Stara patrzyła na mnie przez dłuższą chwilę, oblizując cienką linię warg o barwie wyblakłej krwi. Następnie przeniosła wzrok na granatową krepę zasłon, która, jak się zdążyłem już zorientować, skrywała  mętne od brudu okna. Raszpla błądziła spojrzeniem po zmarszczonym, w nierówną harmonię, materiale ciężkim od kurzu, który osiadał na kotarze przez lata. Niedotykana przez cały ten czas materia – szantrapa nie miała zwyczaju rozchylać zasłon ani też otwierać okien, z wyjątkiem tego jednego, przez który wpadał do jej mieszkania dym tytoniowy – impregnowana była kolejnymi warstwami pyłu, który drażnił nos, drapał gardło włochatym, pajęczym odnóżem, na tyle długim, że sięgał boleśnie krtani i wbijał się głęboko w płuca.

Jej oczy, zrazu ponure i gniewne; już się zacząłem obawiać, że znów mi dołoży, nagle zrobiły się łagodne, marzycielskie prawie.

Ponownie zaczęła patrzeć na mnie, a na jej twarzy pojawił się ciepły uśmiech; ale to nie do mnie uśmiechała się rodzicielka Dyrektora, tylko do swoich wspomnień. Wstąpiła we mnie nadzieja, że zaraz się ze mną nimi podzieli. Nie pomyliłem się. Zanim to jednak nastąpiło, zanim z jej warg spłynęła pieśń o tym, co dla mnie było najważniejsze, usłyszałem taką oto przypowieść:

– W pewnej perskiej krainie żył kupiec o imieniu Kalum-Bek. Miał on syna Dzikiego Osła. Krnąbrny to był syn, nieposłuszny wartogłów, który całymi dniami, miast pracować, wylegiwał się na ojcowskiej otomanie. A nocami, w towarzystwie podobnych sobie nicponi, zabawiał się w niegodny sposób. Razu pewnego posłał go ojciec po wodę do znajdującego się pod lasem źródła. Nie chciało się Dzikiemu Osłowi dupy ruszyć – tak właśnie powiedziała stara – ale w końcu, skuszony ojcowską obietnicą sutej zapłaty za przysługę wziął dzban i ruszył pod las. Mija godzina, druga, trzecia a syn nie wraca. Mija jeden dzień, mijają dni kolejne a po Dzikim Ośle ani śladu. Martwić się ojciec zaczął; zginął dzban, przepadł syn – nie dość, że pierworodny to w dodatku jedyny – a i wody świeżej, źródlanej też nie było. Już powziął myśl, żeby wraz ze sługami rozpocząć poszukiwania potomka, gdy spostrzegł pannę, przecudnej urody, która zbliżała się doń na ośle. Piersi miała pełne, brzuch płaski, pośladki jędrne, mięsem nabite – co dojrzał, gdy dziewczę zszedłszy z tego wierzchowca dla ubogich, pochyliła się, by pogłaskać po mordzie zdrożone zwierzę.

Twarz miała dziewoja jasną, ozdobioną dwoma czarnymi diamentami oczu i koralem ust jakby stworzonych do brania i dawania namiętności. Dostojny Kalum-Bek nie mógł oderwać od tej zjawiskowej urody ócz swych, a i słudzy stojąc jak zamarłe posągi usta swe szeroko rozwarli z podziwu, tak iż muchy końskie, nad grupą mężczyzn natrętnie krążące jęły raz po raz w otwory gębowe wpadać.

– Kto ty jesteś dziewanno urodziwa? – zapytał ojciec zaginionego, gdy już nieco doszedł do siebie. – Jak brzmi imię twoje?

– Nazywam się Arabeska. Pochodzę z osady pod lasem leżącej. Rodzice moi dawno mnie obumarłszy nie zostawili mi schedy zasobnej, utrzymuję się przeto z pracy rąk własnych. Przędę.

– A co?

– Przędzę. Szaty się z tego później, nagość ciała okrywające, przez to od chłodu nocy i zimnego poranka chroniące, w manufakturach dla panów bogatych czyni. Również szale, szyje smukłe pań dostojnych okalające, jak i dywany sławne na świat cały: dywany perskie. A i derki skromne, pod siodła dla koni, kuców, mułów. Jak i dla takich jak ten osłów.

– Piękne, łagodne zwierzę. – rzekł stary ojciec patrząc na wilgotne, spokojne oczy osiołka. – I jakie posłuszne, dodał widząc, że osiołek klęknął na przednich nogach, czyniąc w ten sposób zejście ze swego grzbietu łatwym, przyjemnym, a nade wszystko bezpiecznym.

