przerwać coraz bardziej krępującą ciszę.

– Komnata Zapisków pod Sfinksem – odparła tonem oczywistości, tak jak byśmy w ogóle nie przerywali rozmowy.

– Co to takiego?

– W różnych mitologiach występują opowieści o wielkich zbiorach wiedzy. Jest ich całe mnóstwo: indyjskie Biblioteki liści palmowych z zapisanymi losami ludzi, inkaskie podziemne tunele z salami metalowych ksiąg, czy właśnie egipska Komnata Zapisków. Według podań zawiera klucz do zrozumienia naszej cywilizacji i prawdziwą historię ludzkości, z uwzględnieniem Atlantydy – wyrzuciła tonem oczywistości.

– Przecież to zupełnie nienaukowe podejście – pokręciłem głową.

– Nauka dawno już nas zawiodła – odparła chłodno. – Może nie pozostało już nic innego.

– Pozostała medycyna. Wyciągnij rękę. Muszę sprawdzić poziom elektrolitów.

Posłusznie wykonała to, co jej nakazałem. Miała znieruchomiały wzrok. Rozpoznawałem już tę minę: zbierała argumenty.

– Naukowe potwierdzenie możliwości zapisu losu istnieje. Jeden gram DNA wystarczy do zamieszczenia 455 trylionów bajtów. Nie dysponujemy choćby porównywalnym nośnikiem – podkreśliła bardzo zdecydowanym głosem, który umiała modulować według okoliczności. – Natura zapisuje w organizmach program działania na całe życie. Program obejmuje wszystko to, co nastąpi: od wzrastania, przez choroby, po końcową dezintegrację.

Opis procesów biologicznych brzmiał fachowo i sucho, tak jakby za pomocą rzeczowości chciała samą siebie odrzeć z emocji.

– Dezintegrację? Miałaś na myśli po prostu śmierć? – bardziej podsumowałem, niż zapytałem. – Czyli gdybyśmy potrafili zrozumieć co jest tam zapisane, znalibyśmy datę własnej śmierci.

– Ludzie przez tę wiedzę utraciliby motywację do czegokolwiek. Wiedząc kiedy umrą, nie podejmowaliby żadnych wysiłku nakierowanego na przyszłe wspólne dobro. Liczyłoby się wyłącznie tu i teraz.

Ciągle rozmyślałem o wczorajszym momencie bliskości między nami. Co właściwie znaczył dla niej, a co dla mnie? Przed lądowaniem okrążyliśmy piramidę, niemo zachwyceni jej ogromem i niewzruszonym trwaniem. Skaner z cichym brzęczeniem przeszukiwał teren i wkrótce zlokalizowaliśmy wejście do Komnaty Zapisków. To było dość szokujące: największe odkrycie wszechczasów nie dokonało się w atmosferze przygody, lecz w laboratoryjnej surowości: z użyciem skrupulatnych badań i precyzyjnych metod.

Niski tunel zaprowadził nas do ogromnej podziemnej hali wypełnionej metalowymi płytkami. Srebrzyste prostokąty wielkości latawca wystawały tysięcznymi rzędami z podłogi i sufitu. Półmrok odsłaniał z połyskujących powierzchni dziwaczne żłobienia. Stałem obok Ann, nie dowierzając w to, co się dzieje. Błękitnooka zastygła, unosząc brwi z typową dla siebie pewnością, tak jakby bywała tutaj codziennie.

– Wreszcie możemy znaleźć odpowiedź.

– Na co?

– Ziemia przechodziła już ocieplenie. Widać je w dawnych pokładach geologicznych. Coś sprawiło, że zostało cofnięte. Jeśli tu rzeczywiście zapisano pradawną historię, płyty powinny nosić ślad po tamtych wydarzeniach.

– Co zamierzasz zrobić?

– Ustalę co wtedy zaszło.

