dla Piotra
Efharisto. Kiedy powiedział. Kiedy powiedział, źle się czuję. Kiedy powiedział, źle się czuję, zaczął się trząść i powtarzać, zimno mi, zimno mi, tak mi zimno. A było upalnie, koniec lata i byliśmy w Grecji. A wręcz było zbyt upalnie w tej Grecji (dokładnie mówiąc na Krecie), żeby komuś mogło być zimno. Ale mój syn powiedział, że naprawdę mu zimno i nie mógł opanować drżenia. Kiedy to powiedział, dochodziła szósta rano. Pochyliłam się, pocałowałam go w czoło i zapytałam, może coś zjadłeś?
Co robiliśmy poprzedniego dnia? Syn i jego przyjaciel, który zatrzymał się w mieście, pili wino i jedli kalmary. To co się zwykle robi na Krecie. Co się powinno robić. A że byliśmy wszyscy na słońcu, myślałam, że to udar.
Zarzuciłam mu na plecy koc i obie nasze kurtki. Mój dwudziestoletni syn tak bardzo się trząsł, że słyszałam, jak jego górne zęby uderzają o dolne. Byliśmy na wsi, zapadłej wsi, gdzie piały koguty. Każdego ranka zaczynały o piątej. Słyszeliśmy je każdego ranka, odkąd przyjechaliśmy, koguty piejące w ciemności, jak przestroga. Uważaj, kukuryku, uważaj.
Oddano nam na mieszkanie małe gospodarstwo i nie miałam pojęcia, dokąd przeniosła się rodzina właścicieli. Pojawiali się, proponowali nam podwiezienie do miasta, czasami przywozili jedzenie: cudowne oliwki, ser feta czy świeży chleb. Jedzenie było tu fantastyczne. Właśnie dlatego przyjechaliśmy – z powodu oliwek, doskonałych owoców morza i słońca, bo nic tak nie oczyszcza i nie uzdrawia jak słońce. Pamiętam, jak dawno temu chorowałam na ospę wietrzną, miałam zaledwie cztery lata, a po chorobie mama kazała mi ułożyć wszystkie zabawki na słońcu. Widocznie słońce mogło je oczyścić z zarazków ospy. Prześcieradła i poszewki, które uprała, łopotały na sznurze nad zabawkami, gdy układałam je w rzędach na trawie. Byłam zajęta. Wymagało to sporo pracy. Rozłożyłam książki płasko grzbietami do góry, tak jak przykazała mama. A po kilku godzinach obróciłam je wszystkie na drugą stronę jakbym piekła tosty, co było wtedy moim ulubionym kuchennym zajęciem. Pieczenie tostów na blasze, wsuwanie i wyjmowanie blachy spomiędzy podwójnej linii niebieskich, gazowych płomieni. Umiałam piec tosty, więc wiedziałam, że i zabawki leżące na słońcu trzeba obracać jakby się je opiekało.
W każdym razie przyjechaliśmy z synem do Grecji dla słońca, oliwek i oliwy z oliwek. Ach, oliwa na Krecie była fantastyczna. W kawiarniach i restauracjach skrapiali nią wszystkie te nadzwyczajne, piętrowe sałatki, robione z fety, ogromnych oliwek, pomidorów, może też karczochów. Nigdy nie było wiadomo, co może być w środku, ale zawsze cała konstrukcja była mniej lub bardziej skropiona oliwą. Uwielbiałam te sałatki. I mój syn też je uwielbiał.
Mój syn kochał Kretę. Studiował archeologię, sztukę starożytnej Grecji i filologię klasyczną, dlatego zawsze chciał się tu wybrać. Potrafił czytać w języku starogreckim. Znał łacinę w mowie i w piśmie. I chodziło mu po głowie, żeby zostać archeologiem. Przylecieliśmy do Heraklionu, który jest stolicą wyspy, więc mogliśmy zwiedzić miejsce, gdzie leżało starożytne Knossos.
Wzgórze Knossos przez długi okres było zamieszkałe. Największe starożytne miasto jakie tam założono też nazywało się Knossos, a w jego centrum wznosił się wspaniały pałac. Panował tam król imieniem Minos, któremu oddawano cześć boską i mówi się, że jego przodkiem był jakiś byk. W kulturze tej otaczano czcią byka i stąd wzięły się słynne malowidła muskularnych byków na sklepieniach.
