Światło

Dzisiaj obudził mnie mój
krzyk, a może płacz
dziecka, co nie wiele
różni się jedno z drugim.

Nie chcę umrzeć we
śnie, w ciemności.


Proporcje

Miała piękną
twarz regularne rysy
które podkreślał delikatny
makijaż duże
oczu Neny Witkacego i hipnotyzujące
spojrzenie Dziewczyny z obrazu

Stachowicza obfite ale nie za
bardzo piersi wyraźnie ale nie
nachalnie zarysowane
pod zieloną

koszulką szczupłe ręce
i długie zgrabne
palce przypominały
dłonie kobiet z filmów
głęboko ukrytych pod
warstwami ręczników

i prześcieradeł
w szafie ojca jej
niewspółmiernie grube
uda i szerokie
biodra przypominały że nie
można mieć wszystkiego


Infiltracja

Siedziała naprzeciwko blada pergaminowa skóra
chustka na głowie zapadnięte bez

wyrazu oczy i ślady po
wenflonach maskowane białymi
plastrami zdradzały że toczy nierówną

walkę było szaro padał
deszcz czasem
tylko pogoda bywa
łaskawa dla ludzi

Tak bardzo wtedy chciałem
wiedzieć czym dla
niej jest ta chwila ten
deszcz ta droga


Ojciec

Żyłem nadzieją, że
tak naprawdę nie mam
z nim nic wspólnego, a fizyczne
podobieństwo jest czysto
przypadkowe takie które
często dostrzegamy
u obcych sobie ludzi
pamiętam, jak mówili

matce ten twój jest
zawsze taki elegancki.
Kiedy nie mogę się zdecydować
i długo dobieram koszule
do marynarki, spodnie
do koszuli rozpoznaję w
lustrze obcą twarz


Epitafium

Mała szara myszko
z przetrąconym kręgosłupem
i kropelką zaschniętej krwi
z noska nie
dawałaś mi spokojnie
spać skróciłem twój
niespokojny żywot


Pokusa

O, jakże spadłeś z nieba, jaśniejący, synu jutrzenki! Jakże zostałeś powalony na ziemię, ty, który obezwładniałeś narody!
—Izajasza 14:12

Nie mam już siły
Nie mam już siły
powtarzam i idę
na kolejną lekcję
Niosę im światło
Niosę im światło
myślę i idę
Jestem nauczycielem
Jestem Lucyferem


Lekcja wychowania

Profesorowi K.

Wczoraj przyjaciel napisał
mi o jego śmierci. Nie wiem
czy nagłej, nie wiem czy
niespodziewanej. Pamiętam,
jak przed pierwszą lekcją wychowania
fizycznego przemawiał do nas
młodych, bardzo
wystraszonych: dostojny
krok, ręce splecione w tyle
– Możecie przychodzić do mnie, jak
do ojca. Spojrzał w górę – A temu,
chujowi, który to
zrobił (odbicie czarnej podeszwy na świeżo
malowanym suficie)
nogi z dupy powyrywam!


Geometria

Wchodzą zawsze razem
nieomal identyczne kiedy się
rodziły musiano mówić
podwójne
szczęście dzisiaj myślę
podwójne piękno jeśli istnieje
taki związek
frazeologiczny niewinnie wyzywające
czarne, długie włosy upięte
w kucyk twarze Salmy
Hayek w filmie Desperado
z zaciekawionym spojrzeniem
niewielkie piersi wąskie talie
pośladki i uda zbyt umięśnione jak
na aniołki wiktoria sikret przypominają
raczej brazylijskie tancerki
samby podglądane bacznie
raz w roku na ekranie
telewizora nie potrafiłem oderwać od nich
wzroku chciałem wierzyć że
jedynie dlatego, że czułem tajemną
więź wspólnotę
losu naturalnie
sklonowanych istnień tą
potworną dychotomię
Jedno a dwoje osobno
a razem przez całe
życie nie dopuszczałem
myśli że patrząc na nie
majaczy przede mną
jakaś geometryczna
figura


Śmierć ojca

Chciałem jej opowiedzieć o śmierci ojca, ale pomyślałem, że jestem już chyba za stary na sierotę
Adam Zagajewski

