Chronos

Zenon zawsze miał czas. Chodził nieśpiesznie, regularnie; o określonych porach był w określonych miejscach. Zawsze. Był stałym punktem Miasteczka. Jak ratuszowa wieża z zegarem, na którą czasem tęsknie spoglądał przechodząc przez rynek do gospody. Patrząc na niego trudno było określić w jakim jest wieku. Wiadomo – dzieckiem ani młodzieńcem nie był. Starcem też nie. Reszta była możliwa. Nie przyjaźnił się specjalnie z nikim, choć znał się ze wszystkimi. Każdemu, z atencją uchylając kapelusza, odpowiadał na pozdrowienia.

Zenon niewątpliwie był Kimś. Do końca nie wiadomo kim, ale ukłony szacunku mówiły to wyraźnie.

Mieszkał w domku na jednej z ostatnich ulic Miasteczka. Dom spory, zadbany, budził zaciekawienie wszystkich dzieciaków. Co też mogą kryć te zabite deskami okna?… Zenon mieszkał sam, światło paliło się tylko w jednym oknie na piętrze. Co też może być w całym wielkim domu, szopie, drewutni?

Zenon zawsze wiedział która jest godzina. Często po wymianie grzeczności następowało pytanie:

– A która tam godzina panie Zenonie? – i w zależności od tego, kto pytał, pan Zenon odpowiadał. Ze spokojnym uśmiechem, z namaszczeniem, podawał dokładny czas. Zawsze wiedział kto pyta z potrzeby, a kto dla żartu czy sprawdzenia. Patrzył wtedy spokojnie na pytającego przewiercając go bladymi oczami, z twarzą bez wyrazu. Zawsze po paru sekundach takiemu delikwentowi zaczynało się cholernie śpieszyć. Przypominał sobie o całej masie czynności, spraw do załatwienia, osób do spotkania. A Zenon nigdy nie spoglądał na zegarek…

Ludzie w sumie szanowali Zenona choć traktowali go z pobłażaniem. Nigdy się nie narzucał, czasem tylko wtrącił parę słów do rozmowy przy kontuarze gospody, gdzie wieczorami zbierały się wszystkie poważne osobistości. Stał sobie z boku, przy końcu baru, sączył swój kufelek i uśmiechał się lekko…

Żył skromnie, choć nikt nie wiedział z czego. Czasem wyjeżdżał do Miasta, czasem przyjeżdżała do niego elegancka limuzyna. Wprowadzał wtedy samochód na podwórze z tyłu domu. Nikt nie widział jego gości. A jego nie było tego dnia w gospodzie. Rano limuzyna odjeżdżała…

Nie miał żadnej renty, przekazów czy pensji. Każdy tu wiedział wszystko o wszystkich – listonosz prawie co wieczór wpadał na kufelek. Zenon był tajemnicą. Różnie się tam spekulowało, kombinowało…   Jedna teoria bardziej nieprawdopodobna od drugiej – miał być szpiegiem, wróżbitą, preparatorem zwłok, wynalazcą, rusznikarzem mafii, hodowcą szerszeni… Każdy miał argumenty na swoją teorię .Tak samo dobre, tak samo głupie…

Pewnego razu do gospody na skrzydłach rozwianego płaszcza wpadł burmistrz. Kazał sobie szybko nalać kufel i zaczął pić zanim się jeszcze piana ustała. Zazwyczaj chodził szybkim, energicznym krokiem, z czołem przeoranym głęboką bruzdą troski o Miasteczko. Zamawiał podniesionym głosem piwo poganiając barmankę po czym pił dużymi łykami. Wszystko robił gwałtownie – odstawiał z trzaskiem kufel, kładł pieniądze na ladzie, furkotał rękawami w trakcie dyskusji… Właściwie nawet nie dyskusji tylko perory, bo gdy wsiadł na temat, to trudno było mu przerwać. Upajając się dźwiękiem swego głosu i wagą doniosłych słów wzbijał się coraz wyżej na skrzydłach retoryki, a rękawy furkotały coraz prędzej. Przypominał sobie o piwie gdy zasychało mu w gardle, pociągał wtedy duży łyk, odstawiał kufel (z trzaskiem) i zamawiał następny (tylko szybko bo się śpieszy) Nigdy też nie miał czasu na pierdoły! Zawsze to powtarzał po parę razy przy każdej krasomówczej fontannie. Ba! Zawsze był już spóźniony i w ogóle nie miał czasu. Więc niech mu tam barmanka szybko nalewa ten trzeci kufel, bo on przecie nie ma czasu na pierdoły! Ba! W ogóle nie ma czasu!

Dziś widocznie nie miał go jeszcze bardziej bo na słowną zaczepkę – wszyscy bardzo lubili te jego przemówienia, które często okraszał mięsistym słowem i dosadnym porównaniem (a zdarzała się i kolejka dla wszystkich!) – więc na słowną zaczepkę tylko machnął ręką i pił ale tak szybko że aż się zakrztusił. Zaczął kaszleć aż opluł najbliżej stojącego. A kiedy już udało mu się opanować, popatrzył na nich z cierpieniem i z rozpaczą w głosie powiedział:

Boże! Jak ja stale nie mam czasu! –

I wtedy odezwał się Zenon. Wszyscy drgnęli i odwrócili się na jego słowa.

– Może ja mógłbym coś poradzić?