Po Knossos postanowiliśmy złapać autobus do Hanii, byłej stolicy Krety leżącej na drugim krańcu wyspy, pełnej pięknych budowli wzniesionych przez Wenecjan za ich pobytu. W Heraklionie, w drodze na dworzec autobusowy, taksówkarz włączył bliskowschodnią muzykę – w każdym razie nie brzmiało to zbyt grecko. Kreta jest odmienna i niezwykła, zwłaszcza że położona pomiędzy bliskim wschodem a rejonem Morza Śródziemnego. Talizman w kształcie oka opatrzności zwisał z lusterka wstecznego.
Chyba podobało się tutaj, że matka i syn podróżują razem. Dorosły syn zajmuje się matką. W Grecji jest zrozumiała ta szczególna więź synów z matkami, ale oni nie znali całej historii, nie wiedzieli, jaki jest prawdziwy powód, że tu jesteśmy. Mieliśmy sekret. Mój syn nie lubił o tym mówić. Było to na liście „nie i koniec”. Lista wciąż się wydłużała – tematy, na które mój syn nie życzył sobie dyskutować. Były „nie i koniec”. Były non. Były nien. Po grecku ochi. Nie miałam zamiaru o tym mówić, dopóki nie będę musiała. Dopóki nie zostanę przyparta do muru. Ale w razie nagłej potrzeby miałam specjalny list, który mogłam okazać.
Jakoś zaoszczędziliśmy pieniądze na podróż, bo wiedzieliśmy, że to ważne, wiedzieliśmy, że musimy jechać na Kretę. Długo przechowywałam broszurę z reklamą zagrody, w której mieszkaliśmy. Myślałam wtedy, że może tam wrócimy. Później wiedziałam, że to się nigdy nie zdarzy, więc ją wyrzuciłam. Ależ ten dom nam się podobał. Na dole były dwa pokoje z łazienką, a na poddaszu jedna mała sypialnia, gdzie nocował mój syn. Uwielbiał tam spać. Należało mu się wszystko co najlepsze, jak to zwykle bywa, był moim jedynym synem, jedynym dzieckiem.
A zatem on na górze, a ja na dole w pokoju obok kuchni, w której był stół, krzesła i dwuosobowa skórzana sofa, i szafka, a w niej deska do serów, talia kart, zapasowy koc, dodatkowa poduszka i jakieś inne rzeczy, nie pamiętam. W kuchni były trzy niebieskie kubki i jeden zielony. Używałam codziennie zielonego do picia herbaty i kawy. Mój syn dużo spał, zawsze spał do późna, a ja mu pozwalałam. Po to tu przyjechaliśmy – żeby spać, jeść, być na słońcu.
Biały pył wzbijał się spod kół samochodów, które mijały nasz dom i spalone przez słońce hibiskusy i oleandry. Było tak sucho, że sypki, drobny pył przedostawał się przez zamknięte okna i osiadał na starej, skórzanej sofie. W ciągu dnia spacerowaliśmy do miejsca, gdzie było dużo miniaturowych kapliczek. W każdej z nich był olejek z pływającym knotem i złożone przez ludzi ofiary – monety, kwiaty, jedzenie, ubrania, alkohol. A w jednej sztuczna szczęka.
Stosowane na zachodzie zasady ruchu drogowego tutaj nie obowiązywały – patrzenie w lewo, a potem w prawo mogło jedynie wszystko skomplikować, ponieważ kierowcy i tak robili co chcieli. Samochody jeździły w dowolnym kierunku po obu stronach drogi i to w tym samym czasie. Na każdym dużym skrzyżowaniu trąbiły klaksonami, ostrzegając się nawzajem.
Światło było złociste, przesycona miodem sepia. Czasami przechodziliśmy obok domu, na którego drzwiach łuszczyła się zielona farba, któregoś dnia na stole przy drzwiach leżały trzy granaty. W ogrodzie wokół domu rosły drzewa oliwne o szarych liściach i małych, błyszczących czarnych owocach. Dość często paru miejscowych również podążało tą drogą, zwykle niosąc jedną albo dwie paczki zawinięte w brązowy papier. Paczki wyglądały jakby za każdym razem było w nich coś innego: mięso, ciasto, butelka rakij. Rakija była rodzajem stuprocentowego alkoholu sprzedawanego potajemnie w cukierniach, pochodziła z zakamuflowanych, ogródkowych destylarni, była przejrzysta jak woda, za to wydzielała ostry zapach terpentyny. Było gorąco jak w Australii. Na Krecie wciąż pełnia sezonu. Wczasowicze i podróżnicy przyjeżdżają na Kretę, kiedy już robi się zimno w północnych rejonach Europy. Nad morzem Śródziemnym jest nadal ciepło, nawet w nocy.