Mroźny wieczór koniec
listopada albo początek
grudnia andrzejki może czysty przypadek
przytulony do kaflowego pieca jak w
dzieciństwie kiedy skórzane
łaty topiły się na kolanach albo
pośladkach myślałem czy
na studniówce pocałuje mnie
ta którą pierwszą tak bardzo
kochałem zachłannie i zazdrośnie
myślałem że
ostatnią szczekanie psa
pukanie do drzwi krzyk i lament
łzy kobiet które są znakiem tak
rozpaczy jak
ekstazy wtedy znałem
jedynie te pierwsze warsztat
stolarski kupa trocin i on jak
bezbronne dziecko jakby
odpoczywał spał zamarzł ale przecież
nie zamarzł gazety kłamią
jedyne co wtedy umiałem
pomyśleć ukarany tym czym
grzeszył jedyne co wtedy
umiałem powiedzieć jakie
życie taka
śmierć pragnąłem teraz być z
tą która za kilka lat nauczy mnie
że zdrada ukochanej
kobiety bardziej boli niż śmierć
ojca


Czereśnie

Stara pijana Włoszka śpiewała i śmiała się, szczerząc
spróchniałe zęby(…) Pokazywała palcem między swoje
rozstawione nogi i w jej rechocie: La bestia e morta,
brzmiał i żal, i triumf, triumf wyzwolenie od tyranii zwierzątka
seksu, które nas, ani zbawia, ani potępia, po prostu jest
Czesław Miłosz

Odkąd pamiętam
za wysokim płotem,
przed domem
starej sąsiadki,
rosły czereśnie.

Za ich słodycz można było
otrzymać pierwsze
wejrzenie pod sukienki i
spódnice – dziewicze widoki:

mlecznoróżowy uśmiech pośladków,
nietknięte pazurem celulitu
uda, idealnie zaokrąglony rysunek
bioder, dojrzewające łona,
które dopiero z kilka
lat porosną gęstą czernią sztywnych
włosów i zaczną krwawić.

Wejrzenie tak krótkie,
że trzeba się było ratować
(jak zwykle) innymi obrazami
i wystarczająco długie, by
poczuć to dziwne:
jednocześnie przyjemne i bolesne mrowienie w podbrzuszu
i pulsującą pod skroniami
krew, jakby się chciała wydostać na zewnątrz i stanąć do zawodów
z czerwienią zakazanego owocu.

Nigdy nie zapomnisz
tamtego lata,
smaku czereśni
i pierwszego wejrzenia pod podszewkę
życia tej dziwnej
mieszaniny cierpienia i rozkoszy…


Demaskacja

Zaczął szczekać dopiero,
jak ciebie zobaczył.

Wiedział, że go
wypuścisz.

Widzisz, jak cię wyczuł?
Nawet pies.


Sprawiedliwi

Tym, co ocala moje myślenie jest poezja.
Dlaczego przetrwała?
„Nie wiem” (Tadeusz Gadacz)

W każdym małym miasteczku zawsze
jest dwóch albo trzech poetów
nigdy więcej ani mniej.

Nie powinno ich być, a są. Może
właśnie oni, jak Masza od
Hrabala wiedzą, że jest coś co
trzeba ocalić.


Nasze dzieciństwo

Szymonowi

Więcej w nim było magii niż
miecza. Byliśmy kapłanami albo,
złodziejami. Wojownikami
albo rzezimieszkami.
Czary były bardziej realne niż krzyki
matki, niż upojenie

ojca. Stary ogród z płacząca, pośrodku
lipą, do którego prowadziły dwie
ogromne bramy, albo tyko małe
drewniane furtki. Gdy były zamknięte
można było nie zdążyć z pilną
potrzebą. W nim
szałas, z gałęzi i liści, który za dnia
był świątynią

dumania, albo czytelnią, albo pustelnią,
albo po prostu schronieniem, a w nocy
przybytkiem rozkoszy. Z okładek
i rozkładówek pism cudem kupionych w
kiosku ruchu na drugim końcu
miasta, wychodziły do nas doskonale
piękne (doskonałe bo piękne? piękne, a więc
doskonałe?) modelki, nigdy potem już
kobiety nie były tak

