U Dąbrowskich. U Dąbrowskich jedynym małym, wąskim pomieszczeniem była obita jesionem sień, klatka półtora na metr, przestrzeń pomiędzy ciężkimi, dębowymi drzwiami wejściowymi, które nigdy nie reagowały i wchłaniały żartobliwe pukanie gdy Marcin miał ochotę zrezygnować z dzwonka, a szklanymi drzwiami do szerokiego przedpokoju, będącego równocześnie rozwidleniem w kierunku salonu, kuchni, ubikacji, schodów na górę, oraz korytarza ciągnącego się w głąb drugiego głównego skrzydła parteru. Sień była niby dezynfekcyjno-kontrolnym czy jak w łodziach podwodnych międzypomieszczeniem do wyrównania ciśnienia i wypompowania wody, tu zrzucało się z siebie zewnątrz, i wkładało wirtualny makijaż przed wejściem do wewnątrz.

„Zawsze tu tak ciasno…” – pomyślał Marcin pocąc się w półklęczącej a pół skulonej pozycji, raz po raz podczas zdejmowania butów i wyszukiwania papci („Znajdźcie sobie tam jakieś kapcie, w szafce na dole, sami wiecie gdzie…”) obijając się plecami, tyłkiem czy bokiem o podobnie skuloną Martę. „Jako dzieci siadaliśmy sobie zawsze na podłodze, no, teraz to jakoś nie wypada…”

Marta była szybsza. Choć w wielu innych sytuacjach pedantyczna i dbająca o wizerunek zewnętrzny, nie mówiąc o odzieży, to obuwie niemal zdzierała z siebie jak piłkarz odesłany przez trenera po 30 minutach do szatni. W chwili, gdy otworzyła drzwi do przedpokoju, znaleźli się jednak w sieni w czwórkę – jakby chwilowa re-union dzieciaków sprzed 20 lat: W drzwiach do przedpokoju ukazała się Katja („Sorry, przywitałabym was od razu, ale byłam u siebie na górze i nie wiedziałam, że to wy jesteście…”), oczekując jakby na podniesienie się gości z kolan i gruntowne wycałowanie ich („Była nie tyle u siebie co w łazience, tyle na niej chemii…” – pomyślał Marcin, nie omieszkując jednak dla lekko perwersyjnej zabawy zejść prawą ręką z jej pleców i złapać za pośladek, równocześnie kontrolując na ile Katji wyrazem twarzy uda się nie zareagować). W sekundę otworzyły się drugie drzwi („Fakt, zapomnieliśmy od wewnątrz zamknąć na klucz.”) i wszedł Martin z żoną („Oooooo – kogo tu widzimy!!??? Aaa to nieeespodziaaankaa!…” – ucieszył się – „Że też znowu was w dwójkę mamy tu jako gości!…”).

Podczas gdy Marcin przeszedł już z Katją dalej, Marta niechcący zajęła jej pozycję, teraz z kolei górując nad klękającymi nad butami Martinem i Julią, nie omieszkując dodać ironicznie – Jakich to wy macie gości, w końcu teraz to też sami jesteście tu gośćmi, no nie?

– No tak, masz rację, od kiedy mamy mieszkanie. – odpowiedziała Julia.

Marcin chciał, jak jeszcze kilka lat temu, gdy akurat była już pełnoletnia, zaciągnąć Katję do kuchni (mieszkanie Dąbrowskich znał lepiej niż własne, byli dla nich od dzieciństwa niemalże rodziną, często od rodziny bliżsi i zawsze pomocni) – To choć Katka pójdziemy sobie strzelić jednego do kuchni, tam się zawsze lepiej siedzi, no może dwa kielonki, co? Póki „prawdziwi i ważni” goście nie przyjdą? – mrugnął z szerokim uśmiechem na twarzy.

– Nic z tego Facet, – odmrugnęła z lekkim błyskiem nimfetki – Prawdziwi i ważni goście już dawno są. – ruszyli w stronę salonu – Tata już z nimi pije siódmy toast, w końcu pięćdziesiąte piąte ma już od osiemnastej…

Przedpokój obwieszony był dobrej jakości kiczem imitującym sztukę ludową i kilkoma kopiami post-impresjonistów, co – pomyślał – tworzyło wspólnie z Katją barwne panoptikum, podobnie przekonanej, że swoim lekkim różem policzków i tu i tam posrebrzonym włosem dogania tak zwanych wśród ludu „standardów europejskich”.

– No, to trzeba im pomóc, nie Dziecko? – dał jej jeszcze delikatnego całuska w policzek, na tyle szybko by nie wpadł w oko pozostałej trójce zbliżającej się za nimi.

Do salonu weszli już w piątkę, Katja, Marcin, Marta, Julia, na samym końcu Martin.

– Witamy! – Witamy! – O dobry wieczór! – Dobry wieczór! – Witam! – Cześć! – O!, kogo widzimy! – Witamy! – Dobry wieczór! – Witaj!… – rozpętała się nagle wymiana ognia, istna strzelanina powitalnych kolokwializmów, wśród których tylko orle oko wytropić potrafiło ogień przyjazny od wrogiego, nie mówiąc o zdrajcach i szpiegach.