Niemal automatycznie przytaknąłem, choć rozpracowanie płyt wydawało się niemożliwe. Jeśli nie stanowiły jakiegoś rodzaju elektroniki, to w najlepszym razie rowki na ich powierzchni były pismem. Wystarczył rzut oka by stwierdzić, że żadnym ze znanych nauce. Jej natychmiastowa pewność siebie była niedorzeczna. A jednak posiadała olbrzymi magnetyzm dający poczucie, że Ann bezdyskusyjnie wie co mówi. Wkrótce wyszliśmy, żeby uniknąć zatrucia pleśniami.

Odlecieliśmy, pozostawiając wewnątrz skaner. Niemal czułem przesył gigabajtów danych do analizy.

Po lądowaniu każde poszło w swoją stronę. Bez słowa, bez jednego spojrzenia. Uświadomiłem sobie, że tak było przy każdym spotkaniu. Nie potrafiliśmy się nawet pożegnać.

Przez kolejne tygodnie nieustannie spływały informacje z Komnaty Zapisków. W oczekiwaniu na wyniki, wszyscy czuli nagły przypływ nadziei i ekscytację ludzi, na oczach których tworzy się historia.

W tym okresie przygotowałem miesięczny raport na temat zdrowia rudowłosej. Pracy było dużo, więc zostałem po godzinach otwarcia Instytutu żeby mieć spokój. Gdzieś w budynku krzątały się jedynie roboty sprzątające. Po kilku godzinach zamknąłem sprawy i szedłem do windy.

Drzwi gabinetu Ann były otwarte. Przystanąłem. Poczułem gwałtowną potrzebę, aby do niej pójść. Tknęło mnie dziwne uczucie: pomyślałem, że właśnie stoję na rozstaju dróg, a to, co w tej chwili zdecyduję, w jakiś nieodgadniony sposób zaważy na całym moim losie.

Spróbowałem zebrać resztki rozsądku. Jednak w tym momencie sensowne wydawało mi się jedynie pytanie, czy chcę już zawsze żałować, że nie spróbowałem. Nagle zrozumiałem, że jedynie działanie pozwoli mi znaleźć odpowiedź.

Tak jak sądziłem, czytała jakąś dokumentację. Cudowny biały sweterek dziergany dużym oczkiem odkrywał sporą część pleców.

– Mam coś do dokończenia na twoich zmęczonych ramionach.

– Dobrze – zgodziła się miękko i bez śladu zdziwienia. Tylko nie spraw mi bólu.

Stanąłem za jej fotelem. Zdusiłem w sobie wewnętrzne drżenie. Powoli dotknąłem palcami płatków uszu, a potem objąłem dłońmi policzki. W mgnieniu oka poczułem, że jest to o wiele bardziej erotyczne, niż powinno. Dłonie ześlizgnęły się po szyi delikatnymi ruchami. Czułem cały jej zapach, aromat zaróżowionej skóry i westchnięcie, gdy wiodąc dłonią w kierunku ramion zepchnąłem cieniutkie ramiączko stanika. Drgnęła. Po chwili jednak uniosła głowę i zażądała więcej. Poczułem lekkie zawroty.

– Pomasuj mi jeszcze tam, na środku.

Niczym zahipnotyzowany słuchałem jej życzeń, dochodząc do coraz głębszych obszarów pleców. Ogarnął mnie pijany zachwyt chwilą.

– Jeszcze niżej…

– Tam, to już musiałoby być na leżąco. Ale przecież nie tutaj… – wyszeptałem.

– Mhm… – zamruczała jak kotka.

Masaż trwał następne kilkanaście minut. Poznałem dokładnie kształt jej kości, kolejnych partii mięśni, pieprzyków na skórze pleców. To było jak scena z filmu. Milczała; wyglądało jakby odpłynęła i oddała się przyjemności.

Naraz przyszło mi do głowy, że doświadczyła już wiele, może dużo więcej niż mogę sobie wyobrazić, a moje ego może nie wytrzymać porównań.

– To już koniec – zatrzymałem dłonie.