Ale mimo niecodzienności zjawiska wtrącającego Zenona Burmistrz zbył go machnięciem ręki, bo co tam w końcu taki Zenon może? Przecież on tu Burmistrz a taki Zenon to nawet nie wiadomo z czego… Zresztą, nie ma o czym… Nie ma czasu na pierdoły…

Tymczasem Zenon zadziwił wszystkich ponownie pochylając się do Burmistrza i patrząc mu uważnie w oczy tymi swoimi bladymi ślepiami powiedział cicho ale z naciskiem:

– To zróbmy tak – teraz drogi Burmistrzu, od dziś przez tydzień naprawdę nie będziesz miał czasu, a następny tydzień będziesz go miał po uszy. A żeby nie wyglądało na przypadek, to następny tydzień będzie na przemian co drugi dzień…

Burmistrz patrzył chwilę zahipnotyzowany na Zenona, ale ocknąwszy się machnął ręką ze zniecierpliwieniem:

– A tam! Nie mam czasu!.. – i pobiegł burmistrzować…

Jeżeli Burmistrz myślał że nie miał czasu, to teraz przekonał się że miał go do tej pory mnóstwo! Zwaliły się dziesiątki kontrolerów, wizytacji, petentów których spławić nie wolno albo się nie dawali… W ogóle nie pokazywał się w gospodzie, co nie zdarzyło się od wielu, wielu lat! A poniedziałek nowego tygodnia uciął to jak nożem! Przyszedł do gospody jeszcze oczadziały od natłoku poprzedniego szalonego tygodnia i jeszcze się czasem zrywał do biegu, albo gwałtownie spoglądał na zegarek, by po chwili uświadomić sobie brak zajęć, palnąć się w czoło i pociągnąć łyk. Oczywiście Zenonowa wróżba nie wróżba rozniosła się po miasteczku i wisiała jak nie zadane pytanie w każdym spojrzeniu przenoszonym z Burmistrza na Zenona i z powrotem. Jak na razie wszystko się sprawdzało. Ale też i wszystko mogło być dziełem przypadku, albo tajemnych wieści z Miasta do których Zenon mógł mieć dostęp. Wszyscy czekali na ten tydzień w którym miało być na zmianę…

Stało się dokładnie tak jak powiedział Zenon. W poniedziałek przez otwarte okno na ratuszu dobiegały gniewne okrzyki, a wieści przynoszone do gospody przez gońców i interesantów mówiły o apokalipsie, fruwających papierach, latających sekretarkach i wybuchających telefonach. A w tym wszystkim Burmistrz, jak kometa, usiłujący być w pięciu miejscach na raz, stale na niedoczasie z nieprzytomnym wzrokiem i fruwającymi rękawami…Tego dnia Burmistrz ani nie zajrzał do gospody, a światło w jego gabinecie zgasło około północy.

Następnego dnia zjawił się jeszcze przed południem. Siedział patrząc wokół nieprzytomnym wzrokiem jakby nie poznawał albo niemo pytał ”czy wy to wszystko widzicie? Czy rozumiecie coś z tego?”

Niedowiarkowie jeszcze we środę wzruszali ramionami że niby przypadek. We czwartek ostatni sceptyk twierdził że być może Zenon sam nasyła chmary spraw, wizytacji i petentów na biednego Burmistrza, ale wszyscy z niedowierzaniem spojrzeli na fryzjera Baniowego, który w nic nie wierzył i nawet Chrystusowi by rękę w bok po łokieć wsadził żeby w kiszkach pogmerać. A żonę przesłuchiwał co dzień po parę razy. Nie daj Bóg żeby się biedaczka pomyliła! Kimże musiałby być Zenon, żeby miał takie moce zsyłania i wstrzymywania spraw urzędowych? I pukali się w czoło. Baniowy oczywiście swoje wiedział („i jeszcze się przekonacie!…”). Piątek był jeszcze gorszy niż poniedziałek. Telefony gadały w pięciu językach naraz, klamki były gorące od naciskania, papiery przefruwały same z pokoju do pokoju, poduszki z tuszem bryzgały krwią z nabrzmiałych brzuchów a pieczątki opuchły i mdlały od nieustającego tłuczenia.

W sobotę Burmistrz usiadł przy stoliku chwycił się oburącz za skronie i patrzył tępo w kufel. Gospoda powoli się zapełniała. Ale nie słychać było zwyczajnego radosnego gwaru – powitań, sprzeczek, opowieści, żartów… Tego szumu z przypływem, falowaniem jak morze, narastającym w miarę przybywania gości i piwa w ich głowach. Teraz był to tylko cichy szmer i krzyżujące się spojrzenia, znaczące gesty… Wszyscy czekali…

Wreszcie o Zenonowej godzinie przyszedł On. Wszyscy zamilkli. Słychać było kapanie piwa z nieszczelnej pipy…. Burmistrz ocknął się, rozejrzał zdziwiony jakby z trudem rozpoznawał otoczenie, pociągnął łyk i zawisł spojrzeniem na przybyłym. Zenon uśmiechnął się, przywitał i zamówił piwo u zamarłej jak posąg Malinki. W tej ciszy jego miękki spokojny głos zabrzmiał jak uderzenie zegara o północy.

– To będzie kosztować… dużo kosztować – zaszemrał jak cykanie zegarka Zenon. Burmistrz przejechał ręką po twarzy. Przez ostatnie tygodnie oklapł, zszarzał, pod oczami pokazały się sine worki. Skinął głową. Nie odzywał się. Czuł się pokonany, upokorzony i bardzo, bardzo zmęczony.

Od czasu sławnego dobicia targu Burmistrza z Zenonem, notowania tego ostatniego wzrosły niepomiernie. Głównie dlatego, że nikt dokładnie nie wiedział o co w tej sprawie chodziło. Burmistrz nawet nagabywany zbywał albo zasłaniał się tajemnicą, a sam Zenon tylko uśmiechał się i milczał. Dość już było tego sprzed sprawy by tajemniczy Zenon był obiektem niekończących się dociekań, a teraz nie rozmawiano prawie o niczym innym. Wszyscy kłaniali mu się z szacunkiem i obawą. Nie bardzo wiadomo czego miano by się obawiać – Zenon ani na moment nie zmienił trybu życia, sposobu zachowania, uśmiechu… Dystansu…