Salon zdał się Marcinowi przeżywać swoją trzecią czy czwartą młodość, w końcu pamiętał jego pierwszą młodość i meble „po znajomość od zachodnich sąsiadów” z początku lat 80tych i tapety identyczne jak u nich – ojciec miał szansę na większy zakup, wyboru większego nie było, a że równocześnie niemal obie rodziny się wprowadzały… Ta kolejna scenografia salonu była kombinacją podciemnianych biedermeierów, obrazów w dwóch kierunkach (post-impresjoniści, „naiwna” sztuka ludowa) podrabianego, lecz dobrej jakości kiczu, gruba wykładzina zrobiła miejsce marmurowopodobnym płytom, wreszcie zniknęły lub schowano dotychczasową wystawę sprzętu HiFi i plazmatyczny telewizor – co salonowi robiło dobrze. W lewym rogu, przy wyjściu na taras, nadal stał Martinowy fortepian, nie zmieniła się również prawa ściana – olbrzymie dwa regały wypełnione pod sufit wspaniałą biblioteką (po dziadku od strony wujka), jedną z tych, których otwarcie zazdrościł, i z tych, które były zbyt obszerne, by na ich podstawie definiować sobie właściciela.

Salon nadal miał dwie części, prawą, „pod książkami i fortepianem, gdzie rozsiadły się cztery grube skórzane foteliska, i jedna długachna kanapa, oraz część lewą – do której teraz ich piątka zwracała się i kierowała – czterometrowy stół z mahagoni otoczony wysokimi krzesłami, przypominającymi (służącymi za?) trony dla każdego biesiadnika.

W pierwszej sekundzie spojrzenia na grupę już siedzącą za stołem, z wujkiem pośrodku jednej ze stron (miejsca po krótkich bokach stołu były wolne od krzeseł i gości), pierwszą asocjacją była Ostatnia Wieczerza, pomimo niepełnej listy gości.

Zanim jednak wziął się za chirurgiczną obserwację poszczególnych osób za stołem, wypadało samemu zająć miejsca.

Marcin zajął jedno z wolnych miejsc po „wujkowej” stronie stołu, obok niego, z brzegu, usiadła Katja, po drugiej stronie usadowili się Marta, Julia, i Martin. Należało to do jednych z przyjemniejszych zwyczajów tego w międzyczasie „elitarnego” domu, że wybór miejsc przy stole nadal pozostawał sprawą swobodnego wyboru, zawsze niemal wymieszanie się i brak kombinacji (małżonkowie razem, dzieci – rodzice – dziadkowie, osoby bliżej lub mniej się znające, księża z jednej, biznesmeni z drugiej, lekarze z trzeciej, etc.), co w miarę szybko oddziaływało i na całkiem nowych gości (którzy najpóźniej przy kawie też zaczynali się mieszać). Teraz mógł jeszcze raz, z pozycji siedzącej, czyli też jako część stołu, przelecieć obserwacyjnie resztę osób. Z jego prawej Katja, z lewej babcia Janka (oboje dziadkowie to rodzice cioci), obok niej wujek Jerzy, dalej rozpoznał proboszcza „w cywilu”, i na rogu, kończące tą stronę stołu, jedno wolne miejsce. Zaczynając od lewej drugą stronę, Martin, następnie dziadek Eugeniusz, obok niego Żytomirska, znów jakiś (młodszy wyraźnie, jednak nie całkiem w cywilu) ksiądz, Żytomirski, i kończące tą stronę, tuż na przeciwko, Marta i Julia.

– A ciocię gdzie macie??? – zawołała wesoło Marta, wykorzystując powstałą poprzez ustanie wujka w celu rozlania „przywitalnego” chwilę ciszy.

Powstaniu następnej, niewygodnej ciszy, a właściwie milczenia, zapobiegła szybka, technokratyczna odpowiedź Katji: – Mama jest jeszcze w gabinecie, ma tam jeszcze jedną pacjentkę, ale za chwilę powinna też przyjść.

– No, to wypijmy! – rzucił wujek – Miło was tu znowu u nas widzieć, Marcinie! – podniósł kieliszek, po czym reszta gości chóralnie podniosła swoje wódki, opróżniając, co niektórzy z lekkim skrzywieniem.

– No nie wiem tato czy to się dobrze skończy, takie mieszanie wina i wódki już o tej porze, i przed jedzeniem… – Katja skomentowała swój własny grymas, uśmiechając się niepewnie wokoło.

– A niech piją, w końcu żołądek sam pozbędzie się czegokolwiek, co zbędne. – przeciął jej Martin z diagonalnie przeciwnego punktu stołu. „Hmmm, dziwne, przy powitaniu ani słowa do siebie nie powiedzieli, usiedli jak najdalej od siebie, i od razu takie docinki…” – pomyślał Marcin.

– Aaa gdzieee tam, chłooopie, żebyś ty wiedział, co myśmy już wypili!… – dodał rubasznie dziadek, jak zwykle ciepłem rozładowywując wszelkie napięcia.

– Chciałeś powiedzieć, Stary, ile to w życiu wypiliście, bo dziś to dopiero zaczynacie! – zażartowała krytycznie babcia Janka, lekko mrugając do dziadka Eugeniusza, jakby mieli po 20 lat.

– Oj wypiło się, wypiło kilka razy! – zawtórowali dziadkowi Żytomirski i wujek.

– Ja słyszałam od naszego szefa, że podobno jak się miesza i pije tylko „białe” alkohole, to to dużo mniej szkodzi. – powiedziała Marta – Ale jeszcze nie wszystkie kombinacje wypróbowałyśmy, nie?! – zaśmiała się w kierunku Katji.