Otworzyła oczy. Miałem wrażenie, jakby się ocknęła.

– Jeśli bolało, to przepraszam. Teraz masz prawo do całusa relaksacyjnego. W ramię, albo w szyję – dodałem niepewnie.

Dużo mnie kosztowało, by to zaproponować; w wyobraźni ona nagle wstawała, krzycząc że pozwoliłem sobie na zbyt wiele. Z drugiej strony, dlaczego pozwoliła na… tak wiele? Brakowało w tym wszystkim logiki. Ale logika wszystko by przecież zepsuła. Porządek zawsze niszczy całą magię.

Rudowłosa znieruchomiała, a moje pytanie wisiało w powietrzu. Upłynęła sekunda, ciężka jak parna noc, a potem druga.

– W szyję.

Nachyliłem się i położyłem na niej wargi. Poczułem, że drżą mi ręce. Usta miałem suche jak stary papirus. Gdy powiedziałem, że dla równowagi muszę zrobić to samo z drugiej strony, posłusznie odsłoniła kark.

Ann roześmiała się: 

– To ma być nagroda dla mnie, czy dla ciebie?

Półprzytomny chłonąłem ją wzrokiem cielęcia. Ann wstała i zakręciła ramionami, z wyrazem rozluźniania na twarzy:

– Jesteś boski.

Przeszedł mnie przyjemny dreszcz. To jeden z tych momentów, które pozostają w człowieku na zawsze, pomyślałem.

Wyglądała na zrelaksowaną, ale też trochę zakłopotaną. Nie chciałem jej peszyć, więc mrugnąłem okiem i wyszedłem. Na dłoniach pozostał mi jej zapach. Jak uczniak wdychałem go z rąk przez całą drogę do domu. Chyba powinienem spróbować ją pocałować. Sam nie wiem.

Jedząc śniadanie spojrzałem na zdjęcie wiszące naprzeciw stołu: Elena, ja, nasze dzieci. Uśmiechnięci, na wakacjach. Właśnie nadchodziło lato i kolejny urlop. Wyglądalibyśmy w tej ramce idealnie, gdyby to była prawda.

Dziś w nocy niespodziewanie zbliżyła się do mnie. Może wyczuwała, że jestem już daleko? Po wszystkim moje myśli znów wróciły do Ann i następnych momentów bliskości; sądziłem że będziemy robili to stale. Nocami rozpamiętywałem miękkość i zapach jej skóry, bez skutku próbując zasnąć choć na kilka godzin. Ktoś powiedział mi, że chudnę.

Z niewyspania poczułem zawroty. O podłogę głucho uderzył nóż. Pojąłem, że teraz każda czynność, pocałunek, czy każda chwila „po”, zawsze będzie skażona cierpieniem snucia myśli o rudowłosej.

Ruszyłem w drogę. Do Leja, obok którego stał budynek Instytutu, miałem jakieś dziesięć minut poduszkowcem. Leje zastępowały tradycyjne miasta. Przypominały kopalnie odkrywkowe, których kolejne tarasy wypełnione były mieszkaniami wcinającymi się w głąb zbocza. Spirala bez dachu zwężała się do dołu utrzymując naturalny chłód, niczym w górskiej dolinie. W takich miejscach ulokowały się też nasze supermózgi.

Gdy w 2007 roku satelita Mars Odyssey zaobserwował Leje na Czerwonej Planecie, nikt jeszcze nie wiedział, że spowodują one tak duży szok. Kolejne sondy potwierdziły przypuszczenia: dawno temu istniała tam cywilizacja. Po tym odkryciu zaniechano załogowego lotu. Przywleczenie obcej bakterii oznaczałoby koniec; nikt nie radził już sobie nawet z ziemskimi. Jeśli leje stanowiły ostatni ślad cywilizacji, pomyślałem wtedy, to podążamy tą samą ścieżką co przedwieczni Marsjanie: wprost ku samozagładzie.