Nie wiem co mnie tam zaniosło. Był już wieczór. Noc właściwie, gorąca noc schyłku lata. Mnie też męczyła tajemnicza transakcja po której Burmistrz nagle zaczął mieć tyle czasu, że w urzędzie spędzał może dwie, trzy godziny dziennie. Nie zmieniło to wprawdzie jego zwyczajnej zamaszystości, ale już nie narzekał na brak czasu. Może jeszcze niekiedy mu się wyrwało, ale szybko się mitygował i prostował, że nareszcie już czasu ma dość… Ja również gubiłem się w domysłach, ale kiedy moja ukochana, wymarzona i wyśniona powiedziała mi że „za późno”, że za długo się namyślałem, że teraz już nie ma czasu, tak jak ja przedtem… A przecież to nie tak… Przecież uciekałem ze strachu, nieśmiałości… A kiedy zdobyłem się na odwagę – za późno?.. A może da się to cofnąć? – parsknąłem śmiechem. Wypiłem kilka wódek i…

Stał przede mną w mżącym świetle latarni. Przyglądał się z uśmiechem przekrzywiając głowę. Milczeliśmy, a kiedy chciałem coś powiedzieć – powstrzymał mnie gestem dłoni.

– Byłeś wreszcie u Wandy?.. Za późno?.. Spodziewałem się ciebie – Powinienem przestać się dziwić, ale nie mogłem, chciałem zapytać skąd wie i czy da się coś, cokolwiek i jak, ale on tylko się skrzywił od zapachu mojego oddechu i kazał iść za sobą. Szliśmy brukowanym podwórkiem w kierunku szopy. Zenon prowadził mnie pod rękę i mówił cicho:

– To, o co chciałbyś poprosić jest możliwe, choć wydaje ci się nieprawdopodobne, ale wierz mi, nie takie rzeczy robiłem, no mniejsza z tym, mam nadzieję że wiesz, że każda rzecz ma swoją cenę, czasem okazuje się – niewspółmierną… Ale to już kwestia kupującego…

Weszliśmy do pomieszczenia – na ścianach wyłożonych czarnym aksamitem wisiały zegarki. Szopa, właściwie wielki magazyn, miał mnóstwo dodatkowych ścianek i gablot; wszystkie dokładnie obwieszone zegarkami. Były ich chyba dziesiątki, setki tysięcy. Wielkie cebule, szwajcarskie i ruskie, małe damskie, siermiężne i zrysowane… Wszystkie obok siebie bez żadnego porządku. Światło odbijało się od błyszczących cyferblatów a odgłos tych tysięcy mechanicznych świerszczy, nie przypominał właściwie nic, do czego można by to porównać. Taka wielka falująca kaskada metalicznego dźwięku. Mechaniczny wizgot przesypywanych minut i sekund w mosiężnych misach klepsydry. Przechodziliśmy obok zegarów wiszących, stojących, większych, mniejszych, starych i nowych… Wszystkie chodziły choć każdy pokazywał inną godzinę. Nagle Zenon zatrzymał się i wyciągnął rękę jakby czegoś oczekiwał. Jak bileter albo kasjer. Stał tak chwilę nic nie mówiąc, czekając aż się domyślę. Spojrzałem na ściany pokryte gablotami pełnymi zegarków. Z wahaniem odpiąłem z przegubu swoją wodoodporną omegę. Odkładałem na nią parę miesięcy… Zenon zamknął oczy i gładził ją chwilę po szkle, jakby wsłuchiwał się w cykot, delektował brzmieniem albo dotykiem. Spojrzał na mnie.

– Wiesz na pewno że tego chcesz? – Mamrotałem coś pod nosem od rzeczy zaniepokojony tym co mówił o cenie. Pieniędzy praktycznie nie miałem więc chyba zawracałem mu tylko głowę. Byłem oszołomiony niesamowitym widokiem. Śmieszne, ale właściwie już jako chłopaki stojąc nieraz pod oknem Zenona spodziewaliśmy się czegoś niesamowitego, przekraczającego wyobrażenie. I nie zawiodłem się. Tego nie sposób było sobie wyobrazić. Tymczasem Zenon wpatrywał się we mnie czekając na odpowiedź.

Tak – odparłem z wahaniem przeczącym moim słowom – tylko nie wiem czy mnie stać… – Zenon machnął ręką i skrzywił się.

– Stać cię! Kto mówi o pieniądzach!?

Właściwie wcale mnie nie   uspokoił. Przy całym oszołomieniu mój niepokój tylko wzrósł. Czegóż więc miałby chcieć, czego żądać w zamian za… No właśnie… Za co? Za … Cofnięcie czasu? Do którego momentu? Do czasu kiedy jeszcze nie wiedziała? Kiedy jeszcze nie widziała nieśmiałego durnia przestępującego z nogi na nogę i czerwieniącego się na jej widok? Czy kiedy już wiedziała i bawiła się świetnie moją rozpaczą i desperackimi próbami zwrócenia na siebie uwagi? Czy może wtedy kiedy z premedytacją przyjmowała awanse i adorowała innych?

– Tak – powtórzyłem bez przekonania – ale…

– Więc chodź – powiedział Zenon i otworzył masywne drzwi.

Wepchnięty zrobiłem parę kroków, usłyszałem trzask zamykania za plecami. Poczułem rękę Zenona na ramieniu. To co zobaczyłem wmurowało mi nogi do podłogi – na kamiennym postumencie stał wielki zegar. Wielki jak szafa. Ścienny; z wahadłem i kukułką, tyle że gigantyczny. Nie tykał, choć sekundowa wskazówka przemieszczała się równymi szarpnięciami po cyferblacie. Dudnił, łomotał miarowo i ruszał się; pulsował jakby nie był z drewna czy metalu tylko z jakiejś elastycznej materii. Patrzyłem zafascynowany a tymczasem Zenon mówił:

– Mogę, oczywiście, cofnąć czas. To trudne, ale da się… Kosztuje sporo… Ale stać cię… Tylko zastanów się – czy naprawdę tego chcesz?

