Syreny straży pożarnej musztrowały ranek gdzieś daleko za kamienicami. Ludzie biegli zobaczyć pożar, leciałem z nimi. Ujrzymy rodziny ratujące fotele i iks-boksa, kapnie łza, gasząc milimetr kwadratowy pożogi. Zatrzymałem się w tłumie, serce zabolało – gdybym się wpatrywał w ich tragedię, ona by po prostu rosła, puchła pod siłą gapiostwa. Oparłem się o ścianę, patrząc, jak hałastra znika za zakrętem. W powietrzu wyczuwalne były palone smrody okraszone strawionym obiadem.
– Co, pan nie idzie? – zapytała starsza pani z włosami przypominającymi kopułę. Wyszła akurat z saloniku fryzjerskiego. – Strasznie pan owłosiony, zapraszam.
– Przepraszam, a za ile taka przyjemność? – musiałem się liczyć z każdym groszem, bo status bezrobotnego zerował konto.
– Za piętnastaka – weszła do środka, a ja za nią. Chodziła powoli, każdy krok planowała z wyprzedzeniem. Przysuwała się jak potrącony butem pająk, upity łobuz. Usadziła mnie na krześle i zawiązała pod szyją starawy ochraniacz. Schyliła się do poziomu mojego ucha, patrzyliśmy wspólnie w swoje oczy w lustrze. Tęczówki miała żółte, cerę ceglaną. – I jak tniemy? Wytłumaczyłem i zacząłem obserwować jej talent do majestatycznych cięć nożyczkami. Przesuwała się nieśpiesznie, atakując bazy włosia. Pokonane spadały na szare kafle. Cały przybytek zatrzymał się dizajnersko w latach osiemdziesiątych, co nie przeszkadzało mu, jej i mnie. Przy cięciu mówiła, że mąż w ziemi od 95 roku, Pafawag go zniszczył i nie wypłacił reparacji za szkody. Dzieciaki w Szkocji, wszystkie koleżanki w piachu, bo się nie oszczędzały. „Prawie sama jestem”, westchnęła przejeżdżając mi po twarzy szczoteczką. „Prawie?”. „No, wie pan, mam kundla i siostrzeńca tutaj niedaleko, ale mnie nie odwiedza”. Wstałem, zapłaciłem i chciałem uciekać, ale zobaczyłem, że pani odwróciła się w kierunku szafki wiszącej, w której tkwiły żeli, pianki, lakiery, i chlipała. „Wszystko w porządku?”, podszedłem do niej i szczypnąłem w pośladek. „W porządku, niech pan idzie”. Kilka dni później zaszedłem do niej w drodze do Biedry. Tym razem salon był napełniony głosami, na krzesełkach siedziała garść klientek, które głośno obradowały. Fryzjera wydawała się zadowolona z szumu, chichocząc myła siwe włosy wiekowej petentce. Przywitałem się, wymieniliśmy kilka słów, po trzydziestu sekundach zbierałem się ku wyjściu. „A wie pan, że to jednak magazyn się palił? Żaden człowiek nie zginął, tylko mikrofalówki i tostery się skopciły”. „Miło mi to słyszeć”, ukłoniłem się i wybiegłem z przybytku. Zachodziłem do niej częściej, a po zapoznaniu bliższym pomagałem jej w małych sprawach. Koli się to nie podobało, choć była przepełniona empatią „Miałeś znaleźć pracę, a odbębniasz wolontariat w zakładzie fryzjerskim. Pomagaj jej, ale po pracy, po płatnej pracy”, powiedziała, czytając magazyn na łóżku z kulą pod pachą. Zgadzałem się z nią, aczkolwiek próbowałem jej wytłumaczyć, że potrzebuję wdrożenia się w działanie, co pozwoli ugasić wewnętrzne tajfuny. Spojrzała na mnie, zrobiła drwiącą minę i puściła swój skarb po podłodze. „Patrz, jak szybko kula wdraża się w działanie, jak się pięknie napędza”. Trzy butelki zostały zmiecione z powierzchni parkietu.
Na drugi dzień po kłótni z sąsiadami z dołu („dlaczego jakiś olbrzymi obiekt szoruje po naszym suficie?!”) zwierzyłem się pani Krysi, fryzjerce z wątpliwości Koli i własnych. Siedząc na okręcanym fotelu, zaśmiała się i pisnęła, „trzeba było tak od razu, że ty pracy potrzebujesz”, przeczesała sobie grzywkę, „mój siostrzeniec to bardzo obrotny chłopak, na pewno ci coś załatwi. Przy okazji go pozdrowisz od starej ciotki”. Krysia złapała pocztówkę, znalezioną w jednej z szuflad, i wysmarowała na niej pozdrowienia od siebie i rekomendacje dla mnie.