Po jakimś czasie dotarłem do Instytutu. W sekretariacie zastałem kilka osób, więc przywitałem się ogólnym „dzień dobry”. Ann stojąca pośród nich nie zareagowała. Czytała coś z ostentacyjną uwagą. Poczułem lekkie ukłucie w klatce piersiowej. Sekretarka uprzejmie skinęła głową i podała mi napój energetyczny. Wziąłem go i powędrowałem do sali konferencyjnej. Przyciągasz mnie i odpychasz, pomyślałem. Tylko po co ta gra?

Wszedłem do sali konferencyjnej i zająłem miejsce przy dużym owalnym stole. Blat był pusty, nie licząc kilku butelek wody. Moje dzisiejsze zadanie sprowadzało się do złożenia informacji o stanie Ann. Po chwili zaczęli przychodzić goście: doktor fizyki, protokolantka, człowiek od klimatu i geolog.

Ann weszła na końcu i rozejrzała się. Podeszła i oparła dłoń na moim ramieniu. Zauważyłem zdziwione spojrzenia. W tym czasie podziękowała wszystkim za obecność i usiadła w fotelu obok. Odczekała, aż szmer na sali ucichnie i udzieliła mi głosu. Mówiłem kilka minut, po czym dyskusja przeskoczyła na inne tory. W pewnym momencie Ann sięgnęła po wodę stojącą tuż przy mnie. Poczułem ciepłe muśnięcie dłoni: delikatnie zwracające moją uwagę i zbyt długie, jak na przypadkową techniczną czynność. Potem przyszły następne dotknięcia. Dążyła do nich w sposób wyraźny, bo pożyczając długopis, nie musiała nam splatać rąk. Czasem spoglądała mi głęboko w oczy, jakby szukała uwagi, niekiedy nakrywała moją dłoń swoją. Słuchając kogoś przysunęła się bliżej, momentami przytulając do mnie ramieniem lub udem. Nie wiedziałem, czy pozostali widzą to, co ja odczuwałem aż nazbyt wyraźnie, a zarazem czułem coś w rodzaju dumy. Gdzieś w głębi snułem przypuszczenie, że to może jej zaszkodzić.

Tuż przed przerwą Ann zapowiedziała, że podczas kolejnego Konsylium przedstawi wyniki badań Komnaty Zapisków pod Sfinksem. Na sali przeszedł szmer. Geolog zapytał:

– Czy możemy prosić o jakieś wstępne informacje?

– Wszystko w swoim czasie – ucięła. – Idźcie proszę do stołówki. Każdy musi coś jeść.

Ann pozostała, tak jakby kwestia głodu jej nie dotyczyła. Natychmiast całą uwagę skupiła na ręcznym komunikatorze. Przez dłuższą chwilę siedzieliśmy w ciszy. Próbowałem nawiązać rozmowę, ale nawet nie odwróciła oczu od ekranu. Po dziesięciu minutach naukowcy wrócili, a razem z nimi delikatne, zmysłowe muśnięcia. Rozmowa na nowo wciągnęła dyskutantów. W pewnej chwili chciałem przekazać Ann jakąś bieżącą refleksję. Mówiłem cicho, a wtedy ona nachyliła ucho w taki sposób, że dotknąłem go wargami.

Czułem jej żar. Magnetyzm tego flirtu obezwładniał. Wyczekiwałem następnych czułostek; pobierałem z nich przyjemne ciepło.

Po Konsylium szybko wstała i bujając biodrami poszła do siebie. Ruszyłem za nią. Gdy wszedłem, już siedziała za biurkiem. Przymknąłem drzwi od środka i usiadłem naprzeciw. Czułem wewnętrzną radość. Na jej twarzy dostrzegłem nagłą rezerwę.

– Czy dziś twoje plecy potrzebują ulgi?

– Dziś nie mogę. Mam coś do załatwienia w mieście.

Wierzyłem w każde jej słowo. Przytaknąłem całkowicie bezkrytycznie. W i e d z i a ł e m, że tak właśnie jest.