Zegar pulsował. Widziałem wyraźnie. Widziałem poskręcane bicze żył oplatające korpus, ginące gdzieś w głębi… Jedna z nich wychodziła prosto z boku postumentu, jakby aorta… widziałem wyraźnie jak pulsowała, jak przepływa przez nią jakaś ciecz napędzająca mechanizm. Tak to sobie na szybko mimo woli tłumaczyłem. I odpychałem natrętnie nasuwające się skojarzenie…

– …i od którego momentu?… Musisz też wiedzieć, że ja ci nie gwarantuję efektu, a reklamacji nie ma… Kiedy tu sobie podamy ręce… Więc od kiedy?

Przez kwadratowe okienko mignęła mi jakby twarz. Niektóre z żył były połatane, łączone i sztukowane plastykowymi rurkami. Kapała z nich czerwona ciecz. Nie dopuszczałem możliwości, że to może być… Bo wtedy znaczyło by że ten zegar jest…

Więc jeśli się okaże, że cofnąłeś się tylko po to, by znów dostać kosza? A od naszej umowy nie ma odwołania! Czy sprawdziłeś dokładnie? Przemyślałeś? Czy chcesz ryzykować? Czy jesteś pewien że jak zdecydujesz się chwilę wcześniej, to osiągniesz sukces?… Przecież wiesz dobrze, że ona od początku… Czy jesteś gotów poświęcić dla niej… sporo?

…Widziałem wyraźnie w kwadratowym okienku kukułki białą, straszliwie umęczoną twarz – wielkie, pełne bólu i strachu oczy, zapadnięte policzki i świecącą bladość. Z boku szyi wychodziła mu gruba na dwa palce żyła i ginęła gdzieś pulsując w rytm… serca…?

– Poświęcić dla niej parę lat swojego życia, pracując dla mnie?

– Ciężko pracując? – Powtórzył z naciskiem i ścisnął moje ramię. Przez zegar przeszedł dreszcz. Wskazówki zbliżały się do dwunastej. Gdy się zeszły – zegar szarpnął spazmem, z głębi dobiegł okrzyk bólu i krótki urwany szloch. Odwróciłem się do Zenona. Patrzył zmrużonymi oczami i uśmiechał się jak zwykle. Czekał. Charkotliwy oddech oddzielał okrzyki bólu zastępujące 12 uderzeń zegara. Czułem jak pot spływa mi ciurkiem po grzbiecie. Zerwałem się uderzając w drzwi w panicznej ucieczce.

– Tak myślałem – dobiegło mnie jeszcze westchnienie Zenona.


Odys

Wracałem do domu. Właściwie trudno powiedzieć. Trudno mi było określić co to takiego… Rodziny nie miałem. Przy moim trybie życia… no cóż; ostatnio był dość uregulowany. Dobrze że choć mam gdzie wrócić. Wielu chłopaków , wychodząc, nawet tego nie ma…

Naczelnik nie puścił mnie na pogrzeb matki… Musiałem odbębnić do ostatniego dnia. Byłem sam. Nawet kot gdzieś przepadł. Sąsiadka tylko podlewała kwiaty…

Wracam… Co za ironia – będę mógł 30ste urodziny spędzić w domu. Tylko co to jest? Ten dom? Nie było mnie 10 lat. Dziesięć cholernych pieprzonych lat straconych w „zamku” o obostrzonym rygorze. Kto tam jeszcze został z mojej paczki? Z wieści które dochodziły fragmentami i po czasie dowiadywałem się o kolejnych wpadkach i zatonięciach…. Czy ktoś w ogóle został? Czy ktoś mnie jeszcze pozna? Czy mi na tym w ogóle zależy?…

Jeszcze się nie zastanawiałem co miałbym robić… Nie podejmowałem buńczucznych postanowień że nigdy więcej, że teraz to ja wam pokażę, że to czy tamto… dziecinada, tupanie nóżką… jeśli to komuś potrzebne… Miałem mały kapitał który pozwalał mi nie wpadać w panikę. Miałem chwilę czasu, dobre miejsce w rejsowym dalekobieżnym, słońce na twarzy (bez krat) i wracałem do domu… Dziwnie jest wracać kiedy nikt nie czeka…

Sąsiadka mieszała szloch z jazgotem. Sąsiad wziął ją za ramie i pchnął z powrotem do mieszkania, wymieniliśmy tylko uścisk dłoni i że jakbym coś potrzebował…

Kiedy otwierałem drzwi serce biło mi jak dzwon… Wiedziałem oczywiście że nikogo… Zapach… Zapach który znałem, który był moim środowiskiem od urodzenia i którego właściwie nigdy nie czułem… dopiero teraz… Zapach ziół, przypraw, czystej bielizny i tego czegoś czego nie wytropiłby nikt, a było… I jeszcze trochę stęchlizny….

Mój pokój – wszystko… wszystko bez zmian… plakaty – jakiś bokser, jakiś gwiazdor rocka… model samolotu… uwaliłem się na kanapę, z butami… leżałem chwilę, … zdjąłem nogi … matka zawsze marudziła , nawet krzyczała jak tylko widziała moje buty na kanapie … westchnąłem; nikt mnie już nie opierdoli… Założyłem z powrotem, leżałem chwilę … nie pasowało… nikt mnie już… kiedy to do mnie dobrze doszło… zerwałem się do kuchni… Boże! Jak pusto!… Jakby ktoś lodowatą dłonią ścisnął za…. Palnąłem pięścią w drzwiczki szafki, drugi, trzeci… drzazgi, krew… i łzy… ani się spodziewałem że mnie na to jeszcze stać… i piwo, które 10 lat temu wstawiłem do lodówki – już takiego nie ma – nie zepsuło się – pierwsze piwo od… i szklanka dzwoniąca o zęby…

Odkrywałem okolice jakby na nowo… krzaczki wyrosły na drzewa, dziewczynki na kobiety, ówcześni dorośli faceci dziś stawiali ostrożne kroki….