Tu Marcinowi znów wpadła do głowy dziwna rzecz: „Jak Katja mogła twierdzić, że zeszła do nas akurat z góry, jeśli goście już byli na dole?” – pomyślał – „Pewnie zastawiała stół jak zadzwoniliśmy do drzwi, i otworzyła nam zdalnym, w międzyczasie rzucając się do łazienki po kilka dodatkowych perfumowych psiknięć…” – stwierdził. – „No, ale nieważne, te jej perfumy ani nie zakamuflują braku oryginalnej urody, ani nie odstraszą mnie od kilku żarcików, zresztą sama sobie winna, że usiadła obok mnie.”

– Marcin, a ty pewnie dopiero co musisz się przyzwyczaić do alkoholu, po tych Arabach, nie? – zagadnęła Żytomirska.

Zastanawiając się jak uniknąć tematu czy dyskusji, co mogłoby przerodzić się albo w jego poddrażnioną prelekcję, albo w chaotyczną dyskusję gdzie każdy wie najlepiej, jak obejść dyplomatycznie i grzecznie pytanie, i nie wpaść w tematy tradycjonalno-religijne, zauważył jakby zacięcie się, zgrzyt w rozluźnieniu, powodujący zastój i koncentrację w obu księżach, choć jakby na różny sposób. „Ależ proszę pani, przecież ja często bywałem w ambasadach!…” (za hedonistyczne i polityczne), „Dlaczego, niektórzy Muzułmanie też czasami coś wypiją, to nie jest tak że…” (za filozoficzne), „Upić można się nie tylko alkoholem…” (za narkotyczno-poetyckie) – nie podobała mu się żadna z wersji.

– Jakby nie było, teraz jestem tu, może i po to, by sprawdzić, na ile się odzwyczaiłem, i ewentualnie po to, by znowu nawyknąć, nie? – i ta wersja nie całkiem mu się podobała, lecz cóż, już ją wypowiedział, więc niech to łykają.

Na szczęście dalsza rozmowa nie rozwinęła się w kierunku „Islamu” czy „Arabów”, ani Żytomirski nie zaczął wspominać swoich studenckich „doświadczeń z nimi” z Uzbekistanu z lat 60tych, ani księża nie mieli ochoty połknąć tematu religii i koncentrowali widelce i podniebienia na kolejnych zakąskach zapełniających stół, zwyczajowo zapijając winem.

Starsi panowie skoncentrowali się wpierw na połączeniu samego wina z jego tematem, poruszając nawet ciekawe kwestie jak: dlaczego mszalne jest takie, a nie inne (wujek wolałby czerwone wytrawne, najlepiej Zweigelt lub Chianti, Żytomirski marudził coś o Bordeaux, dziadkowie i Żytomirska stworzyli frakcję bułgarską). To z kolei przerosło w temat ostatnio lub dawniej zwiedzanych miejsc śródziemnomorskich lub innych-morskich, przy czym jeszcze bardziej niż przy temacie samego wina temat rozproszył się, każdy miał swoją historyjkę i wspomnienia, co miało ten miły efekt, że wykluczało spory, dawało możliwość elokwentnej opowieści, równocześnie nie zmuszając do koncentracji w słuchaniu nie-własnych wywodów.

Martin, przywędrowawszy z krzesłem ku swojej żonie i Marcie, i tym samym dopełniając z prawej części stołu „frakcję młodzieży”, dyskutował zawzięcie, lecz z wewnętrznym spokojem eksperta, przede wszystkim z Martą (wyjaśniając) i Katją (poprawiając ją) o nowych punktach mającego „wejść w życie” prawa prasowego.

– Co za ordynarny zwrot! – rzucił znad talerza Marcin, zlizując natychmiastowo z uśmiechniętej dolnej wargi resztki sałatkowego majonezu, nie kontynuując jednak swojego uczestnictwa w tej debacie, i zamiast tego zastanawiając się, jakiej formie bezmyślnego, lecz na krótki czas przyjemnego hedonizmu zaoferować swoją uwagę: lewemu kolanie i udom Katji, czy raczej bogatej kolekcji przygotowanych przez ciocię („albo catering? – w końcu dziś cały dzień pracuje”) sałatek, zakąsek, zagrych, szyneczek, ogóreczków, kiełbaseczek w towarzystwie chrzanu, papryczek, sereczków („te pewnie, o ile przeżyją tę przed-ucztę, powrócą później, do wina”), udek panierowanych i manierowanych i czosnkowanych, podniecająco gryzących rzodkieweczek, i genialnych marcheweczek które przed zniknięciem zanurzał w sosie guacamole…

Oczywiście, erotyka Katji nie miała szans z marchewkami i kurczaczkami, perfum Malvin Mine przegrał nie tylko z guacamole, ale nawet z sosem czosnkowym, nie mówiąc o porażce miniówy z Tango w konkurencji z śmietankową mizerią.

Tu przypomniał sobie prastary i niezniszczalny żart Mamy, „zmuszającej” go do jedzenia ogórków: „Pani doktor w szkole powiedziała, że masz jeść ogórki!” – „Ależ mamo, to było w piątej klasie podstawówki…” – „I co z tego? Czy w międzyczasie pani doktor zmieniła zdanie?…”. Kochał swoją matkę, równocześnie zawsze, już jako dziecko, ze świadomością, że nie jest to miłość: jak z obrazka/filmu/książki” między matką a dzieckiem, za bardzo byli emocjonalnie różni i równocześnie podobni. Była to raczej rosnąca przyjaźń, kameradschaft dwóch westernowych desperados, respekt, odnajdowanie wspólnych punktów, związek miłosny nie z powodu więzów krwi, a pomimo ich istnienia.