przychylne. Więcej w nim było żarliwej
wiary, niż udręki wątpienia. Nabożeństwa
majowe i czerwcowe. Drewniana, skromna
kaplica. Nie stary ale już całkiem
siwy ksiądz. Chory. Dobry.
Promienie wieczornego słońca
wpadały na chwilę przywitać się z
pozłacaną monstrancją. Mistyczną siostrą
bliźniaczką. I odmówić krótkie Ave Maria
gratia plena. Pater noster qui es In

caelis. Więcej w nim było prawdy pożądania
wszystkiego, niż kłamstwa nasycenia.
Dławiące zapachy dojrzałych gruszek
i mirabelek. Świeżego (jeszcze gorącego
chleba z biskonu, który parzył palce i
usta. Orzeźwiający chłód leśnej polany
i nadrzecznej łąki, w nocy, o świcie. Rechot
żab, krzyk czapli. Płochliwe jak dziewice
sarny, wiewiórki w ciągłym pospiechu,
cierpliwe

dzięcioły. Kluczące po niebie dzikie gęsi.
Cierpki smak agrestu, który nigdy nie
dojrzał i wczesnego rabarbaru. Delikatna
słodycz dopiero co zaróżowionych
truskawek zapowiadała rozkosz
dostępną dopiero za kilka dni, więc może
nigdy. Tak czerwone, że prawie czarne
czereśnie, spływały z ust niczym
krew plamiły ubrania i

serca. Więcej w nim było zachwytu
istnieniem, niż rozczarowania nicością.
Sosnowy borek rotmistrza
dziwaka, który nie był jedynie
lasem. Katedrą. Uniwersytetem.
Knajpą. Domem. Tajemnicza piramida,
koń, którego nie było. Piesze wędrówki.
Dwie rzeki przecięte jak ludzkie
losy tylko na chwilę potem każde
w swoją stronę.

Dzisiaj. Osobno. Daleko. Nie będziemy
już ani kapłanami, ani wojownikami.
Więcej jest miecza ( krzyża?) Magii nie ma
wcale. Nie bardzo wiemy jak sobie poradzić
z własną pamięcią.


Wuj Roman

Był dobrym człowiekiem. Bardzo cierpiał.
Nie wiem czy między jednym, a drugim istnieje
jakiś związek.

W młodości: długie włosy, umięśniony,
owłosiony tors, silne ramiona.
Wyglądał jak hipis z amerykańskich
filmów albo Indianin z plemienia Apaczów.

Był człowiekiem dla którego ciężka i mozolna
praca była przeznaczeniem. Z którego ciężka i mozolna
praca uczyniła sobie niewolnika. Najpierw w PGRze, potem
na obczyźnie. Trzy dni bez jedzenia i bez języka we wrogim
kraju. Radość i duma bo zarobione pieniądze, dużo
pieniędzy. Jak na tamte czasy, w Polsce. Potem powrót
do ojczyzny.

Siła mięśni i siła charakteru okazały się
bezsilne. Jak zwykle w Polsce, zbyt późno
zdiagnozowany guz, który przecież nie jest
wyrokiem. Okazał się wyrokiem dla niego.
Umierał dwanaście miesięcy.

W bieli i ciszy.
Ale nie w bieli i ciszy aseptycznego hospicjum.
Tych współczesnych leprozoriach. Umieralniach
unowocześnionych. Odchodził w bieli własnego
łóżka. W ciszy spojrzeń żony.

Przyjeżdżałem kilka razy. Nie umiałem
z nim rozmawiać. Żywy nie ma juz nic
do powiedzenia umarłemu.
Umarłego nie interesuje nic, co ma do
powiedzenia żywy. Pięknie udawaliśmy.
On udawał, że nie wie, że umiera.
My udawaliśmy, że nie wiemy,
że on wie. Mówił tak, jakby życie
miał w zanadrzu. Na podorędziu.
Mówiliśmy tak, jakbyśmy nie wierzyli w śmierć.

Śmierć. Miłość. Pukiel obciętych na pamiątkę włosów.
Ciepło dłoni ukochanej kobiety. Przytłumione
szepty. Spojrzenia w oczy. Namiętne bo ostatnie?
Ostatnie więc namiętne?
Miłość. Śmierć.
Żył i umarł w Polsce. Może dlatego
umarł za wcześnie, bo żył w Polsce,
bo był dobrym człowiekiem.

Zbigniew Głos – Wiersze
QR kod: Zbigniew Głos – Wiersze