Ci którzy mnie poznali – reagowali dziwnie – przylgnęła do mnie fama mordercy. Pomimo tego że wszystko i sądem i plotką wyjaśniło się niejako na moją korzyść; że to faktycznie oni nas zaczepili i że było solo na noże… i że przegrałem, a tylko usłużni, głupi kumple wpakowali mu kosę w plecy… i było na mnie… Gdybym jeszcze był garniturem albo cholernym ołówkiem… ale papiery miałem zasrane od samego dzieciństwa… Jedni uciekali bardzo się spiesząc, drudzy wyrażali troskę, oferowali pomoc, trzeci z wypiekami na twarzy pytali – jak tam jest? I patrzyli jak na raroga; czy mi jakie rogi wyrosły, czy inne widoczne zmiany, czy się na nich nie rzucę z wrzaskiem i z nożem…..

Czułem się jakbym coś przegapił, jakbym się nie załapał na wielką fiestę, na całe 10 lat święta. Święta codziennych spraw; chodzenia do pracy, dorastania dzieci, dojrzewania dowcipów, powiedzonek – padały zwroty i aluzje których odniesień nie znałem. Koledzy którzy w porę wyskoczyli z tego szalonego furgonu, zapuścili rodziny, wąsy i brzuchy witali się zamaszyście i pędzili do domu… Młodziaki znający mnie z legend i plotek obchodzili z podziwem.

I wtedy zobaczyłem ją…. kiedy była jeszcze 20 kroków ode mnie – nadal była piękna!… Jakby żyła w nawiasie. Kiedy była 20 kroków ode mnie, kiedy słońce oblepiało ją pozłotką, a moje oczy mamiło blaskiem. Nadal była…..

Zamarłem …. Ileż to nocy, ile marzeń, ile dziewczyn rzuconych bo niepodobne…. Jeszcze przed całą tragedią – te pełne pożądania spojrzenia, może i obsceniczne ale pełne uznania dla urody i rozsiewanej magii komentarze, które puszczała mimo uszu, krzywiąc się tylko ironicznie… Albo odwracając się nagle do takiego kozaka, z wyskakującym zza dekoltu biustem, uśmiechała się swoimi pełnymi czerwonymi ustami…. Nikt nie był w stanie tego ustać. Czerwienili się, coś tam mruczeli zachłyśnięci widokiem, zapachem, aurą…

Miała szacunek. Miała szacunek choćby za to, że żyła jak chciała – była piękna i wiedziała o tym. Nie kurwiła się (a choćby nawet) ale facetów oszalałych na jej punkcie zmieniała jak podpaski – zużytych w dwa palce, z niesmakiem….. Nieraz burzącego się delikwenta odprowadzaliśmy do granic dzielnicy. Ze zrozumieniem, ale bez współczucia. Jak umiał się znaleźć – ratował całość twarzy. Jeśli nie…

Każdy z nas, nastolatków, wkraczających w męski wiek – marzył. Wyobrażał sobie…. Opowiadał jakieś niestworzone historie jak to za pomoc przy tym, czy owym został zaproszony i poczęstowany, snuł te swoje bajdurzenia aż wszystkim pęczniały spodnie…. Oczywiście nikt nie wierzył, ale wszyscy chętnie słuchali… Po czym w bolesnej świadomości iluzji kochali się z nią w kąpieli czy przed zaśnięciem….

Teraz w złudnej aurze słońca zbliżała się świecąc uśmiechem. Nadal była piękna….

Właściwie wyrwało mnie z życia na samym początku. Na wejściu w wiek męski, ze sporadycznymi doświadczeniami z kobietą, którą i tak postrzegałem (jak wszyscy z naszej paczki) przez pryzmat Melanii…. Właściwie gdy myślałem o kobietach, o kobiecie…. Myślałem o niej!… Gdy marzyłem i gdy… to tylko o niej! Gdy myślałem o domu, o sytuacjach, gdy wspominałem – myśl, szukając azylu, zawsze bezpiecznej przyjaznej niszy, mościła się na jej podołku. Tuliłem twarz w jej biust, kładłem rękę na biodrze a usta na szyi (to na początek). Pamiętałem nawet jej zapach kiedy przechodziła obok naszej bandy okupującej ławkę. Odpowiadającą na pozdrowienia, pachnącą, przykuwającą uwagę, absorbującą uczucia i temat…. Sporadyczne dziewczyny w naszym towarzystwie bladły i traciły sens….

Teraz … szła naprzeciw mnie, uśmiechała się – poznała mnie od razu….

– Adams! – rzuciła swoim niskim zachrypłym głosem…. – ale się z ciebie facet zrobił!! – obrzuciła mnie wzrokiem. Cóż miałem robić przez te 10 lat? Ćwiczyłem, walczyłem z cieniem, biłem się, wyciskałem siódme poty… – Kosa ci pewnie też nie zardzewiała?! – cała Melania; nieustannie dwuznaczna, prowokująca… Patrzyłem zachłannie… Nie utyła, ale… jakby zaczęła się kurczyć ; skóra na szyi, żyły na dłoniach… chód już nie tak lekki…. Makijaż wokół oczu z trudem maskował kurze łapki. Przymknąłem oczy…

Szliśmy pod rękę przez Ulicę budząc ciekawość i plotki. Paplała o czymś nieistotnym, odpowiadałem tak samo… ile bym dał wtedy, mogąc tak przeparadować przez całą Ulicę z Melanią pod rękę… wszystkie moje fantazje nabrałyby wiarygodności…. Nawet w moich oczach! Dyskretnie przyglądałem się kobiecie obok… bolały mnie jej zgrubiałe stawy, uchybki garderoby…

Ten frajer przyplątał się gdzieś w połowie drogi. Coś tam burczał, krzyczał, zarzucał. Melania wzniosła się ponad to i ruszyła, ale gość nie dawał za wygraną. Poprosiłem, żeby sobie poszedł a potem jakoś tak samo wyszło… Po sierpowym mimochodem, wylądował w żywopłocie a Melania wpiła mi się paznokciami w ramię i popatrzyła jakbym jej co najmniej życie uratował…