Nadejście cioci przerwało rozmyślania nad zakąskami i nad matką, tak idealnie i dyplomatycznie oddalające go od obu rozmów, w międzyczasie toczących się wokół problemu nowych budów i posesji w mieście, a konkretnie na ile Miasto powinno nowe tereny zaoferować supermarketom i stacji benzynowej, nie naruszając atmosfery sąsiadującego nowego kościoła w budowie (frakcja Starszych) i x-stych wyłuszczeń Marty czym właściwie zajmuje się jej pismo, jej nacisków iż nie jest to „kolorowy miesięcznik” a poważny „tygodnik społeczno-polityczny dla każdego”, i czym się tam „tak właściwie” zajmuje (frakcja Młodzieży).

– Dooobryyyy wieeeczóóór – starała się o uśmiech – Widzę, że biesiadnicy już mocno w akcji. Przepraszam, że ja dopiero teraz, ale miałam jeszcze jedną pacjentkę… Ktoś w tym domu musi zarabiać na tę zgraję! – zażartowała, równocześnie krzywo spoglądając na swojego męża.

– No no no, mamo, tylko bez przesady, – zaoponował Martin, też z humorem – Mnie już się pozbyłaś!… Została ci tylko Katka!

– Katja, i wasz ojczulek! – tu trudno już było dociec, na ile są to żarty, na ile wewnątrzmałżeńskie docinki. W każdym razie wujek nic nie powiedział, ciocia Maria robiła jednak wrażenie dość wymęczonej.

„Nic dziwnego”, pomyślał Marcin, „Jak haruje tak do wieczora grzebiąc w pochwach i macicach połowy miasta… No, w jednej czwartej właściwie, bo połowa to mężczyźni…” – sam się poprawił. Pomimo tej kwaśnej niewypowiedzianej uwagi zrobiło mu się jej żal – szczególnie, gdy przypatrzył się dokładniej jej twarzy. Twarzy, której równe i okrągłe kształty od dziecka podziwiał, wydawały mu się „typowo kobiece jak z filmów”, gładkie, ale równocześnie wyraźne – pewnie właśnie przez swą gładkość. Teraz – po refleksji, że dopiero teraz i to od niej zaczyna swą zabawę w chirurgiczne obserwacje fizjonomii – twarz była blada, blada z plamami czerwonego wysiłku, które nie zdążyły zejść mimo pewnie na szybko narzuconego pudru. Włosy – najwidoczniej na tyle osiwiałe, że nie było mowy o jej wspaniałym kokietowaniu „kilkoma srebrnymi w tłoku gęstej czerni” – nosiły na sobie deseń „jesiennej czerwieni”. Oczy były mieszanką dwóch determinacji – jednej, by zachować dumną powagę pani domu i pani doktor, i drugiej – by nie odkryć narastającego z latami w tych oczach zasmucenia i żalu, żalu do życia, do teraźniejszości.

– Usiądź no wreszcie z nami Majka! – zawołała wesolutko Żytomirska, po czym zawtórował jej mąż: – Cały czas czekaliśmy na naszą panią domu!…

Podczas gdy ta postanowiła jednak nie siadać, i spoglądając na ograbione już pole zakąsek postanowiła stanowczo ruszyć po główne dania („Katja, weź przygotuj duże talerze i nowe sztućce, zaraz przyniesiemy kaczkę i halibuta…”) do kuchni, Marcin przypomniał sobie, czy raczej wpadł na tragikomiczną myśl, przechodząc w swych fizjonomicznych obserwacjach na obu księży wcinających ostatnie kawałki szynki: „Taka sobie absurdalna kwestia, kombinacja. Ciocia zarabia na te smakołyki, na srebrne sztućce, na te meble, na marmurową podłogę, dywany, na prąd… Oczywiście nie tylko ona, ale jej przychodnia na pewno więcej niż wujkowe burmistrzowanie… No i na pewno część tych jej „usług” i przychodów to mniej lub bardziej nielegalne aborcje… I ci księżulkowie oczywiście o tym wiedzą, w końcu jest jednym z dwóch najlepszych ginekologów w Mieście. Czyli co trzecią niedzielę pienią się – słusznie i nie, ale to inna kwestia – na aborcję, piętnując ją jako mord, przestępstwo, grzech śmiertelny, równocześnie dzięki temu przestępstwu dziejącemu się kilka razy w tygodniu niecałe 30 metrów od tego stołu – mogą delektować się włoskim winem, wędlinami, i – akurat nadchodzącymi – kaczką i halibutem… A właściwie, kaczkami i halibutami, w końcu ciocia nie zrobiła by po jednym, nie starczyłoby… Ani dla nich, ani w końcu dla wszystkich… Czyli sam też jestem niewiele lepszy – o tyle, że podchodzę do aborcji mniej ekstremalnie i nie nauczam, ale też w końcu raczej jestem przeciw…”

– Oooooo, co za wspaniałości nam tu pani Maria podaje!!! – zawołał trochę za głośno proboszcz, najwidoczniej mniej niż swój młodszy kolega doświadczony w działaniu włoskich win pomieszanych w żołądku z czystą.