Arabeska zsiadła z osła, uczyniła to wdzięcznie, budząc zachwyt zebranych, by po pogłaskaniu oślej mordy podejść tanecznym krokiem do Kalum-Beka. Ujęła go delikatnie za rękę i rzekła patrząc w smutne oczy kupca:

– To syn twój Kalum- Beku – Dziki Osioł. Zobacz jak złagodniał i wypiękniał; szlachetne uczucie tak go odmieniło.

Zdumiał się ojciec na te słowa. Podszedł i w milczeniu poklepał osła po grzbiecie. Następnie zajrzał mu w zęby, dotknął wilgotnych nozdrzy, spojrzał w sposępniałe, ale bystre oczy. A stwierdziwszy, iż syn wrócił do domu zdrowy, choć jakże odmieniony, zapytał:

– Czy to miłość do ciebie, piękna Arabesko sprawiła, że mój jedynak stał się innym…Tu zawahał się Kalum-Bek na moment – …stał się innym stworzeniem?

Dziewczyna posmutniała, zwróciła swe pobladłe lico w stronę bajronicznego osiołka i powiedziała:

– Nie, to nie do mnie uczucie uczyniło z chłopaka mężczyznę. A nawet więcej – bo osła dzikiego i nierozważnego w łagodnego i mądrego przerobiło.

Słuchając opowieści matki Dyrektora zacząłem się zastanawiać, dlaczego ten wstęp, ta prolegomena do przyszłej wszelkiej wiedzy o Bożyszcze, musi trwać tak długo i przybrać właśnie taką a nie inną formę; formę baśni z tysiąca i jednej nocy? Czy był to tylko przypadek, ślepy traf, nędzny kaprys starej zołzy, sekutnicy marnej? Czy też makolągwa celowo ubrała swą pieśń w powłóczyste szaty dzieci pustyni, w turban i czador. Dodając do tego chrzęst arabskiej szabli, ocierającej się ostrą klingą o stwardniałą skórę siodła, i śpiew bajader, i melodię, w rytm której odprawiano wschodni rytuał tańca brzucha? A jeżeli tak, to jakiż że  związek ma sens i morał, który zapewne zaraz się wyłoni z tej dziwnej narracji z monumentalnym eposem, w którym zawarte zostaną starożytne res gestae Dyrektora?

Matka tego, który widział, choć nie patrzył opowiadała dalej:

Na te słowa dziewczyny stary kupiec struchlał i z zaskoczeniem wielkim w głosie zapytał:

– Do kogóż, więc zapałał mój syn tak wielkim afektem, iż ten zmienił go tak gruntownie, że aż nie do poznania?

– Do siostry mojej, Smukłej Klaczy.

– Ach, gdzież ona, gdzież?

– Nie ma, albowiem uciekła z Koniem Rżącym, niepomna na uczucie, jakim obdarzył ją syn twój, o nieszczęsny panie.

– To straszne, ach jakem nieszczęśliwy!

– Ale straszniejsze jest to, że i ja go nie obdarzam żadnym uczuciem z wyjątkiem zmiłowania. Bo, gdy tak stał twój syn, o panie, i patrzył w siną dal, w którą odeszła ma siostra, a pozierając w horyzont z bólu nieopisanego w osła się łagodnie, acz stanowczo zamieniał, litość mnie na widok jego wzroku zamglonego, cierpiącego zdjęła okrutna. Bajron, pomyślałam, choć nie wiem dlaczego.

– Tak, to dziwne skojarzenia, zgodził się Kalum-Bek.

Arabeska kontynuowała:

– Podeszłam wówczas do niego i osiodłałam go. A gdy już siedziałam mu na grzbiecie ubodłam go w boki swoimi stopami, uderzyłam lekko szpicrutą i przyjechałam tutaj, do ciebie mój panie.

– Poddał się tobie, tak łatwo, tak bez sprzeciwu, on taki krnąbrny, taki nieposłuszny?

– Mówiłam już, to niespełniona miłość tak go odmieniła; płochego człowieka w statecznego osła zamieniła.

– I co teraz poczniesz, o piękna dziewczyno?

– Teraz nic, ale za jakiś czas, oby za niedługi, dzieci pocznę w dużej ilości.

– A komu?

– A tobie.

– A z kim?

– A z tobą.

– Czyli, że mnie kochasz?