Prawie codziennie chodziliśmy z moim synem do pobliskiej wsi. Brukowana droga śmierdziała ściekami z jedynego tamtejszego hotelu. Zasmarkane dzieciaki wyciągały brudne ręce z lizakami i gumą do żucia, próbując nam je sprzedać. Kelnerzy śpiewali rozkładając na stolikach w restauracji świeże, białe obrusy, sól, pieprz, sztućce. Co godzinę w dzień i w nocy słyszeliśmy kościelne dzwony. Omlet na talerzu, bulion w misce. Zapach kawy. Zakonnica na tle wypalonych przez słońce drzew i krzaków. Starszy mężczyzna z czymś zawiniętym we wszechobecny brązowy papier. Pochylony karmi jakiegoś parchatego psa.
Do Heraklionu przylecieliśmy z Aten. W Atenach zwiedziliśmy Akropol i poszliśmy do słynnej skały, gdzie wygłaszał kazania św. Paweł. Skała była wyświecona jak mydło, wygładzona przez rzesze ludzi, które przybywały, żeby się na niej modlić. W drodze powrotnej podążała za nami sfora tych parchatych psów. Zdziczałe psy widywane są wszędzie w Grecji.
Wymagano od nas, żebyśmy za samolot na Kretę i za wynajęcie domu zapłacili gotówką. Drachmy liczono w tysiącach – 34 tysiące za bilet na samolot, więc jedna drachma oczywiście nie miała żadnej wartości. Miałam problemy z wyliczeniem w głowie kursu wymiany, często musiałam przeliczać je najpierw na amerykańskie dolary.
Przez całą noc nie mogliśmy zasnąć przez komary i imprezę gdzieś za wsią, na której ludzie pili i śpiewali. Potem na niebie błyskawica bez deszczu i wrzaski walczących kotów. Mój syn tak uwielbiał spać przy otwartych okiennicach, że nie słuchał moich próśb, by je zamknąć. A potem nad ranem zaczął się trząść, trząsł się cały, szczękał zębami, a jego twarz była pergaminowo biała.
Zaczęłam się ubierać. Włożyłam do torby wszystko, co mogło być nam potrzebne. Starałam się szybko poruszać. Zabrałam specjalny list. Powiedziałam synowi, że musimy pojechać do szpitala z tym specjalnym listem. Chciałam mu w ten sposób dać do zrozumienia, że sytuacja jest poważna i wymyka mi się spod kontroli.
Ubierałam go jakby znów był małym dzieckiem. Miał wtedy puchaty, żółty sweter, w którym wyglądał jak cheezle, taka kukurydziana, okrągła chrupka, zamoczona w jaskrawo żółtej przyprawie. Tym razem jednak ubrałam go w dorosłe ciuchy, które sam sobie wybrał. Spodenki miały przyszytą metkę z nazwę marki, której już teraz nie pamiętam.
Potem żal, że nie pamięta się tych drobnych szczegółów. A przecież chciałoby się wiedzieć, pamiętać każdy najmniejszy szczegół, który powie odrobinę więcej o tej osobie, którą tak bardzo się kochało. A potem nie możesz sobie przypomnieć nazwy marki na jego spodenkach i czujesz się beznadziejnie. Czujesz się beznadziejnie, bo nie możesz sobie przypomnieć. Chciałabym po prostu pamiętać to logo na spodenkach, w które ubierałam mojego dorosłego syna.
Bo koszulka to była ta, którą kupił w Atenach. Była niebieska z napisem I heart the Acropolis. Ja założyłam długą, czarną spódnicę, którą zwykle noszę w podróży, czarną bluzkę i moje czarne sandały, i od razu wyglądałam jakbym była w żałobie.
Nim wzejdzie słońce, wszystko w Grecji wydaje się w najwyższym stopniu czarno-białe – ta biała ziemia i te wszystkie czarne cienie, i ma się wrażenie jakby się występowało w jakimś starym, niemym filmie.