– Maryśka zawsze na okazję coś wypichci, ode mnie to ma. – powiedziała babcia Janka, nie bez cienia dumy. – Nie, Marysiu?

Wreszcie wszyscy usiedli, cioci dostało się miejsce z brzegu, co miało dla niej ten plus, że masakrą kaczki musiał się zająć już wujek – po pierwsze jako solenizant, po drugie gdyż siedział strategicznie najlepiej, w środku. Ksiądz Bartłomiej (tak nazywał się ten młodszy), jak prawdziwy chrześcijanin, zaoferował się by podzielić i rozdać wśród wspólnoty rybę. Dziadek wziął się więcej niż chętnie za polewanie winem, wypatrując, komu białe, komu czerwone.

Teraz urodzinowa kolacja – mimo wina, dwóch księży, i dziewięciu do dziesięciu chrześcijan – nie przypominała już „Ostatniej wieczerzy”, przetwarzała się z każdym kęsem, żar… cikiem, i chełpnięciem alkoholu w „Wielkie żarcie” Ferreriego (brakowało tylko wyniosłej i swobodnej arystokratycznej perwersji, no i konsekwencji, nie mówiąc o celu). Nie przeszkadzało to Marcinowi w połykaniu kolejnych kawałków wyśmienitej jabłkowej kaczki, choć przy co trzecim kąsku przypominał sobie dla masochistycznej higieny świadomości, że kaczka ta składa się w 2/3 z wyrzuconych za burtę kąseczków płodów, a w 1/3 z tłustych płatków lokalnych i nie globalnych łapówek.

Po następnych trzech kieliszkach, które pomogły przełknąć mu sześć kawałków kaczkowego mięsa, już zabierał się (po otarciu serwetą tłustych ust) do kolejnej tury fizjonomicznego podglądania, gdy:

– No i powiedz Marcinie jak tam było!… – dziadek Eugeniusz też już był gotowy ze swoim halibutem, i dolewając tym razem już tylko sobie białego, miał ochotę na „ciekawą światową pogawędkę zanim nadciągnie deser i kawa”.

Tego właśnie się obawiał, nie chciał, nie chciał, nie chciał teraz, a może i w ogóle opowiadać o Libanie, o latach w Tripoli i w Bejrucie, w ogóle o Bliskim Wschodzie, o tamtym życiu i przeżyciach. Wyniósł stamtąd przede wszystkim pozytywne, dobre wspomnienia, przyjaciół, doświadczenia, nauki nawet – lecz były to jednak rzeczy za… intymne, na taką imprezową paplaninę. „Jak zmieścić się w tych pięciu, może siedmiu minutach, które da mi ich cierpliwość i koncentracja? Co opuścić, co podkreślić, czy nie będzie to sekcją zwłok? Jak nie generalizować, jak nie popadać w nostalgię czy patos?” – zastanawiał się.

W końcu postanowił zagrać wersję nie „ogólnikowo-publicystyczną”, a dać dziadkowi Eugeniuszowi pewien osobisty, krótki „list”, „pocztówkę”, krótki wyciąg i opis, nie tyle wydarzeń, sytuacji polityczno-społecznej, konfliktu, religii, a po prostu pewnego stanu uczuć – w ostatnich miesiącach pobytu tam i pierwszych wspomnień podczas miesięcy już „poza”. Lecz właśnie – skierować opowieść i odpowiedź tylko na pytającego, jakby zignorować całą resztę, skoncentrować się i poświęcić uwagę, słowa, dziadkowi Eugeniuszowi, w podświadomej, może naiwnej wierze, że właśnie on choć trochę się wsłucha, trochę zrozumie, i zabierze coś do siebie, ze sobą.

– Wiesz… – zaczął, niby nabierając powietrza przed skokiem w wodę – No na pewno były to najważniejsze lata mojego życia… – „czy nie za patetycznie?” – Nie dlatego, żebym tam coś szczególnego zrobił czy coś osiągnął, i też nie tylko dlatego, że poznałem tam niemało cennych, bliskich mi ludzi, przyjaciół, też niejedną dziewczynę… – tu mrugnął do dziadka, równocześnie przykrywając oko przed ewentualną łzą – Po prostu był i jest to szczególny kraj, ludzie, nie tylko teraz w tym okresie powojennym… – zastanawiał się, czy nie zaczyna się plątać, i czy nie zaczyna zwracać uwagi na uwagę innych osób, ewentualnie (oczywiście) też słuchających – Wiele razem przeżyliśmy, i momentów trudnych, i zabawnych, nauczyłem się arabskiego, no i w ogóle to ciekawa kultura, kraj niby malutki, a jednak wspaniała mieszanka różnych grup… – wspomnieniami był znów w chwili, gdy po wyjściu z taksówki z lotniska znalazł się po raz pierwszy na głównej ulicy Bejrutu – No i żyło się tam jakby w innym wymiarze czasu, na innych szybkościach, to spokojniej niż na Zachodzie, to nagle dużo szybciej, również w myślach, odczuciach, w odbiorze i komunikacji…, no i jakoś żyło się z dnia na dzień, każdy dzień był i ostatnim, i pierwszym…

– No ale nie bałeś się tak?… – wtrąciła babcia Janka – W końcu tam wojna, bomby, strzelają się… – spytała pełna troski.

