Genogram

Nie chcę być jak moja matka
– pomyślała, wychodząc z jej sterylnego domu.
Za każdym razem, kiedy odwiedzała mamę,
i kiedy z braku powietrza musiała uciekać
– nie chciała być jak ona.

Rozmawiając, obie ślizgały się umiejętnie,
jak surferki, wyuczonymi przez lata słowami,
po powierzchni zdarzeń. Unosiły się
na wodzie, dwie łódki w dryfie.
Tak, wszystko w porządku,

jakoś leci. Wiesz, czekam na tatę.
Pół życia czekasz, mamo. A jak się czujesz?
Miałam wizytę u okulisty,
wzrok w lewym oku nie do uratowania,
babcia miała jaskrę, to pewnie po niej.

Przykro mi, mamo.
Nie było jej wystarczająco przykro.
Potem szła na plażę, żeby to wykrzyczeć morzu.
Cierpliwe fale, co siódma większa, znosiły jej bezradność.
Pohukiwała na wzburzoną wodę. W samotności brzegu

nie spodziewała się dziewczynki.
Jej postać zamajaczyła w oddaleniu, zlewając się
z drewnianymi słupkami sztormowymi.
Dziewczynka wydawała się znajoma, chociaż
nie można było dostrzec szczegółów.

W międzyczasie dzwoniła do mamy,
Żeby jej nie mówić, że tęskni.
I że brak jej bliskości, której nigdy nie dostała.
Bo mama czekała. Liczyła fale do powrotu taty z morza.
Mamo, jak się czujesz? Tylko tyle

umiała powiedzieć. I wracała na plażę co kilka dni.
Była ciekawa, czy spotka dziewczynkę.
Była przerażona, że spotka dziewczynkę.
Czuła, jakby do oka wpadło jej ziarnko piasku,
które kłuło i drażniło, a jednak wyostrzało zmysł wzroku.

I na przekór, i pod wiatr, i ślad po śladzie,
zaczęła iść w jej stronę. Pomachały sobie na przywitanie.
Niby przypadkowo, od niechcenia, ale połączył je
ten gest, jak pamięć mięśniowa.
A później spoglądały już w jednym kierunku.

Wypatrywały mew, statków, taty
na horyzoncie zakreślającym ich wspólną przestrzeń.
Kiedy były już na tyle blisko, że widziała rozwiane kosmyki
włosów na czole dziewczynki,
które ta odgarniała z zaciętością szkwału,

i piegi na nosie, i jeszcze tę niewesołą minę,
skupioną na liczeniu powracających fal,
co siódma większa,
i żeby zdążyć uciec przed nieuchronnością
morskiej wody,

wtedy to dostrzegła.
Spojrzała w swoje własne oczy,
i w oczy mamy, która traciła wzrok
w lewym oku. Oko w oko
stały tak jeszcze przez chwilę.

Nie chcę być jak moja matka.
Jestem moją matką, córką, babcią
– przemknęło jej przez głowę, jak nagły przypływ
rozczulonego morza. Jak powroty
do domu, za siódmą falą.


Ryzyko gołoledzi

Co chcesz wypatrzyć na horyzoncie?
W panoramie miasta, które ciemnieje
i marznie dziś tak szybko.

Widzisz je z dystansu, z balkonu, jak znika za rogiem.
Migotliwie i pospiesznie, bo już późno.

Zmierzcha.

Co ci mówi to wychłodzone powietrze?
Bez zapachu i bez wielkich oczekiwań
wobec koniunkcji planet.

A kiedy przymykasz oczy – czego próbujesz uniknąć?
Widok oddalonych świateł wciąż przypomina ci
o samotności.

Na ulicach ślisko.

Miasto gaśnie pod powiekami.
Dachy domów chwytają się gwiazd
w tę powątpiewającą noc.

A więc jak zamierzasz przetrwać
zimowe przesilenie?

I jak to możliwe, że jeszcze się trzymasz,
w zmarzniętych dłoniach?

Szron na balustradzie.


Powszedni

Na zegarku dziś. Przebudzenie dźwięków,
jak w dopiero co włączonym radiu.
Szósta dziesięć.

Zegarek jest klasyczny, na srebrnej bransolecie.
Poranek jest zimny, ciągnie od podłogi
w łazience.

Zegarek leży na półce naprzeciw lustra.
W lustrzanym odbiciu już późno,
choć wcześnie.

Ruchy odmierzone
co do minuty. Kawa, pies,
widok z okna. Połyskuje morze

na tarczy zegarka.
Pasuje do chłodnych odcieni
blond i do błękitnej koszuli.

Koszula ma kobiecy krój,
zegarek jest trochę męski.
Sporo dzisiaj spraw do załatwienia:

bezzwłocznych albo odłożonych
na półkę w łazience. Przyspieszam,
by być na czas ze swoim pośpiechem.

Jeszcze kawa, pies i okno z widokiem
na inne okna, inne czasy i zegarki.
Oddech wciąż miarowy.

A jednak zdaje się,
że coś mi umyka
między wskazówkami.

Światło. Srebro. Mróz.
Na zegarku już czas
na mnie.


Wieczne pióro

Ostatnio wyczytałam,
że Caravaggio namalował gęsie pióro
w ręku świętego Hieronima
jednym pociągnięciem pędzla.

Cztery wieki temu podszedł do sztalugi
i wykonał ten gest.
To trwało krócej niż oddech
albo mrugnięcie okiem.

Nie wiem, czy Caravaggio
się wahał, czy zrobił to bezwiednie.

Czy działał z rozmysłem,
dobierając siłę nacisku włosia na płótno
i kierunek ruchu dłoni?
Czy też pod wpływem impulsu gęsie pióro
bezszelestnie opadło na obraz?
Uczepiło się palców starca.

Czy za oknem jego pracowni
padał deszcz? A może świeciło ostre rzymskie słońce?
Siedemnastowieczny światłocień nie wyjawia
całej prawdy.

Przyglądam się cieniutkim liniom pióra,
bladoszarym i białawym, są ledwie widoczne.

I nie mogę objąć
tej wieczności momentu
stworzenia.


Koła, pętle

Jest teraz.
Siódma z minutami.
Kawa, poranne światło na stole,
proszę się częstować.

Jest sama. Widzi to, stojąc z boku
stołu dla czterech osób.

Pracuje nad sobą. Od miesięcy.
Rozkłada się na czynniki pierwsze.
Segreguje śrubki.
Testuje wyrażanie uczuć.

Jest rok temu.
Słońce wpada na świeżą
samotność, bez filtra.
Tak dosłowny ten koniec
lata, aż zapiera dech.

Jest jesień, jest zima.
Jeździ na łyżwach, ślizga się
po bieżących sprawach.

Jest tyle do zrobienia.
Stół nienakryty.

Jest styczniowy wieczór. Styczeń, który minął.
Spotykają się, siadają przy stole.
Jak dawniej, nic się nie zmieniło.

Budzi się
na wiosnę. Zmienia
stan skupienia.
Zakłada przewiewne buty.
Gotowa do gry.

Na stole planszówka.
Jest nadzieja, że nie wróci
do początku, do końca.
Pionki w różnych kolorach,
w różnych kierunkach.

Na planszy buduje relacje, tworzy nowe
słowa w pełnym słońcu.

Jest już późno. Mało światła.
Kładzie się cieniem
do łóżka,
po prawej stronie.

Jest właśnie tak. Inaczej. Zupełnie
tak samo,
ze sobą przy stole.

Anna Borkowska – Pięć wierszy
QR kod: Anna Borkowska – Pięć wierszy