– Okay. Wobec tego daj mi coś na weekend. Zobaczymy się dopiero w poniedziałek…

– A co? – zapytała z nutką ciekawości.

– Może całuska w ucho.

Patrzyła na mnie dwie, może trzy sekundy, po czym podeszła. Zrobiła to dość sucho, w sposób pozbawiony czułości.

– Ten całus był za słaby – powiedziałem.

– Bruno! – odparła natychmiast. – To nie-bez-pie-czne!

Poczułem gorąco.

– No i dobra!

– Powtarzam ci: takie zbliżanie się jest niebezpieczne. Muszę zacząć stawiać granice.

Rudowłosa wróciła na miejsce bez emocji, niczym po załatwieniu jakiejś sprawy z dawno rozpisanej listy. Znów byłem kompletnie skołowany. Miałem wrażenie, że przychodząc tu wszedłem w rolę psa żebrającego o pogłaskanie. Na czym budowałem swoje nadzieje? Nie zrobiła przecież nic, kompletnie nic, aby mnie zdobyć.

Nagle zapytała podniesionym głosem:

– Dlaczego to wszystko robisz?

– Ale co? – uniosłem brwi.

– To! – Przechylona nad blatem musnęła moją dłoń, a potem przesunęła palcami po ramieniu i policzku. – Te wszystkie dotyki. Chyba nie powiesz mi, że to nic takiego?!

Kompletnie zgłupiałem. To jak okazywałem się napastnikiem. Ze zdziwieniem usłyszałem swój usprawiedliwiający głos:

– Lubię twój dotyk. To staje się w sposób naturalny.

– Okay – skinęła szybko, jakby w geście zgody. – Ale ten masaż mógłby przecież zostać zrozumiany jako dwuznaczny. Uważam oczywiście, że nie przekroczył mojej strefy intymności i koleżeńskości – dodała, niewinnie wzruszając ramionami. 

Wbiłem wzrok w podłogę.

– Ufasz mi? – spytałem w końcu.

– To bez znaczenia – odparła, patrząc gdzieś w bok.

Poczułem chłód i pustkę. Zeszkliły mi się oczy, musiałem natychmiast wyjść. Na zewnątrz zadarłem głowę: dziś same chmury i tak mało nieba.

Nie wróciłem już na zebranie, moja rola była zakończona. Rozpoczynałem miesięczny urlop. Po powrocie do domu włączyłem Realnet. Otworzyłem nowe piwo i wziąłem głęboki łyk, a zaraz potem drugi. Ukryłem twarz w dłoniach. Nagle poczułem olbrzymie zmęczenie i zapragnąłem całkowicie wyłączyć świadomość.

Jakiś czas siedziałem otępiały. Później mimowolnie przeszukiwałem sieć, odnajdując fotografie Ann i związaną z nią historię naszych czasów. Po kilku godzinach otworzyłem kolejne piwo. Resztę wieczoru wypełniły mi rutynowe czynności domowe. Przygotowałem kolację dla wszystkich. Wziąłem prysznic i bez słowa położyłem się do łóżka. Nadchodziła kolejna nieprzespana noc, kolejna gonitwa myśli, niczym z absurdalnego snu. Byłoby mi lżej, gdyby Ann nie istniała. Muszę o nią dbać, jest cudowna. Bawi się mną, nie myśli o tym co czuję. A co ja czuję? Jest cudowna.

Przerwa dobrze mi zrobiła. Już po tygodniu wakacji obrazy pracy zacierały się same. Zwiedzałem okolicę z dziećmi, tłumacząc im niuanse przyrody, które te malutkie umysły przyjmowały jak cuda. A może taka ocena jest najwłaściwsza?

Po miesiącu wróciłem do Instytutu. Rozpakowując rzeczy w biurze czułem odprężenie i czystość umysłu. Ta cudowna bezmyśl trwała do momentu, w którym w drzwiach pojawiła się Ann. Zwiewny fason czerwonej sukienki rozjaśniały białe grochy. Przestrzeń wypełnił zapach sandałowca.

