Minutki
czysty ból n i e o b e c n o ś c i
to jakże c z y s t a m i ł o ś ć.
(
nie minął dzień, a zebrałem z jego domu:
145 włosów, 17 odciętych równo paznokci,
ćwierć trzonowca, 2 zwitki z nasieniem,
gram naskórka, 15odcisków10palców.
są wierzenia i wrzące mowy, które mówią,
że z tego można mieć glinianego kolosa.
są i lekarze, którzy mówią weź księżyc.
)
ale monocyty to miał kubistyczne.
(?)może oprawię je z kaszlnięciem
krwi w pościel, które przypomina
mglistą zmazę Rothko. Obok dam
plamę ostrego moczu otwierającą
się w suchym słońcu Albuquerque
jak szafranowa orchidea O’Keeffe.
na stole zostawię natomiast ostatnie
wielkie żarcie: wypalone Winstony,
gnijącą skórę pstrąga, pozasychane
plamy sosu hollandaise i coli zero.
powiem tej jego kostropatej matce,
że to uczta u Spoerri za grube euro.
niech myśli, że jej synalek uprawiał
wielką sztukę umierania, coś wartą,
wielce muzealną, nawet biletowaną.
(
jeszcze przez kilka dni
trzęsie się jego telefon: smsy
zza ciemnej strony księżyca,
ostatnie docierające podrygi
neonowych wszechświatów
wyrywają, kiedy pielę łóżko
albo zbieram włosy z koca:
chciałbym cię tera w sobie
zerżnij mnie nim w usta
matki nie ma
.
.
.
(
czy przez to, że oddychał
powietrzem w moim domu
waży ono teraz więcej?
ile jego CO2 zebrało się
na moich nagich plecach,
ile O2 zagnieździło się
w pierzynach? czy jest
z nami jego para wodna,
chociaż jeden atom N2,
zapomniany elektron Ar?
czasem, kiedy mrużę oczy,
zdaję się cudem widzieć
powietrze, jak przechodzi
czyste z łazienki do kuchni,
jak uchyla nocą balkon;
zdejmuje suche koszule.
(
widywał się w starych fotografiach,
chłopiec epoki holocenu i awokado.
bywał tam rosłym ruskim elewem,
harcerzem na topie piramidy wyskrobków.
przeglądał się nocami w czeskich gnojkach,
mocujących się nago w rwącej Berounce
i w kolesiach z pudlowymi lokami
co wypalili ojcu ostatnią cygarete.
odkąd to jego 3765 i ½ fotografii jest moje,
też zaczynam go w nich widywać.
bywa, że kładzie się cieniem na ostrym
Niemcu, jadącym zrównać Warszawę,
innym razem ma kształt pieprzyka,
na ryju litewskiego szmuglera wódy.
dziś za to śpi w spalonych zwłokach,
które czule macają studenci medycyny
z wąsami jak francuskie merkiny.
)
zdarza mi się wciąż wyciągać
rozmazy, które miał pod łóżkiem.
wyławiam nasiąkłe w spłuczce
alaty & aspaty, zwinięte w kłąb
bielizny wątlejące spirometrie.
jakby znikąd potykam się rano
o inne miary ciała, co wyrosły
nad progi. rozczytuję je. jest
wtorekrokwstecz. i skowyt.
(
muszę trochę pomieszkać z m u c h ą,
którą zostawił. przecież jadła z niego
kwaśną woń ligoli, sprawdzała puls,
budziła z czczego i studziennego snu.
w zamian dawał jej zostawiać czerwie
pod opieką r a n y. stała się mu bliższa
niż człowiek, który omijał jego gówno.
jednak od paru dni m u c h a odbija się
od pobielonych ścian, leci w wymyte
szyby i tłucze jarzące się klosze lamp.
jakby ktoś nagle pozamieniał bieguny.
jakby to już i n n a Ziemia wirowała.
.
.
.