Szedłem po zgniłych traktach, transzeje kamieniczne huczały na stronach, z nieba lała się klajstrowata oskoła. Grupy w za dużych kurtkach przyglądały mi się, komentując coś z rękami w kieszeniach. Czułem się jak zbieg wpuszczony w teledyski Molesty, choć oni już dawno brechy w dłoniach zamienili na płaskie telefony. W rękach miąłem kartkę pocztową, na której Krycha wypisała adres. Czteropiętrowa kamienica dominowała nad chodnikiem. Sklecone prędko balkony nieelegancko wsmarowane w czoło budynku wyglądały, jakby miały spaść za godzinę. Wszedłem, a w środku Wietnam. Ściany funkcjonowały jako worek treningowy dla kopnięć, cięć kluczem, rozbić butelek, psiknięć sprejem. Skrzynki wisiały na jednym gwoździu, światło nie działało, a drzwi do mieszkań wyglądały jak drzwi do komórek. Nie miałem pojęcia, w co się wpakowałem, po co tam przyszedłem. Powinienem spróbować w miejscach, gdzie szklane sufity, wypastowane buty i czułe podawanie sobie rąk, a wpadłem w obfity zajzajer. Drzwi. Drzwi z napisaną markerem piętnastką. Upewniłem się spojrzeniem na kartkę. Z wnętrza wrzaski, krzyki, rodzinna kłótnia. Miałem spieprzać, ale uruchomiło się oko judasza, zamek poluzowano i wnętrze się rozwarło. Chuda postać kobieca spytała, o chuj chodzi. Wycharkałem, że szukam Adriana, bo mam dla niego kartkę od ciotki. Dziewucha się odwróciła i krzyknęła, „Arti, jakiś gość do ciebie”. Po chwili w hallu pojawił się Arti, który chciał wyglądać schludnie, ale zdradzały go sznyty na czole i kilka oleistych plam na spodniach.
– Czego?- zaczął, wymachując głową. Z pokoju wybiegły jego berbeciowate córki, drąc się. – Jadźka, do pokoju je schowaj, co ci mówiłem?
– Kartkę mam dla pana – w sumie się już nie bałem, wszystko stało się cudownie obojętne.
– Jaką kartkę?
– Od ciotki.
– Jakiej ciotki?
– Fryzjerki
– Aha, i co ta stara kurwa chce?
– Niech pan przeczyta – podałem mu pocztówkę.
– Jadźka, włącz tu światła! – zaczął czytać, bawiąc się dużymi paluchami w kapciach.
– A kto ty dla niej jesteś? – gdy skończył, zapytał, ziewając.
– Znajomy.
– Aha. – Zgiął kartkę i rzucił ją za siebie. – Ogólnie ziomek sprawa tak stoi, że mam ją w dupie, nie gadałem z nią z pięć lat, bo się wtrącała w moje życie, więc mnie chuj obchodzi, co ona tam do mnie wypisuje. Dlaczego też miałbym ci roboty szukać, to nie wiem. A co ty umiesz w ogóle robić?
– A co miałbym robić?
– Nosić gruz, kurwo.
Wszedłem do domu i powiedziałem Koli, że dostałem robotę tymczasową za osiem dych dniówka. Gdybym zdradził, co to za zajęcie, pewnie powiesiłaby mnie na kablu od żelazka. Codziennie powtarzała aromatyczne cytaty o potrzebie posiadaniu ambicji, toteż ten mój gruz przysypywany z miejsca na miejsce, mógłby przygnieść ją do podłogi. Skłamałem, że to sklep, czego nie mogła sprawdzić, ponieważ dużo sama pracowała i nie lubiła wyściubiać nosa poza mieszkanie i punkt kerszerowy.