– Witaj – rzuciła z szerokim, jasnym uśmiechem.

Natychmiast podeszła i mocno mnie objęła, przypominając kochankę pełną zadawnionej tęsknoty. Zaskoczony odwzajemniłem uścisk.

– Tęskniłam za twoimi dłońmi – powiedziała, spoglądając mi prosto w oczy. Jej twarz była bardzo blisko. Po chwili dodała: – Mam bardzo zmęczone ramiona.

Stała niecały metr ode mnie; zalotnie przegięła szyję.

Czułem mętlik w głowie. Obserwowałem nieprzytomnie zmysłowy krój miękkich warg. Znów była zapraszająca i wewnętrznie rozedrgana. Znów działała tak, jakby chciała rozgorzeć wszystko na nowo.

– A kiedy będzie konsylium? – poruszyłem służbowy temat, by zapanować nad rozmową.

– Pojutrze – lekko poruszyła biodrami, patrząc z wyczekującym uśmiechem.

– Masz wyniki z Egiptu?

– Mam.

To dziwne: mogły być przełomowe, ale nie zapytałem o nic więcej.

– W moim gabinecie dziś po południu zaczyna się remont – oznajmiła. – Przez ostatnie tygodnie dużo pracowałam. Strasznie bolą mnie plecy… – powtórzyła z naciskiem, zniżając głos do szeptu.

– W którym miejscu?

Podeszła bardzo blisko i chwyciła moją dłoń:

– Tu – dotknęła nią okolic karku, a potem poprowadziła na ramiona i plecy. Schodziła coraz niżej, aż pod opuszkami poczułem pulsujące ciepło.

– Więc potrzebujesz, by ktoś się nimi zajął.

– Chodźmy dziś do mnie, bardzo cię proszę – zamruczała niskimi rejestrami dostępnymi wyłącznie dla miłosnych kodów kochanków.

– Dobrze. Po pracy.

– Po pracy… – powtórzyła. Wychodząc mrugnęła okiem.

Dostanie czego chce, czymkolwiek to jest. Pójdę tam, bo nie potrafię stawić oporu tej sensualnej magii. Często odnosiłem wrażenie, że jestem dla niej zupełnie nikim. Teraz jednak czułem się bardzo męsko. Ona o tym wiedziała.

Jasne wnętrze apartamentu Ann wypełniały schludne meble i uporządkowane rzeczy osobiste. Zaproponowała wino. Gdy sięgnęła gdzieś po butelkę, stanąłem tuż za nią i przyciągnąłem do siebie. Nasze palce splotły się. Staliśmy przytuleni, bardzo blisko. Poczułem wypukłość jej pośladków. Powiodłem dłońmi do góry, delikatnie w kierunku ramion, tak jakbym trzymał kruchy kryształ. Znów oszałamiał mnie jej zapach. Miałem twarz na wysokości rudych kosmyków, usta tuż przy szyi. Wzdychała głęboko, z niecierpliwym napięciem. Drgnęła, kiedy rozpinałem jej stanik i zagarnęła mnie ramionami, gdy dosięgłem ust. Dawały powolną, delikatną rozkosz, gdy połykałem jej ślinę.

Później zasnęliśmy. Obudziłem się z poczuciem głębokiego spełnienia, oczyszczenia po wielkiej burzy. Przez jakiś czas leżeliśmy wtuleni w siebie. Obejmowała mi szyję, opierając nagą pierś o brzuch. Chciałem myśleć, że mnie kocha. Delikatnie pogładziłem miedziane włosy.

– Powiedz prawdę. Dlaczego to zrobiłaś?

– Prawda jest tylko szczególnie akceptowaną przez ciebie wersją zdarzeń.