I faktycznie tak się też stało jak zapowiedziała Arabeska. Najpierw zamieszkali razem; Kalum-Bek, dziewczyna i osioł, a po pewnym czasie domostwo kupca zapełniło się całą czeredą maleństw. I rzeczywiście ojcem ich był stary Kalum-Bek; no, bo niby któż by inny? Tym, jak mi się zdawało, retorycznym pytaniem zakończyła matka Dyrektora swoją narrację, w baśń tysiąca i jednej nocy przebraną.

Zastanawiając się nad przesłaniem tej powiastki nie mogłem przypuszczać, że ten dzwon bije dla mnie, że część opowiedzianej tu historii, nie całość a część tylko, spełni się w moim nieodległym życiu. Bo przecież w przypowieściach nie wszystko spełnia się, co do joty; ale to, co najistotniejsze w nich spełnia się. Spełnia. Na razie jednak nie dostrzegłem w niej żadnego sensu, żadnej wskazówki, żadnego pouczenia.

– No, a teraz uważaj kundlu, psi serdlu. Uważaj i notuj, bo o synku ci opowiem, o syneczku mym.

Oczy starej mendy znów przybrały błogi, marzycielski wyraz. Znów nie patrzyła na mnie, tylko na stargane czasem i umęczone brudem zasłony. Po chwili milczenia otworzyła swe cienkie, pokryte wąską linią tandetnej szminki, usta i wylała z nich pieśń o Dyrektorze.  

– W ów dzień było mi zwykle i niezwykle jakoś; nie mogąc znaleźć sobie miejsca, chodziłam to tu to tam. To podskakiwałam, to kucałam, to podbiegałam, to zwalniałam znowu, wlokąc się noga za nogą. To podśpiewywałam, to płakałam, a i błogosławiłam, a i bluzgałam w ów dzień. Byłam jakby ubrana od stóp do głów i jakby od stóp do głów naga. I piękna byłam, i szpetna. A szeptać szeptałam, a ryczeć ryczałam. I przywoływałam tego, który mi to zrobił, który sprawił, że fason straciłam, że brzemienna byłam. A on nic, on milczał, w ogóle go nie było. Raz tylko coś jakby z głębi odbytu dało się słyszeć: huk był; głos długi, przeciągły – jakby w trąbę dmuchał. I smród:  gęsty, lepko-smolisty trudny do zniesienia. I nie wiem czy to on się wypróżnił ze słów, czy nie on. A jeżeli tak to, która z twarzy dwulicowego bydlaka przemówiła właśnie. Bo dwie miał gęby ten wcipowłaz, a jedna od drugiej smrodliwsza.

Ale nie zważałam już na to, tylko pognałam do starego, choć czynnego jeszcze browaru. Bo pragnęłam –  pić chciałam.

– A słuchasz mule, jeden ty, ośle patentowany, co mówi do ciebie ta, która jest panią twoją! – Stara na chwilę przerwała, by zdzielić mnie, nie spodziewającego się niczego, w kark, kantem sękatej dłoni. Tradycyjnie pociemniało mi w oczach. – A więc miałem rację, ta opowieść o mnie była. Powiedziała mi o tym ręka, która uderzyła niespodzianie niby dzwon na trwogę, dzwoniący mi teraz w uszach. Jednak nie tylko to przepowiedziała mi przepowiednia ględziary.

Więc piłam, więc piłam, więc piłam, aż się wypuczyłam i rozpukłam. I wyskoczył ze mnie On. Syn mój, Dyrektor najsłodszy. I zawirował w tańcu nad tańcami. I wziął świat cały w mocarne ramiona swoje, choć dziecięce, niemowlęce. I owionął go tchnieniem swego pierwszego na tym świecie oddechu. I ryknął na to wszystko co na ryk zasługiwało – na chaos i bezstan.  I przywrócił tym miarę rzeczy. A kto tego nie zaakceptował, ten dostał w pysk. I słusznie. I sprawiedliwie to się dokonało, że ten, kto się buntował, kto chciał tkwić dalej w chaosie, w zęby dostał. Od syna mego, od tego pancerfausta. Bo on był i  biczem żelaznym i handgranatem i wunderwaffem na to co stare i wsteczne. I tak porządek zaprowadził, wykluczając pięścią mocarną kontrkandydatów do koryta. I stał się świnią najpierwszą, knurem najprzedniejszym. Oberwieprzem. A spod ogona jego wyszła doborowa gwardia jego kreatur. A zwarta była, a twarda: kasztanowi ludzie, gotowi na wszystko, żeby tylko zaistnieć w stworzonym przez Twórcę chlewie. Teflonowi ludzie, nie imała się ich żadna plwocina, spływała po nich, ignorowana przez tych cichych i pokornego serca, do których miało należeć tworzone właśnie królestwo – kurestwo.