Tak więc byliśmy ubrani. Złapiemy okazję do szpitala, powiedziałam. Coś tam odpowiedział i cały czas się trząsł. Widziałam, że się bał, więc objęłam dowództwo, udając, że wiem, co robię i byłam w tym przekonująca. Zawsze byłam dobra w udawaniu.
Wyszliśmy na drogę, posadziłam go na dużym, białym kamieniu, który jakby właśnie na to czekał. Wciąż słyszeliśmy pianie kogutów. Szczekanie psów. Wydaje mi się, że wszędzie na świecie gdzieś w tle szczekają psy. Psy żyją z ludźmi, więc wszędzie gdzie są ludzie, są też psy.
To głupie, powiedział syn. A ja odpowiedziałam, nie, uda się. I jakby ktoś mnie słyszał (i jakbym go przekonała), mały, biały fiat pojawił się na zakręcie drogi, a ja wystawiłam kciuk. Wiedziałam, jak to się robi, bo w młodości dużo podróżowałam autostopem. Samochód zatrzymał się.
Miał na imię Stefan i był taki miły. Od razu go polubiliśmy, ja z wysuniętym kciukiem i ważnym listem w torbie i mój syn trzęsący się na kamieniu na poboczu drogi, ubrany w swoją kurtkę, moją kurtkę i z kocem na ramionach, bo wciąż mówił, że mu zimno.
Stefan mówił dobrze po angielsku. Musimy dojechać do szpitala, powiedziałam. Stefan był w drodze do pracy, ale zgodził się jechać okrężną drogą i podwieźć nas do szpitala. Proszę, proszę, powiedział. Miał na myśli „wsiadajcie”. Więc wsiedliśmy.
W samochodzie Stefana przyłożyłam dłoń do czoła syna, był rozpalony, chociaż mówił, że mu zimno. Przestał się tak bardzo trząść. Ale jego twarz ciągle miała niedobry kolor. Jestem matką i wiem, jaki kolor powinna mieć zdrowa twarz.
Jest kilka takich chwil w życiu, gdy czujesz się naprawdę przerażony i to była jedna z nich. Przypomniał mi się cały sen, który przyśnił mi się wcześniej tej nocy przed błyskawicą i walką kotów. W tym śnie należałam do tajnej grupy zaprzysiężonej, żeby zbawić świat od czegoś, co było nieuchronne. Byliśmy tak niewinni w naszym naiwnym entuzjazmie jak mali hobbici z Władcy pierścieni Tolkiena. Było tam kilka osób, z którymi pracowałam, przywódcą naszej grupy był przypominający Gandalfa niewidomy, starszy mężczyzna. Wiedzieliśmy, że jego czary miały ogromną moc. Spiskowaliśmy w pokoju gdzieś na szóstym piętrze, mógł to być hotel – we śnie często nie jest się pewnym, ale przyjmijmy, że było to ni mniej, ni więcej gdzieś na szóstym piętrze. Ktoś zapukał do drzwi, a my wszyscy zamarliśmy. Ten ktoś powiedział, że chce zmienić ręczniki. Ktoś z nas bardzo powoli otworzył drzwi, a w stronę drzwi potoczył się po schodach trup hotelowej pokojówki. Było to przerażające. I właśnie wtedy się obudziłam. Usłyszałam, że woła mnie mój syn i zobaczyłam, że strasznie się trzęsie, ubrałam go w ciepłe ubrania, postanowiłam jechać do szpitala i złapałam właśnie tego stopa.
Stefan zapytał, czy wcześniej podróżowałam już autostopem. O tak, odpowiedziałam, kiedy byłam młodsza. Wyjaśniliśmy, że jesteśmy z Australii i opowiedziałam Stefanowi jak w młodości zjeździłam wzdłuż i wszerz autostopem australijski kontynent. Pustynie, lasy tropikalne, dżungle, plaże. A pada u was śnieg, zapytał Stefan. Nie, nie bardzo. A na Krecie pada śnieg, zapytałam. Czasami, odpowiedział. Trudno mi było sobie to wyobrazić.
Minęliśmy kapliczki skupione przy głównej drodze. Zastanawiałam się, czy to kopie istniejących kościołów. Miały około sześciu stóp wysokości, więc zwracały na siebie uwagę. Wewnątrz zawsze paliło się światło, a na zewnątrz ludzie zostawiali monety czy nagryzmolone intencje modlitewne. Czasem zostawiali butelki ouzo albo rakij – jeżeli chce się przestać pić, to trzeba zostawić alkohol.