A pamiętam bryki, które podjeżdżały pod jej bramę. Facetów w garniturach za x dola, gwiazdorów TV bez obciachu błagających pod jej drzwiami…

– Próbowałeś już życia? … próbowałeś już szczęścia po powrocie? – Było mnie dwóch; jeden zachwycony, zachłyśnięty sytuacją, drugi – z sarkazmem i trzeźwo oceniający sytuację… Ile bym dał wtedy…

Na bukowej ławce przed klatką schodową siedział dziadek. Wydał mi się znajomy. Z trudem rozpoznałem wielkiego wirachę sprzed lat – Charliego… Obrzękły, spuchnięty, pobliźniony, śmierdzący szczynami, w potarganych łachach. Swojego czasu nie było większego rexa na dzielnicy… Opowiadano o nim legendy i anegdoty, o przewagach i przygodach, budził w nas, młodziakach, podziw i szacunek…. Teraz siedział przede mną pokurczony i patrzył wodnistymi, zaropiałymi oczami.

– Adams! – on też mnie rozpoznał

– Charlie…. – powiedziałem z bólem… Cała legenda, tyle estymy, szacunku… Właściwie miałem mu za złe, że jest kim jest. Że tak teraz wygląda i tak pewnie żyje. Wiedziałem że to idiotyczne ; niby kim miał być? Po takim życiu? Jeśli w ogóle przeżył?

– Siadaj! – poklepał miejsce obok – to miejsce zawsze dla ciebie! Nie masz jakich drobnych? –     Wysupłałem dychę. Charlie wziął bez żenady…. Usłyszałem ponaglający głos Melanii wielokrotniony echem klatki schodowej…

– No! Idź! – popędził mnie Charlie, a obok niego zasiadła z westchnieniem jakaś starsza pani. Z trudem rozpoznałem koleżankę Melanii.

Zawinęło mnie z życia, kiedy dopiero zaczynałem, kiedy poznawałem smak kobiety. Acz biorąc pod uwagę nieustanny obraz Melanii – było to pasmo rozczarowań. Przynajmniej z mojej strony.

Byłem dość sprawny fizycznie i głodny sexu jak dwudziestolatek, a Melania … była mistrzem, przewodnikiem, boginią….

Nie spodziewałem się nawet, że może być tak cudownie; wszelkie moje marzenia o miłości, o sexie oscylowały zawsze wokół niej, a teraz…. powodowała że przekraczałem wszelkie oczekiwania.

*

Słońce wdzierało się przez rozchylone zasłony obnażając to wszystko, co mrok krył poprzedniego wieczora. Było jeszcze tak wcześnie, że nawet ptaki powoli dochodziły do siebie. A ja po prostu nie zasnąłem….. W tym dziwnym świetle niby nocy niby dnia, w niebieskiej poświacie jawiło mi się ciało wtulonej w moje ramię kobiety…. Patrzyłem na rozjeżdżające się na boki, zwiotczałe piersi, na pofałdowany brzuch…. Na uda z coraz większymi dziurami, na zamszową skórę szyi…. Odwróciłem wzrok. Mieszkanie… Jak poczekalnia – trochę pamiątek z lat dawnej świetności – pocztówki z ciepłych zamorskich krajów, bibeloty, pamiątki których nie dało się już sprzedać… Poczułem gorycz i zawód. Jakby ktoś mnie oszukał… Jakby zabrał mi 10 lat… Nieważne, co bym w tym momencie osiągnął… Może patrzyłbym z pogardą na degrengoladę Melanii i Charliego… Może by mnie to teraz tak nie bolało?…i Charlie robiący mi miejsce na ławce…

Melania miałaby zasiąść wśród tych plujących kiedyś na nią kwok? Teraz (lub za chwilę) pogodzonych bolącymi kolanami i skaczącym ciśnieniem?

Popatrzyłem na Melanię… Wczesne słońce zza poszarpanych zasłon spowijało ją teraz w złotą aurę. Była piękna. Znowu. Jeszcze tę chwilę … Może ostatnią…

*

Przeciągnęła się przez sen, przytuliła, zamruczała wszystkimi imionami świata… kto ją jeszcze tak doceni, tak zobaczy, pokocha?

Sięgnąłem do spodni po nóż… Przymierzyłem pod lewą piersią i pchnąłem. Westchnęła jakby z ulgą…

*

Mimo bardzo wczesnej pory, Charlie siedział na swojej ławce…

– Adams! – ciebie tu nie było! – powiedział z naciskiem. Jakby wiedział….

– A co ty tu Charlie….

– Ja tu mieszkam… czekałem na kogoś takiego jak Ty…. A teraz idź już….

*

Spakowałem torbę i wyjechałem jeszcze tego dnia. Może kiedyś tu wrócę….. Za 10 lat? Jak już nie będzie Charciego, a po Melanii wprowadzi się jakaś rodzina z rozwrzeszczaną gromadką…


Znaki

Jak zwykle, tego rodzaju odkrycia są dziełem przypadku. Oczywiście, nie bez tego, że gdzieś w podświadomości utrwalały się obrazy i starały łączyć, porządkować i trzeba było tylko jednego impulsu.

To było w tramwaju. Jechałem znaną sobie od lat trasą i myśląc o czymś zaprzątającym mnie w danej chwili gapiłem się na ścianę kamienic migających mi przed oczami. Coś nieistotnego odwróciło moją uwagę i spojrzałem w głąb wagonu. Nie o to chodzi co to było, chodzi o to co zostało mi przed oczami. Zupełnie jak stop klatka. Jak zdjęcie czy tytuł w gazecie na który nie zwracasz uwagi póki do ciebie nie dotrze. Natychmiast spojrzałem znów na kamienice ale już niczego nie było. Zupełnie jakbym przyłapał świat na odstępstwie od praw fizyki na przykład. Wysiadłem na następnym przystanku i pobiegłem oglądać ten fragment trasy. Nic. Postanowiłem dokładnie odtworzyć tamte okoliczności, a więc tramwaj, pora dnia, pozycja….. i nagły ruch głowy!….. Było!…… Na całej ścianie ulicy złożonej z elewacji wielu kamienic, z rysunku okien, parapetów, gzymsów, bram i witryn ułożył się napis …ZNAJDZIESZ GO W NASTĘP…..