– No, myśmy się tu wszyscy cały czas o ciebie martwili… – skłamał poważnym tonem wujek.

– Ależ nie, wojna już dawno minęła, teraz to Liban powoli wraca do normy, tym bardziej od kiedy wynieśli się Syryjczycy… – „uwaga, nie wpaść w międzynarodowo-stosunkową politologię!”…

– Ale tam są przecież muzułmanie, panuje Islam… – wtrącił się tonem reportera-światowca Żytomirski – No i mają tam tych, no, Hizbolach, to przecież terroryści..

Marcin miał na takie przypadki przygotowane riposty, zarówno krótką definicję Hizbollah, jak i „historię i opis grup etniczno-religijnych Libanu w dwie minuty” (wersja bez dokładniejszego wyliczenia różnic grup chrześcijańskich i muzułmańskich), lecz nie zdążył

– Tak, Islam jest wszędzie niebezpieczny. – osądził ostro-posępnie proboszcz („Czy on kiedykolwiek spotkał, rozmawiał z choć jedną osobą nie-własnego-wyznania?…”) – A ostatnio to szczególnie. Już nawet w kraju się pokazują…

– Ksiądz proboszcz ma oczywiście rację, – zabrał głos ksiądz Bartłomiej – nie należy jednak zapominać, że Islam Islamowi nierówny, są w końcu różne kierunki, szkoły, wręcz teologie… – ostre milczące spojrzenie, jak kąśnięcie starszego wilka, ze strony proboszcza, zakończyło ten Bartłomiejowy „filozoficzny wypad”, nie odważył się tym bardziej na rozgraniczenie pojęć jak „Islam” i „Muzułmanie” od „fundamentalistów” i „terrorystów”, nie mówiąc o porównawczej kwestii wiary i fundamentalizmu i ekstremizmów w jej imieniu również wśród chrześcijan.

Na podobne „tłumaczenia” (które zdawały mu się być „tłumaczeniami się”) nie miał ochoty również Marcin, a Martin i Marta – choć dzielili jego wiedzę i punkt widzenia – nie chcieli rozpalać dalej dyskusji, Katja i Julia wolały konformistycznie temat przemilczeć, czy w ogóle udać, że go nie zauważyły.

Julia – widząc twarz Marcina i sposób, w jaki zaciśniętymi do czerwoności palcami trzymał się sztućców nad pustym talerzem – przytomnie postanowiła wziąć się za zbieranie talerzy, zaczynając od swojego, Marty, i Marcinowego, tym samym odrywając go od dysputy „Staruszków”, którzy zdawali się zapomnieć o Marcinie i jego Libanie, „jego Arabach”, sami dalej mędrkując nad…

Jeszcze raz, milcząc, zamykając się w sobie i przełykając gorycz graniczącą z odrazą i wściekłością, spojrzał wokoło, na poszczególne osoby, na tych mędrkujących nagazowanych napuszonych Państwa, i tym razem nie było mowy o poszczególnej analizie, wszystkie te powykręcane twarze zlewały się w jedną podczerwieniono-błyszczącą-potem maź, kolorowe błoto jak wizerunki z Francisa Bacona, wyjątkowo tylko nabierając czegoś z odrażających karykatur Dixa czy Grosza (proboszcz, wujek, Żytomirska).

Martin i Marcin również wstali by uciec, i pomóc Julce w sprzątaniu, i wynieśli do kuchni ostatnie pozostałości po halibutach i kaczkach. Fakt, że nikt z Dąbrowskich nie próbował oponować w stylu „Ależ zostaw to Marcin…”, czyli że był w tym domu nadal, pomimo lat, bardziej domownikiem niż gościem, był jednym z tych malutkich, wielkich pozytywnych punkcików, których po powrocie szukał i które w Mieście zbierał. „Problem tylko” – pomyślał – „w tym, czy inne rzeczy nie przeważą, nie zakopią pod sobą tych dobrych punkcików…”

W kuchni, podczas gdy Julka przejęła rolę grabarza resztek jedzenia, Marcin przejmował od niej talerze rozmieszczając je w przypominającą mu inkwizytorską klatkę tortur pralce do naczyń, a Marta wyjmowała z szafki i ustawiała na sobie pary filiżanek i podstawek, Martin wsypał kawę i włączył ekspres, równocześnie proponując: – Wiecie co, wiesz co, Marcin, to może zostańmy w kuchni, co tam będziemy siedzieć ze starszyzną… Tata ma w gabinecie jeszcze kilka niezłych flaszek, nawet nie zauważy…

– Jasne że nie zauważy – nagle w drzwiach kuchni ukazała się Katja – Żebyście wiedzieli, ile mu już wyniosłam!… – musiała się pochwalić.

– Dobra, to zanieś im jeszcze kawę jak się zaparzy, ja idę po jakąś flachę – zdecydował Martin – Jak chcesz, to możesz potem dołączyć, – czy może wolisz zostać z nimi?, tylko przynieś szklanki. – powiedział z premedytacją, tonem jakby Katja nadal była jego malutką siostrzyczką, której wyjątkowo na coś pozwala.