Siódma punkt rano. Czekałem przy początku Krakowskiej, za mną uśmiechał się McDonald’s. Mżawa namaczała kurtkę, samochody oblewały chodnik strzałami wody. Z letargu wybił mnie dźwięk klaksonu i krzyki, „wsiadaj kurwa”. W aucie poza poznanym dzień wcześniej Artim siedział Maro, Siwy i Jojo. Jechaliśmy w deszczu, wycieraczki grały na szkle. Patrzyłem za okno, zaciskając szczękę, a chłopcy rechotali, przypominając sobie historie z wakacji. Gdy mnie obwąchali, podaliśmy sobie dłonie i wymieniliśmy się ksywami. Nie chciałem wyskakiwać z imieniem, więc wybełkotałem, że mam pseudo Smyk (coś jednak rodzicom Koli zawdzięczałem). Chłopy się zaśmiały i zaakceptowały. Wszyscy byli podobni do siebie, długie kończyny zawinięte w dresy i sportowe kurtki, włos raczej krótki, twarze z dziejami skaleczeń. W samochodzie unosił się jełki odór przetrawionego alkoholu i znoszonych adidasów. Myślałem, że praca z nimi będzie gehenną podlaną wyśmiewem i zaczepkami, a jednak okazali się serdeczni ze skłonnością do myślenia solidarnego. Maro wycelował palcem w moje czoło i wycedził, „Od momentu gdy wsiadłeś do auta, jesteś z nami, rozumiesz? Tu każdy każdemu pomaga”.
Wysiedliśmy, dzień zaczął wschodzić, szaro-białe linie przesuwały się od strony horyzontu. Weszliśmy przez zardzewiałą bramę na teren chyba byłej cegielni. W oddali majaczyły opuszczone budynki, po prawej koparka, przed nami góry gruzu. I tak to wyglądało: coś burzyliśmy młotami, coś nosiliśmy w wiadrach, żelastwo rzucaliśmy na jedną stertę. Nie miałem pojęcia, dlaczego ludzie wykonują robotę, którą jeżdżące machiny wykonałyby sto razy szybciej, wolałem jednak o nic nie pytać i robić to, co nakaże Arti, bo on był nieformalnym baszą brygady. Drużynowi mieli swój rytm, który powtarzali codziennie z olbrzymią czułością, aby dochować każdego z rytuałów. Przed pracą dudlali kilka ćwiartek z dokładną mechaniką czynności (Jojo bił w denko łokciem, Siwy odkręcał korek, Arti pił pierwszy, Maro bekał i się uśmiechał). W połowie dnia cmokali co nieco baki z lufki, rzucając później w siebie kawałkami cegieł wśród ogólnego rozgwaru. Od czasu do czasu musiałem brać udział w intoksykacji, aby nie patrzyli na mnie krzywo. Zobowiązany byłem także do rozmów, tematy główne: dziwki z Roksy, piłka nożna i tęsknota za starymi, dobrymi czasami. Z dwoma lejtmotywami radziłem sobie całkiem nieźle, interesowałem się trochę piłką i umiałem odpalać maszynkę nostalgii. Najgorzej jednakże stałem z gadkami o bałaganach, jak oni określali prostytutki. Skłamałem od razu, aby nie wypaść nieodpowiednio, że kiedyś jedną odwiedziłem. Chłopcy zmrużyli oczy, odrzucili wiaderka i spojrzeli na mnie, nie wierząc. „No niby którą, co?”, Siwy spytał, „my tu wszystkie znamy”. Wyłgałem się, że to nie w Polsce, a w Dreźnie byłem. Opowiedziałem wszechno ze szczegółami czystymi niczym kryształ. Artiemu się nie spodobało, uznał, że trzeba wspierać polskie usługi, a nie do Niemiec jeździć na bałagany. Wytłumaczyłem, że to dziewczyna z Łużyc była, polskie korzenie, umiała się nawet po polsku wymodlić. Odpuścili, tonąc w swoich imaginacjach o płatnych haremach. Prawda była taka, że mogli sobie pozwolić na zaledwie comiesięczne odwiedziny (gdy wygrali na bukmacherce, to dwa razy w miesiącu), które traktowali jak audiencję u papieża. Lubili opisywać swoje przygotowania, które zawierały na przykład podcinanie łoniaków i prasowanie majtek. Dziwnym trafem nie widzieli niczego wstydliwego w takich opowieściach, „żonie do dzioba brudnego mogę dać, diwie nigdy”. Stałem, grzebiąc w gruzie łopatą i nie wyobrażałem sobie odwiedzin u podobnych wycieruchów, które nawiedzili przede mną Arti-Maro-Siwy-Jojo i tysiące pokrewnych im klonów, multiplikowanych seryjnie na każdym rogu. Nie czułem się od nich lepszy, po prostu miętolenie mnie nie interesowało, a w takim wydaniu i enturażu przypominało wsadzenia łba do ula, gdy jest się uczulonym na oski. Z Kolą na szczęście dotrzymywaliśmy wzajemnych przyrzeczeń i żadnego genitaliowania nie było. Gdy czułem się niespokojny z powodu wezbranego ejakulatu, po prostu waliłem konia, a ona prawdopodobnie bawiła się palcem, gdy nikt nie widział.