Bo On je tworzył. Z wichrów historii, dobytych z jego wnętrzności. Dodał do tego nadzieje pokoleń, czyste myśli uciśnionych o życiu godnym, i łajdactwa tych, którzy wyrośli na sztucznym nawozie poronionych idei szalonego łysola i wąsacza – dwu Antyprometeuszy. Kradnących ogień z serc biedaków, zamieniając je w sopel lodu w białym piekle, do którego ich strącał, by tam mogli ukoić się myślą o własnych winach.  

Stół postawił, po czym z niego zrobił koryto. I każdego kogo doń dopuścił człowiekiem honoru nazwał i jarłyk dał, rządzić przyzwalający. Z baby chłopa zrobił, z chuja bohatera, z dupowłaza badacza ciekawego wnętrz ludzkich. Ogiery kastrować kazał, chabetom do wyścigów stawać. I cud się stał: zwyciężały one z rumakami krwi czystej. Które do orki brał. A  chabety na wybieg pędził. I z osłów jeźdźców czynił, a one zajeżdżały zbyt wyniosłe wierzchowce. Ze szkap mustangi. I dziecko w brzuch wsadził. Piekło z ziemi uczynił. Poduszkowiec, pierdziaszkiem zwany, wynalazł. Pasażerom bździć kazał, a z wiatrów ich paliwo czynił machinę tę poruszające. Popuszczać tylko zakazał; bo dyszę zapychało.  Nie wdrożono jednak pomysłu do powszechnego, ku wygodzie ludzkiej, użycia: a bo to ludzie posłuchają, a bo to rozum mają? Popuszczał jeden z drugim, bo taka ludzka natura, żeby popuszczać, dyszę zapychać, w miejscu stać. Ale to przecie, nie jego wina była, tylko ich. Popuszczalskich.

Po tym, co usłyszałam, zamarłem z czci i grozy: oto jakie tajemnice genezy porządku świata tego zostały przede mną, szczurzym łajnem, objawione. Jaką wiedzą nakarmiła mnie matka tego, który jest i go nie ma, zarazem. I jedna myśl mnie trapiła, żywa we mnie od dawna: bogiem on jest czy demonem? Nestorem czy przychlastem? Czy twarz zdobił mu uśmiech anioła, czy grymas lucypera? Czy za nim były skrzydła przynależne cherubinom jasnym, czy jęczące dusze potępione? Czy palce dłoni zdobiły mu alabastrowe paznokcie, misterne dzieło sztuki niebiańskiej manikjużystki, czy skręcone, jak ostrze achajskiego miecza, szpony z piekła rodem. Czy perlił mu się śmiech z ust, czy z głębi wnętrzności wyszczekiwał na zewnątrz charkot szatański? Tego nie byłem pewien. A i z dalszych słów kobiety trudno było cokolwiek wywieść, bowiem jej mowa, nagle a niespodziewanie zamieniła się w bełkot. Piana zaczęła zakrywać cienkie kreski jej warg, twarz zrobiła się trupioblada. Matka Dyrektora padła jak stara decha, wzbijając tumany kurzu z podłogi, której nie zdążyłem jeszcze przetrzeć, najpierw na sucho a później na mokro.

– Ta pani ma wylew, stwierdził lekarz pogotowia. Czy pan jest jej krewnym?

– Nie, jestem tylko jej sługą.

– Sług nie wpuszczamy na OIOM. To musi być ktoś z rodziny. Najlepiej mąż lub syn.

– Syn?

– Tak, syn. Czy ona ma syna?

A więc to tak, pomyślałem. Chcą mnie wrobić w sprawę śmierci matki Dyrektora. Śmierci, albo przynajmniej ciężkiego niedowładu powylewowego. Przecież to będzie oznaczać mój koniec. Odejście w hańbie i nieopisanym poniżeniu. Nie dość, że nawet nie zbliżę się do celu mojego istnienia – poznania prawdy o Nim, to jeszcze obalony na drodze swego życia, boleśnie obity sękatymi kosturami drwiny i obelgi, zepchnięty zostanę na manowce trupiego pola, gdzie wśród roju much moja gnijąca twarz wyszczerzać będzie, z dnia na dzień coraz bardziej, zęby w nieszczerym uśmiechu.  

Robert Kościelny – Dwie pieśni mendziary spisane przez jej sługę. Pierwsza pozornie bez sensu. Druga – z pozornym sensem
QR kod: Robert Kościelny – Dwie pieśni mendziary spisane przez jej sługę. Pierwsza pozornie bez sensu. Druga – z pozornym sensem