Najwyraźniejszym momentem i obrazem, który Marcin pamiętał z kuchennego posiedzenia, z tej prywatnej kontynuacji alkoholowej balangi, był Martin wkraczający do kuchni z butelką srebrnej tequili, stawiający ją na stole, gdzie czekały już szklanki (Katja była jednak szybsza niż się spodziewali). Połyskujący jasnobrązowy blat stołu, przezroczyste grube szklanki (do whisky), osłabiona intensywność światła padającego nie z góry, a z dwóch bocznych lampek (w oddali kuchni akompaniowały mu dwie czy trzy neonówki), pewne skupienie przed odprężeniem (pierwszym rozlaniem i łykiem) bliskich sobie osób, Marty, Julki, Katji, przede wszystkim jednak Martina i jego, przyjaciół z dzieciństwa (Martina pamiętał jeszcze jako zawstydzonego trzylatka, Martę i Katję jako noworodki).

Reszta stawała się, była, pozostała w jego pamięci jako potpourri powiązanych ze sobą co prawda, lecz indywidualnych scen, dialogów, momentów.

Katja nagle podrywająca się, jak okazało się na dźwięk dzwonka, i powracająca po chwili z krótkim, lecz jakby uroczystym obwieszczeniem-wytłumaczeniem „Przyszedł pan Eltink, on zawsze tak trafia już później, akurat na kawę po kolacji…” – „Pewnie znów powie, że spóźnił mu się samolot, albo że miał problemy z rent-a-carem.” (Martin). Potem dochodziły z oddali dużo bardziej pompatyczno-podlizujące się ochy i achy z salonu, wylewne przywitania, pytał młodych Dąbrowskich kto to ten Eltink, ktoś z rodzeństwa wytłumaczył mu – tyle pamiętał – że to jakiś długoletni „przyjaciel rodziny”, jeszcze w latach osiemdziesiątych tu do Miasta przyjeżdżał, Holender czy Belg, ale w międzyczasie podobno znający już język, łamanie, ale „jak na kogoś z Zachodu to całkiem nieźle”, Marcina dziwiło trochę to adorowanie go (z oddali przesadne i otwarte, od strony Katji i Martina skryte lecz widoczne), Katja nawet nazywała go „wujek Frank” czy „wujek Fred”, coś w tym stylu…

Innym obrazem była rozmowa z Martinem, która zaczęła się od trywialnego, obustronnego „A co ty teraz porabiasz?”, a przeszła w humorystyczną, częściowo autoironiczną opowieść Martina o jego pracy i specjalizacji: „Nie, to na serio tak jest. Zacząłem u nich zaraz po studiach, zresztą dwa razy w wakacje miałem u nich praktykę, na początku robiłem takie pierdoły, lekturę i korygowanie umów, pisanie listów, pisanie raportów czy – to było najgorsze i najgłupsze – protokołowanie i „reasumowanie” różnych narad i meetingów. Ale potem stworzyli w dziale prawnym, czy właściwie jako wspólną komórkę pomiędzy prawnym a public-relations nasz dział, nasz team…”

– I na serio zajmujesz się wymyślaniem problemów prawnych, czyli nic właściwie nie robisz, tylko siedzisz sobie z kolegami i tworzycie kombinacje co-by-było-gdyby? I za to ci płacą?…

– Dokładnie tak. No, nie całkiem. Rzecz w tym, że firma nie ma – nikt nie ma – długoletniego porównywalnego doświadczenia, co do wszystkich możliwych kwestii prawnych tu w kraju, jak prawo koncernów, prawo kartelowe, prawa pracowników, dostawców, nie mówiąc o możliwych skargach do sądu konsumentów, konkurencji, grup pozarządowych, aktywistów ochrony środowiska, Miasta, czy w ogóle organów państwowych, więc…”

– Aha!!! – wykrzyknął zaskoczony i uradowany Marcin – To jest super! Więc wy… Wy wymyślacie sobie różne możliwe przypadki, gdy ktoś chce lub mógłby lub grozi, że was zaskarży, czy przynajmniej, że mogą powstać jakieś problemy prawne…

– No właśnie, tworzymy przypadki-modele, i symulujemy ich możliwy rozwój, włączając w to różne mniej lub bardziej pewne parametry, stałe, też takie przypadki, gdzie można dojść do porozumienia ugodowo poza sądem, czy też obliczamy, czy dla nas opłaca się chodzić po sądach, psuć sobie renomę w przypadku gdyby to dostało się to do mediów, czy nie daj boże jakaś akcja ZZ…” – Martin tłumaczył niby docent na wykładzie dla pierwszego semestru.

– ZZ?

– Zielonej Ziemi, to największa w kraju organizacja ochrony środowiska.

– Czyli… Czyli chcecie być na wszystko przygotowani, tak?… Ale z was sku..bańcy!…

– Wiem. – Martin wyczuł o co Marcinowi może chodzić – Ale ja akurat skoncentrowałem się, wyspecjalizowałem się w rolach przeciwnika.

– Jak?…

– No tak. Bo wiesz, to są nie tylko symulacje i modele na papierze czy komputerze, ale trenujemy też rozmowy, pertraktacje na żywo, powiedzmy „nasz kontra ich adwokat”, albo „nasz adwokat kontra prokurator”. I właśnie ja przeważnie gram rolę strony przeciwnej!…

– Coooo? – nie mógł uwierzyć – Czyli twoja własna firma płaci ci za to, byś ją krytykował? Byś ją napadał?… Przecież czy to nie paradoksalne?…

– Dokładnie tak jest. Wiesz, mnie się to podoba, taka „zabawa na pół serio”, a spółce się to najwyraźniej opłaca…

– No tak, inaczej by tego nie robili.