Szarzyzna i popielatość, cztery ciała przede mną tonęły w namulistym rumowisku. Wiadra, młot, ciągłe osypywanie się z gór, toczenie się drobnych fragmentów, szpargałów muru, ostrych kamierdolców. Nie wiedziałem, co tam robię. Przecież dobrze się zapowiadałem, potrafiłem ułożyć domek z trzydziestu kart w piątej klasie podstawówki. Pewnie to błędy charakteru; wbiłem się butami w ceglaną wyrwę i zobaczyłem nas na Marsie. Arti przewodził ekspedycji, dzierżąc w dłoni flagę z herbem Wrocławia. Podszedł pierwszy w skafandrze do gostka, który siedział za biurkiem na szczycie gruzowiska. „Czym nam się tu przydasz na Marsie, kolego? Jakie jest twoje doświadczenie?”. Arti bez zająknięcia z wypiętą piersią: „bicie żony, chodzenie na bałagany z Roksy, przesypywanie gruzu”. „Bardzo dobrze, kolega umie”, gość stuknął go długopisem w skafander na wysokości piersi, „do kopalni zapraszam”. Arti podziękował i odszedł. Potem Maro, Siwy i Jojo. Wszyscy na sztych. Na końcu ja. „Jakie jest twoje ziemskie doświadczenie?”. „Niewielkie”, odpowiedziałem. „Skromność, to lubię. Do budki komunikacyjnej zapraszam”. Poszedłem po kraterach, podskakując. Zasiadłem w budce przypominającej przyczepę kempingową. Zacząłem odbierać i nadawać sygnały, obserwując przez okno, jak towarzysze wydobywają kilofami nikiel. Bo przecież dlaczego chłopaki z trójkąta nie mogliby być pierwsi na Marsie? Z człowiekiem jest chyba jak z relikwiami, każdy jeden ma w sobie moc całej ludzkości. Nagle odebrałem z Ziemi komunikat od prezydenta Stanów Zjednoczonych, gratulował nam owocnego settle down, jak powiedział. Zastanawiałem się, dlaczego Arti, Maro, Siwy i Jojo tak się zgrywają przed sobą. Na pewno chcieliby pójść z żonami, dziewczynami nad Oławkę, karmić z nimi kaczki chlebem, ale grupa wymagała od nich darcia ryja i krawędziowych eksploracji lokalnego rynku pener.
Utrzymałem się z nimi kilka tygodni, nabrałem odrobiny kapitału i musiałem odejść, bo na więcej nie miałem siły. Gruz ciążył, atmosfera gęstniała, a wódka, której lali coraz więcej, robiła z mózgu breję. Przyniosłem Koli pieniądze (była domowym skarbnikiem), Kola pochwaliła, trzymając stopy na kuli i kazała rzucić się w wir nowych wyzwań. Po dwóch smolistych tygodniach z chłopakami chciałem przynajmniej miesiąca urlopu, aby uładzić skołatany układ limbiczny, nie było jednak mi to dane. Znów to samo, przewalanie się po ulicach, obserwacja rozsypywania ziarna dla gołębi, szmatławe worki zawinięte w gołe gałęzie drzew. Podążanie szlakiem spalin, krzyków ze strychu, okienek piwnic, w których lądował miał z oszukanej tony antracytu. Czasem budząc się w łóżku, przez zamknięte oczy widziałem rodziców Koli, którzy stali w kącie pokoju. Forpocztą był jej ojciec i zaczynał basem, „SMYKU, do mojej córy się dobrałeś, zaczepiasz ją? Przecież nie tak się umawialiśmy”. Tym razem, gdy wstałem o dwunastej z łóżka, siedział na piecu, mówiąc „SMYKU, w następnych rozdziałach ma być więcej piękna”. Gdy zamrugałem powiekami, zniknął, zostawiając po sobie wyrostek robaczkowy, który plasnął o podłogę z dźwiękiem wylewanej zupki chińskiej.

Kornel Maliszewski – Gruz, gruz, gruz! (vol. 3)
QR kod: Kornel Maliszewski – Gruz, gruz, gruz! (vol. 3)