Przeciągnęła się jak kotka i zanurkowała pod kołdrą. W chwilę później dotknęła mnie ustami. Niemal natychmiast poczułem erekcję. Krew uderzała miarowo, odczuwałem ją jak równomiernie napływające fale gorąca. Lekkie zawroty mąciły mi głowę.

– No co – wzruszyła ramionami. – Miałam długą przerwę. Jestem bardzo spragniona.

– Ja też – wyszeptałem i wziąłem ją drugi raz.

Ponownie zobaczyliśmy się dopiero w dniu Konsylium. Roznosiły mnie pozytywne fluidy, jakby w powietrzu wisiała jakaś obietnica. Tuż przed zebraniem postanowiłem do niej zajść, choćby na chwilę spojrzeć w oczy, założyć włosy za ucho, ukraść całusa.

Uchyliłem drzwi. Siedziała w skupieniu przy biurku. Stanąłem tuż obok. Nawet nie drgnęła.

– Cześć. Co słychać? – zapytałem.

– Za chwilę zebranie. Będę mówić o Egipcie. Mam już wszystkie dane.

Poczułem, że zadrżał mi głos:

– Czy jest szansa cię przytulić?

Odłożyła zajęcia i rozparła się w fotelu taksując mnie wzrokiem. Milczała.

– Trudno mi ciebie zrozumieć – westchnąłem z rezygnacją. Znów ogarnęło mnie przytłaczające zmęczenie. Czułem się intruzem. – Jesteś całkowicie zamknięta. Wzniosłaś wokół siebie mur.

– Nie próbuj go zburzyć – wymierzyła sucho słowa, niczym siarczysty policzek. Mówiła to z nieprzeniknioną miną. – Będę z tobą sypiać. Mogę ci dać czas. Ale nigdy nie dotkniesz mojego wnętrza.

Pojąłem z dotkliwą rozpaczą, że znów znika. Jeden krok do przodu, dwa kroki w tył, pomyślałem. Zrobiłem je dosłownie.

– Dokąd idziesz? Nie interesuje cię, co odkryłam w Egipcie?

Gardło wypełniała mi wielka gula, mieszanina żalu i gniewu. Zakryłem usta powstrzymując napływającą falę wymiotów. Zapomniałem już o ratowaniu świata. Na co komu świat, skoro nie ma w nim dla siebie miejsca?!

Do domu dotarłem wcześniej niż zwykle; nikogo nie zastałem. Ugasiłem pragnienie dużą szklanką wody, nie chciałem jeść. Oparłem ciężko plecy o ścianę, ale zaraz opadłem bezsilnie na podłogę. Leżałem targany spazmami płaczu. Czułem pustkę, dewastację, absolutną wyrwę w środku. Chciałem wreszcie uwolnić z siebie cały mój ból. Zagryzłem pięści, by nie krzyczeć.

Wiedziałem, że czeka mnie cierpienie. Nie mogłem dłużej pozostać w tym miejscu. Patrzeć na nią każdego z następnych dni, widzieć słodycz, czuć zapach. Nie mogłem wdychać powietrza którym oddychała i siadać w miejscach, w których siadywała, żeby żal nie rozrywał mi wnętrzności. Nie rozumiałem nawet, co właściwie miała na myśli, gdy mówiła że to „n i e b e z p i e c z n e”. W jakim sensie? Dla kogo? Jakie groziły konsekwencje? Nie znajdę już siły na te pytania; musiałem jedynie znaleźć sposób, aby się uwolnić.

I to już wszystko? Naprawdę wystarczyło parę dotknięć, głębokich spojrzeń w oczy i odrobina bliskości, by pokochać? Może to prawda, że mgnienia miłości powstają w ułamkach tych wszystkich roziskrzonych sekund, z nagła rozbudzone pragnieniem dotyku każdego zgięcia skóry pojawiającego się z wiekiem, przebarwień brzucha i niedoskonałości bioder.

Nazajutrz wymówiłem pracę za pośrednictwem komunikatora. Przez kolejny tydzień poranne wstawanie było ciężkie od smutku tępego jak nieustanny ból głowy. Wiedziałem, że nie otrząsnę się, dopóki nie zacznę realizować swojego planu: będę pomagał biednym, tak jak chcieli rodzice.