– I mam ten plus, że potem nie muszę – w przypadku, gdy taki „wytrenowany przypadek” czy podobny rzeczywiście by się zdarzył, nie muszę być adwokatem naszej firmy – bo symulowałem przecież przeciwnika, a nie „nas”…

– Fakt. Ale – przyznaj – czy nie musisz, przygotowując się, też od czasu do czasu waszych „potencjalnych przeciwników” podglądać, analizować?…

Trochę żal było mu tego pytania, może nie powinien tak atakować przyjaciela, podkopywać go… Dlatego postanowił – najwidoczniej, coś tam pamiętał… – przerzucić temat na siebie. Nie tyle znów o Bliskim Wschodzie, co wokół fotografii, jakoś udało mu się naprowadzić Martina na te tematy (i Julkę zaczęło to interesować, wreszcie się otwarła i wydawało się, że zadaje więcej pytań niż Martin, czasami nawet myślał sobie, przy jej pytaniach: „Kurczę, nie tylko super laska, ale i tyle wnikliwości, inteligencji, a i humoru i tupetu!…”). Czy tłumaczył jednak, dlaczego już nie robi zdjęć? Czy tłumaczył im o podróżach na Kaukaz i w Maghreb, i jak przestał robić zdjęcia, dlaczego?… Nie mógł sobie przypomnieć…

Było jeszcze coś jak plany na przyszłość, fantastyczne pomysły by przejąć stare kino, służące obecnie jako hurtownia, w końcu to w starym centrum miasta, można by zrobić z tego kultową kafejkę, knajpę, i puszczać filmy, nie jakieś blockbustery, a kino niezależne, może też jakieś koncerty, Marta mogła przecież dojść do wszystkich adresów, można by robić wwernisaże, wystawy, wreszcie znalazłoby się w tym mieście coś oryginalnego, jakaś oaza dla młodzieży (Katja), jakaś fajna przyjemna knajpka, kameralna a równocześnie oryginalna (Martin), kto wie, może trzeba by się za coś takiego zabrać, namieszać trochę, podnieść kurz, w końcu w Tripoli też stworzyliśmy niezły klub kulturalny (Marcin), coś innego niż same pijackie mordownie i ekstatyczne dyskoteki (Julka)…

Kolejnym, a może równoległym do jego rozmowy z Martinem filmikiem, który pamiętał z picia w kuchni, były Katja i Marta, był to już koniec butelki, Martin nie musiał wychodzić po następną, bo akurat do kuchni wpadł arcywesolutki, prawie tak pijany jak oni, wujek, stawiając na stole „Strawinskyego” („No, widzę, że mocno pracujecie, potrzeba wam więc nowego paliwa! – Frank przyniósł, ale że my akurat przy koniaczku, to może wy Młodzi się tą butelką zaopiekujcie…”), w każdym razie gdzieś w takiej scence, gdy jeszcze rozmawiał z Martinem i Julką o kolekcjonowaniu obrazów i gdy wszedł i wyszedł wujek, Marta i Katja – już kompletnie pijane (więcej piły niż plotkowały o wspólnych kumplach) – zaczęły bawić się w sekcję zwłok i kanibalizm tequilowego robaczka.

Pamiętał, że ku zgrozie jego i Julki (Martin o dziwo pozostał chłodny) dziewczyny wspólnie zjadły tłustego chrząszcza, na blacie stołu pozostawiający jedynie kilka nóżek (tylko dlatego, że same odpadły, pewnie i te by zjadły). Te nóżki jakby mówiły mu, pytały, czy powoli nie byłoby lepiej już pójść…

– No, może jednak jest czas, żebyście poszli do domu, i to wszyscy, a ty Katja na górę. Na dzisiaj już było dosyć. –

To zdanie, które dotarło do niego jakby nagle, nagle poznał głos cioci stojącej – jak się potem okazało dobrą już chwilę i przysłuchującą im się – w drzwiach, równocześnie najpierw w jej głosie, zaraz potem na twarzy dostrzegając łzy, których nie starała się ukryć. I znów, jakby dalej przewijał wstecz taśmę filmu, trafił na słowa Katji tłumaczącej Marcie i Julce „jak ciężko mi żyć tu z takimi rodzicami” (w tamtej chwili – znów wstecz-przypomnienie – pomyślał: „Mówi, że jej ciężko, a kto płaci za jej studia, kosmetyki, ubrania, komórkę, samochód?!… O ile wiem, to Katja nie dorabia…”). Przypomniało mu się, że niespełna kilkadziesiąt sekund przedtem Katja nie tylko rozwodziła się nad rodzinnymi i rodzicowymi kłótniami, ich dystansem, brakiem komunikacji, jak i konserwatywnym podejściem do jej życia („Oni nie starają się nawet niczego zrozumieć, i udają, że wszystko przecież jest super!”), w końcu – co pewnie spowodowało potok płaczu u cioci, słowa które już na pewno usłyszała stojąc na progu – „… i to się nazywa matka! W ogóle nie próbuje mnie zrozumieć, choćby wysłuchać, tylko komenderuje!… Gdybym była jej pacjentką, to miałaby może do mnie lepsze podejście!…”

Wyszli.


[fragment nieopublikowanej powieści]

Łukasz Szopa – U Dąbrowskich
QR kod: Łukasz Szopa – U Dąbrowskich