Stefan zapytał, piliście naszą miejscową rakiję? Tak, odpowiedział mój syn. Pił ze swoim przyjacielem Nathanem, który zatrzymał się w Hanii. Niezła, dodał. Wszyscy ją robią, powiedział Stefan. To nasza tradycja. Na desce rozdzielczej przymocowany był niewielki obrazek oka. Przynosi szczęście, powiedział, odstrasza złe duchy. Położyłam rękę na czole syna. Był taki rozpalony, że nie mogłam sobie wyobrazić, że może mu być zimno.
Gdzie reszta twoich dzieci, zapytał Stefan. To moje jedyne dziecko, odpowiedziałam, to jest właśnie mój syn. Co mu jest, spytał Stefan. Chyba udar słoneczny, powiedziałam. Chciałam, żeby wyglądało to na coś zwykłego, jakąś chorobę turystów.
Szpital był nowy, z czego Stefan był bardzo dumny. Położony na wysokim wzniesieniu jak współczesny zamek, gdzie rezyduje medycyna. Powrotu do zdrowia, powiedział Stefan. Dziękujemy, dziękujemy, odpowiedzieliśmy. A potem do błyszczącej białej konstrukcji, gdzie w środku był labirynt korytarzy rozciągających się we wszystkich kierunkach od głównego, centralnego rdzenia wind.
Siedzieliśmy czekając i wypełniliśmy formularz. Byłam w kraju, gdzie lubi się synów, gdzie jak sądzę lubi się bardziej synów niż córki. Widziałam, że córki biorą na siebie całą pracę, więc powinni tak naprawdę najbardziej lubić córki. Synowie siedząc przy stołach grali w warcaby i pili kawę, a w oddali widziało się córki okopujące coś motyką w polu za domem, a mimo to kocha się tu synów bardziej niż córki. Tak więc, ponieważ to był chory syn, wiedziałam, że będą działać szybko. Byłam matką, a to był mój syn. Wiedziałam, że pomogą, i miałam rację.
Położyli go na szpitalnym łóżku na kółkach i błyskawicznie zawieźli do lekarzy. Ja za nimi. Potem dostał ataku, prawie konwulsji. Dużo mówili po grecku. Kilka pielęgniarek, które wyglądały na bardzo silne, przymocowały do jego ręki rurkę kroplówki z roztworem soli fizjologicznej, pobrali mu krew do badania, wysłali na rentgena, dali zastrzyk z antybiotykiem i gdzieś wtedy pokazałam lekarzom nasz specjalny list, którego myślałam, że nigdy nie użyjemy.
List ten ujawniał prawdę: że to nie mój syn się mną zajmował. Kiedy zostałam matką, wyobrażałam sobie, że moja opieka nad nim dobiegnie kiedyś końca. Ale tak naprawdę nigdy do tego nie dojdzie.
List był zaadresowany „Do wszystkich zainteresowanych”, a u góry strony był nagłówek Centrum Onkologii, a dalej historia choroby syna. Były opisy początkowych diagnoz, okropnej chemioterapii, radioterapii, przeszczepu komórek macierzystych, polepszeń i nawrotów. Nie lubiłam czytać tego listu, ale czułam się lepiej wiedząc, że go mam, bo wszystko wyjaśniał. Po przeczytaniu listu lekarze stawali się nagle dla nas dużo milsi, więc wtedy wiedziałam, że musi być naprawdę źle, bo w szpitalu są dla ciebie mili tylko kiedy, jest z tobą źle. Pomyślałam: przeczytali list i wiedzą, że mój syn umrze, może jeszcze nie teraz, ale już niedługo. Nie chciałam tak myśleć, ale myślałam. Myślałam też o małych, wotywnych kapliczkach, które widziałam w drodze do szpitala. Co włożyłabym do środka? Maleńką laleczkę symbolizującą syna?
Położyli go w przytulnym pokoju z ładnym widokiem. Dzielił go ze starszym panem, nie wiem, na co chorym, bo nie mówił po angielsku. Ale za to dużo się do siebie uśmiechaliśmy. Stara żona starego mężczyzny siedziała na krześle przy jego łóżka, a po obiedzie, gdy cicha noc zakradała się z okolicznych wzgórz, żona właziła do jego łóżka, zasypiali oboje i zaczynali chrapać.