Po śniadaniu wszedłem do łazienki. Patrząc w lustro przejechałem dłonią po rzedniejących włosach. Czas mijał.

Zrozumiałem, że nie chcę kobiety, od której nigdy nie usłyszę słów miłości. Każdy wysiłek byłby daremny. Pozostało zniknąć. Przestać ją widzieć. Rozpuścić we mgle zapomnienia.

Co określa naszą wartość jako ludzi? Wszystko o co zabiegaliśmy, a co przez los, zaniechanie, albo własne działanie utraciliśmy. Pracę, kobietę która odeszła, minioną młodość.

Minął rok. Relacja z Ann wydawała się odległym epizodem zupełnie pozbawionym znaczenia. „Mr Yellow” po dziesiątkach lat przerwy znowu ostrzegał świat przed zgubą, a ja szukałem prawdy w dawnych książkach. Stary Dworzec Centralny pod grubą warstwą betonu skrywał miliony manuskryptów, a obsługa tej gigantycznej biblioteki zajęta była głównie ich digitalizacją. Myślałem o tych ludziach jak o mnichach przepisujących średniowieczne księgi.

Wędrowałem od alejki do alejki, aż w końcu trafiłem przed półkę z niewielką tabliczką: William Szekspir. Dotąd czytałem tylko małe fragmenty, ale zawsze zdejmowały mnie dreszczem. Pod szyldem widniało znajome memento.

Poczułem uderzenie krwi. Podobne do tego, jakie odczuwamy nagle, gdy po latach rozpoznajemy w tłumie zapach dawnej miłości. Mijają lata, zapominamy o tym, że istniała. Ale ona ciągle tam jest.

Cytat stanowił fragment większego sensu:

Nasza zabawa skończona. 
Aktorzy byli duchami, zgodnie z zapowiedzią, 
I rozpłynęli się w zwiewnym powietrzu. 
A jak ulotna materia tych wizji, 
Jak nasze bezcielesne widowisko, 
Tak i pałace świetne, wieże w chmurach, 
Wzniosłe świątynie, ba, cały ten glob 
Ze wszystkim, co ma na swojej powierzchni, 
Kiedyś rozwieje się, nie zostawiając 
Strzępu mgły nawet.
Jesteśmy surowcem, 
Z którego sny się wyrabia, a życie 
To chwila jawy między dwoma snami.

Kiedyś chciałem dzielić ten sen z Ann. Bo skoro Istnienie jest ulotne jak sen, nie powinniśmy tracić z niego ani chwili. A jeśli dysponujemy wyłącznie sekundą bez znaczenia dla wszechświata, to co tak naprawdę jest ważne?

Czas przemijał jak fala odpływu. Fale jednak powracają, tak jak historia zatacza koła: od obojętności w korytarzu, przez dopaminowe zamroczenie każące gryźć szyję i ściągać majtki zębami, po tkliwy sentymentalizm wspomnień. Takich, jakie pojawiają się, gdy znienacka trafiasz w miejsca w których byliście razem. One stają się święte.

Męczyłem się. Ale przynajmniej cokolwiek czułem. Trwanie odbiera momenty, których nic nie jest w stanie przywrócić. Nie cofnie się dotyku, nie przywróci dopiero wygasłych słów i minionych wczoraj spojrzeń. A lęk sprawia, że robiąc krok w przód, prowokujemy dwa kroki w tył. Tak właśnie jest.

Czytając to teraz poczułem, że życie jest pasmem absurdów, groteski i bezsensownego zgiełku, spośród którego łapiemy rzadkie chwile szczęścia. 

Dla mnie to była jedna z nich.

To uderza w twarz. I uruchamia sens.

Jacek Brzozowski – Wszytko co tracę
QR kod: Jacek Brzozowski – Wszytko co tracę