Oczywiście powtórzyłem doświadczenie wielokrotnie. Dlatego mogłem tak dokładnie odczytać ten fragment. Fragment, bo wyraźnie brakowało końcówki. Ba! Możliwe że i początku a już na pewno sensu. Każda informacja posiada autora jak i mniej lub bardziej konkretnego adresata. Ktoś komuś usiłuje przekazać wiadomość gdzie ma kogoś znaleźć. Ale forma przekazu, jego zakodowanie, skala… trąciło absurdem. Musiałby to być ktoś kto…… no właśnie! Lata? Porusza się z olbrzymią prędkością na wysokości pierwszego piętra? A kto to w ogóle pisze? Pisze oknami, układem gzymsów?! Przecież te kamienice powstawały w odległości paru, parunastu lat od siebie, budowane przez różnych ludzi i to co najmniej sto lat temu! A często i wcześniej. Wykładałem sobie wszystkie logiczne argumenty i brał mnie pusty śmiech! A napis był……

Drugi przypadek był bardzo podobny. Też wielokrotnie sprawdzany dał kolejny fragment … OWOLONY Z TEGO ŻE WIE……

Skoro są te dwa …. i to fragmenty…. Tu muszę od razu dodać; próbowałem dociec całości zdania, może nawet dalszych ciągów. Nic. Bez żadnego powodzenia. Jeździłem tymi liniami godzinami; kręciłem i rzucałem głową jak epileptyk aż ludzie patrzyli na mnie ze współczuciem. Nic. Pomyślałem że albo dalsza część uległa zatarciu, albo jest zakodowana inaczej, albo to tylko wybryk natury, albo jestem wariatem…

Usiłowałem to sfotografować, skamerować ale zawsze wychodziły kolorowe mazy, linie, i plamy. Ani śladu napisu…..

Patrzyłem podejrzliwie na własne miasto. W każdym spojrzeniu podświadomie oczekiwałem jakiegoś znaku. Zakodowanej wiadomości. Wiadomości? To by kazało wierzyć w nadawcę i adresata! Nie chciałem, nie mogłem tego rozpatrywać w kategoriach bajki. Rzucałem okiem znienacka na różne stałe architektoniczne miasta. Na mosty, elewacje, skwery. Przyglądałem mu się podejrzliwie. Czego oczekiwałem? Że coś się wyjaśni albo utwierdzę się w swojej paranoi. Zresztą jeśli swoją paranoję nazywasz po imieniu to czy ona nadal nią jest?

Próbowałem, bardzo ostrożnie, pytać znajomych. „Czy widzą napisy, właściwie fragmenty…” tak. Widzą. Wszędzie pełno reklam, szyldów, plakatów wyborczych sprzed paru kadencji… Na głębsze drążenie i uszczegóławianie albo nie rozumieli, albo (w najlepszym razie) wybuchali śmiechem pokrywając niepokój o mój stan umysłu. Cóż, rozumiałem ich aż nadto. Sam bym tak zareagował. Przed.

Owszem, lubiłem wypić, ale raczej nie nadużywałem, więc daleko mi było do delirki, a już na pewno nie wtedy gdy ukazały mi się napisy. Narkotyków nie używałem wcale, lekarstw nie brałem… Pozostawała moja głowa. Albo rzecz której nie umiem wyjaśnić. Jak człowiek pierwotny mechanizm powstawania błyskawic. Tylko że dziś człowiek jest tak zadufany, że jeśli nie da rady czegoś wyjaśnić logicznie to albo tego nie ma, albo zadający pytanie jest wariatem.

Jednak szukałem. Czekałem. Niech się pokaże. Męczyło mnie to. Nie lubiłem takich zawieszonych, nie wyjaśnionych spraw. I to takiej skali! Chodziłem też do miejsc, gdzie napisy widziałem już wcześniej. W nadziei że ukaże się coś więcej. Albo jakieś wskazówki… Czasem widziałem ponownie, czasem nie, ale nic nowego…

Któregoś dnia przechodziłem przez Rynek. Unikat w skali światowej, zabytek klasy „0” itp., itd. Ale jak mieszkasz tu całe życie to przechodzisz mimo, zajęty swoimi myślami. Tak było i tym razem. Omijałem łukiem wielkie stado pasących się gołębi i karmiących je turystów. Dających im się obsiadać i obsrywać poczytując to za jedną z atrakcji Miasta. Nagle coś chyba spadło z rusztowania remontowanej obok kamienicy. Jakiś płaski element spadając uderzył całą powierzchnią i narobił potwornego huku odbijając się echem od sąsiednich kamienic. Miejskie gołębie nie płoszą się już byle czym. Tym razem jednak huk był wielki i ptaki zerwały się z głośnym łopotem robiąc huk nie mniejszy niż spadający element. Robiąc wiatr i zamieszanie. I nagle, przez dwie, może trzy sekundy, przez miganie tysiąca skrzydeł na tle elewacji pokazały się słowa. – …ERAZ OBEJRZ… –

Oczywiście widać go było tylko przez tą chwilę. Tylko przez migoczące skrzydła. Po opadnięciu kurzu, pierza i gołębi – zwykła widziana setki razy elewacja. … I co ja mam z tą wiedzą zrobić? Próbowałem poszukać sensu „eraz obejrz” – teraz obejrzyj? Ale co? a może „teraz obejrzyj się za siebie”? Oczywiście sprawdziłem, ale nic. Kamienice stały jak od setek lat wybałuszając na mnie okna. Sprokurowałem podobną sytuację w miejscu gdzie ewentualnie miałbym się obejrzeć – zwabiłem ziarnem całe stado gołębi i w stosownym momencie przekłułem balon… Nic. Prócz mandatu od straży miejskiej.