Mój syn dostał coś na sen, więc tego nie słyszał. Ja czuwałam najpierw na krześle przy jego łóżku, a potem poszłam do sali „wypoczynkowej”, którą wskazały mi pielęgniarki. Były to trzecie drzwi i była to sala dla opiekunów. Nie było tam nikogo poza mną, więc zsunęłam dwa plastikowe krzesła i próbowałam się na nich przespać. Słyszałam pielęgniarki, miały obok swój pokój dla personelu i jadły późną kolację. Było tam dużo gadania, dużo śmiechu i nieustanny brzęk naczyń. Nie spałam pół nocy, ale nie chciałam wracać do naszej wioski. Gdyby cokolwiek miało się stać, chciałam być z moim synem. Czegoś nam było trzeba. Wyjazd do Grecji miał przerwać to okropne milczenie wokół jego choroby.
W dzieciństwie fascynował mnie pewien film. Podróż do wnętrza ziemi na podstawie książki Verne’a. W tym filmie kilku naukowców i jakichś zwykłych osób są nierozerwalnie połączeni ze sobą w podróży, która wiedzie ich do centralnie położonego jądra planety. Wiele okropnych rzeczy dzieje się na ich drodze. Nie wiadomo, czy naukowcy i reszta przeżyją. Za to, w końcu, zaczynają się zmieniać. Pod koniec opowieści niektórzy bohaterowie niemalże nie przypominają tych osób, które rozpoczęły podróż.
Wczesnym rankiem dobiegło mnie pianie kogutów. To zabawne, podróżujesz na drugi koniec świata, żeby odwiedzić miejsce, po którym spodziewasz się nadzwyczajnej egzotyki a wszystko, co pozostaje w pamięci to pianie kogutów. Zawsze tak jest – świat jest mniejszy niż sobie wyobrażamy.
Umyłam twarz i ręce i poszłam do syna. Wciąż twardo spał, więc postanowiłam wyjść przed szpital i pospacerować. Była mniej więcej ta sama pora co dzień wcześniej, kiedy jechaliśmy autostopem. Przechodziłam obok głównego budynku szpitala, gdy nadjechał Stefan.
Yassou!
Yassou, odpowiedziałam.
Kalimera, powiedział Stefan. Zastanawiałem się, co się z tobą dzieje. Jadę do pracy. Powiedziałam, że byłam tu cały wczorajszy dzień i całą noc.
Proszę, powiedział Stefan, proszę pozwól, że kupię ci kawę. Znam najlepsze miejsce w pobliżu. Chodź. Otworzył drzwi samochodu. Proszę, powiedział Stefan. Złap znowu okazję. Roześmialiśmy się oboje uprzejmie i wsiadłam.
Nie pojechaliśmy dalej niż za róg, ale sama bym nigdy nie znalazła tej kawiarni, bo była na końcu małej, bocznej uliczki. Było tam już kilka osób, które zamawiały kawę i jadły śniadanie. Stefan kupił dwa kawałki chleba przypominającego ciasto. Grecy często podają go turystom do śniadania. Wolę kubek greckiego jogurtu pokropiony miodem po wierzchu, co jest drugim rodzajem śniadania, jakie proponują, ale nie powiedziałam o tym Stefanowi i jadłam chleb, bo byłam głodna. Kawa była taka dobra, gęsta i mocna, prawie gorzka.
Stefan powiedział, myślałem o was po tym jak zawiozłem was wczoraj do szpitala.
Jak się czuje twój syn?
Mój syn jest chory, odpowiedziałam. Był chory, zanim przyjechaliśmy na wyspę.
Wyglądał mi na bladego, odpowiedział Stefan.
Przyjechaliśmy na Kretę, żeby cieszyć się słońcem, oliwkami i zrobić sobie wakacje. Mój syn jest nieuleczalnie chory.
Bardzo mi przykro, powiedział Stefan.
Bardzo nam się na Krecie podoba, powiedziałam.
Miło mi to słyszeć, odpowiedział.
Popatrzyłam na jego dłonie. Dłonie są zawsze odkryte, więc często można się z nich o kimś czegoś dowiedzieć. Dłonie Stefana nie były duże i widać było, że nie pracuje fizycznie. Zastanawiałam się, czy nie zapytać go o jego pracę. Zamiast tego uśmiechnęłam się. Przez chwilę wszystko było w porządku.
Przyszła kobieta i zabrała puste filiżanki po kawie, pusty talerz po chlebie. Myślałem o tobie, powiedział Stefan. Położył swoją dłoń na mojej. Moja dłoń była unieruchomiona pod jego dłonią. Siedzieliśmy obok siebie, nie naprzeciwko. Przysunął się bliżej, jego usta przy moich włosach. Odsunęłam rękę i zrobiłam gest jakbym poprawiała włosy.
Przepraszam, powiedziałam, muszę już iść. Dziękuję za śniadanie. Poszliśmy do samochodu.
Gdy byłem młody, powiedział Stefan, też podróżowałem autostopem. Przejechałem Europę, a teraz gdy widzę piękną kobietę z synem na poboczu drogi, zawsze ich zabieram.
Dziękuję. Uśmiechnęłam się uśmiechem znaczącym tyle co nic.
Nie powinnaś się ubierać na czarno, powiedział Stefan. Nie chcesz chyba wyglądać jak stara yiayia.
Jeszcze raz na niego spojrzałam. Gęste, lśniące włosy, szlachetny nos, pełen entuzjazmu, pewny siebie. Grecki syn, zdrowe wyprostowane plecy. Kawa była doskonała, powiedziałam. Zachowałam maniery, ale byłam rzeczowa. Otworzył drzwi samochodu.
Proszę, czy mogę cię podwieźć, zapytał.
Efharisto, odpowiedziałam, zrobiłeś wystarczająco dużo. Wiem, że szpital jest blisko, trafię. Odwróciłam się i poszłam. Nie chciałam kłótni o brak wrażliwości. Przejeżdżał dokładnie w momencie, gdy przechodziłam przez bramę szpitala i zatrąbił. Po drugiej stronie bramy wybuchnęłam płaczem. Nienawidzę jak coś wydaje się być jakieś, a potem nagle płynnie przechodzi w coś innego. Wciąż czułam gorzki smak kawy w ustach.
Weszłam do szpitala I powstrzymałam płacz. Wsiadłam do windy, a potem poszłam prosto do sali mojego syna, wciąż spał. Stary mężczyzna wciąż spał. Jego stara żona już wyszła. Zjawiła się pielęgniarka i skinęła na mnie, żadna z pielęgniarek nie mówiła dobrze po angielsku.
Ja iść do domu, powiedziała. Była tu całą noc I kończyła dyżur. Uścisnęłam jej dłoń. Dziękuję, powiedziałam, dziękuję. Później tego ranka przyszła pani doktor, która miała obchód i oświadczyła, że teraz już nawodnili mojego syna i “nie znaleźli nic innego, co by było nie tak”. Gdyby zechciał, może wypełnić formularz i wypisać się ze szpitala. Popatrzyła na mnie. Wiedziałyśmy obie, że wszystko było gorzej niż nie tak, ale nie mogła nic na to poradzić i właśnie to miała na myśli. Powiedziała, że życzy nam wszystkiego co najlepsze. Tego właśnie potrzebowaliśmy. Syn bardzo się cieszył, że wychodzi. Przestał się trząść i wydawało się, że jest z nim wszystko w porządku. Złapaliśmy taksówkę z powrotem do wioski.
Jego przyjaciel, Nathan, o którym zupełnie zapomnieliśmy, czekał tam na nas. Postanowiliśmy zostać w domu z dala od słońca, ugotować coś i najeść się za wszystkie czasy. Zrobiłam ogromnego omleta, miejscowe jajka miały złote żółtka tak ogromnych rozmiarów, że wyobrażaliśmy sobie gigantyczne kury, które je znoszą. Jedzenie na Krecie było fantastyczne, jedliśmy jak królowie, kiedy tam byliśmy.
Mój syn zaczął opowiadać koledze zabawne historyjki o greckim szpitalu. Śmialiśmy się tak, że aż filiżanki, talerze, wypolerowane noże, widelce, duży nóż do chleba, a nawet czajnik śmiały się razem z nami, śmiech nasz rósł i rósł jak balon, aż wyleciał z małego domku do stratosfery, być może wznosząc się i uderzając o krawędź tego pięknego, szafirowego nieba. Czy niebo ma dach? Zadałam sobie to pytanie. I od razu znałam odpowiedź – wszystko ma dach lub pokrywkę, które sprawiają, że ma się wszystkiego tylko tyle, ile się ma w naszym życiu. Inaczej nie bylibyśmy w stanie tego znieść. I wtedy zaczęłam rozmyślać o pokrywkach.
przekład: Wioletta Perzanowska, Adam Wiedemann