Jeszcze wtedy bym to po prostu zostawił, tak jak wiele innych niewyjaśnionych rzeczy, licząc że kiedyś może się wyjaśni, albo codzienne sprawy przytłoczą i przykryją kożuchem. A podświadomość zepchnie i w ramach higieny psychicznej wymaże abym się więcej nie szarpał.

Musiałem coś załatwić w firmie mającej biura na samej górze wielkiego sterczącego bezczelnie biurowca. Górującego nad paropiętrową zabudową swoimi trzydziestoma kondygnacjami. Nowoczesny, klimatyzowany, wyściełany, monitorowany, cały przeszklony… Stałem na końcu korytarza czekając na umówioną godzinę do której brakowało kilku minut. Miałem przed sobą panoramę – jakby plastyczną mapę miasta. Zielone dachy i kopuły starówki ze szpicami i krzyżami, kępy skwerów i drzew, całe kwartały określone ulicami, główne ciągi komunikacyjne aż hen, po krańce miasta. Zabawiałem się wyszukiwaniem znajomych miejsc. Na wprost, na rondzie Wielkiego Bohatera pełzały autobusy, tramwaje, i samochody rytmicznie przytrzymywane i puszczane przez sygnalizację świetlną. Tłumy malusieńkich ludzików przelewały się jak plamy wody na szkle.

I wtedy zobaczyłem to znów. Napis pojawił się na sekundę, może dwie, zapłonął mi w mózgu jak czerwony alarm i rozpłynął się w ulicznym ruchu. Utworzyły go autobusy i samochody zatrzymane na chwilę w pędzie. Jakby ktoś tak zsynchronizował rozkłady jazdy i sygnalizację że nawet ludzie tłumem wylewający się z tunelu metra wpasowali się w kompozycję. Wszystko jakby zamarło na tą magiczną upiorną chwilę, po czym rozbiegło się w swoich sprawach. Napis brzmiał…….BO ŹLE SZUKASZ M……..

Sprawa którą miałem załatwić wydała mi się nieistotna. A więc komunikaty mogą być mobilne, chwilowe, tworzone ad hoc, jakby rozmowa?! Kogo z kim?! Czy byłem świadkiem jakiejś konwersacji?! Czy to już paranoja czy tylko lekka schiza?….. Sprawą którą miałem załatwić sterowałem tak, by musieć przyjść jeszcze raz.

Następnego dnia stałem tam z aparatem. Strażników przekonałem że chcę zrobić parę zdjęć miasta z wysokości. Czekałem z napięciem na tą chwilę, tą sekundę a w międzyczasie cyknąłem odruchowo parę zdjęć z imponującej perspektywy. Widać było właściwie całe miasto. Aż po same, skryte w smogowej mgle krańce. Całe kwartały domów, ulice ciągnące i pętlące się w starym centrum. Zielone kępy parków, lasy anten na dachach… Do Tej chwili brakowało około 10 minut gdy samochody i ludzie skonfigurowali się w napis ….RUDNO MI POKAZA…..

Nie zdążyłem…. To było bez sensu. Trzeba by było zainstalować kamerę i rejestrować jak leci. I przeglądać klatka po klatce……. A to już na pewno byłaby paranoja.

Pamiętam z dzieciństwa, kiedy wpatrywałem się w chmury przybierające z powolnym majestatem coraz to inne formy i tylko od mojej wyobraźni zależało co zobaczę. Często moi koledzy obok widzieli zupełnie co innego. Być może jest tak że chora wyobraźnia podsuwa mi jakieś mamidła?…..

Postanowiłem nie dać się zwariować. Zignorowałem fragmenty słów które się ukazywały tu i ówdzie a nie znaczyły nic (tak jakby tamte cokolwiek znaczyły). Zaczynałem się do tego przyzwyczajać. Otorbiać i oswajać kolejne moje dziwactwo. Naturalnie nie chwaliłem się tym nikomu. Już wystarczająco mają mnie za dziwoląga. Wtedy jednak zobaczyłem ten napis. Trudno to nawet nazwać napisem. To słowo rozjarzyło się na ścianie kamienicy kiedy wieczorny mrok rozciął łuk wyładowania elektrycznego z tramwajowego pantografu. Cień gałęzi i latarń, układ nawet nie wiem jakich wystających przedmiotów – siatkówkę oka naświetliło mi słowo – PROSZĘ!!!…..

Tak. Wszystkie dotychczasowe argumenty utrzymują się w mocy. Ale wytrąciło mnie to poważnie z równowagi. Zakiełkowała mi równie uprawniona co paranoiczna myśl że to może ja jestem adresatem tych wszystkich depesz…..

Niedługo potem odebrałem wywołane zdjęcia i oglądając obrazki z wernisażu; jakieś gęby, grupy i rzeźby trafiłem na parę zdjęć miasta które robiłem z biurowca. Uśmiechałem się do siebie i swojej tajemnicy i nagle to co zobaczyłem…   uśmiech zamarł… był napis – rysunek dachów, kominów, anten i Bóg wie czego jeszcze rozpaczliwie wołał …A JESTEM T…..

I nagle jak rażony prądem zrozumiałem. Myśli powoli ubierały się w słowa. Odziewały w pojęcia. Krystalizowały. Patrzyłem na zdjęcia, na to miasto, na ulice arterie, na nerwy przewody, nagle poczułem pulsowanie kanałów, wodociągów, świateł….. Nagle zobaczyłem obcokrajowca żyjącego innym czasem i przestrzenią. Usiłującego rozpaczliwie porozumieć się z otoczeniem.

Podszedłem do okna. Spojrzałem na Miasto. Uśmiechnąłem się. „mów” pomyślałem „mów powoli, ja się postaram”.

Dariusz Eckert – Opowiadania
QR kod: Dariusz Eckert – Opowiadania