Jadąc po dublińskiej obwodnicy M50, mrużąc oczy od wschodzącego słońca rozważałem, o czym powinien pisać emigrant. Po pierwsze jak ognia unikać porównań socjologicznych i nie wymądrzać się na temat historii i ekonomii. To dobre dla przesiedleńczych neofitów albo zadufanych w sobie dyletantów. Często ci pierwsi są jednocześnie tymi drugimi.

Nie zapominam powodów, które wyprosiły mnie z Polski, te alergie nie chcą się łatwo zaleczyć, ale pisać o tym nie muszę… Mijając kolejne autostradowe wiadukty, zerkając przez szybę samochodu na zielone wzgórza z pasącymi się owcami uznałem, że napisze tak, jakbym chciał czytać: lekko i finezyjnie. Bez patriotycznego nadęcia i tradycyjnego zrzędzenia. To droga donikąd, a ja muszę trzymać się trasy.

Nie mogę sobie pozwolić na zaniedbywanie bieżących obowiązków tylko dlatego, że za morzami i lądami jest jakaś Polska i jej wieczna niedojrzałość. Pamiętam co przydarzyło się Skawińskiemu z opowiadania Sienkiewicza. Nieborak zaczytał się w rzewnych poematach, nostalgia zdradziecko siły mu odebrała, a wzrok i pamięć do tego stopnia zaćmiła, że świateł na latarni nie zapalił i posadę utracił. Ja z sienkiewiczowskiej przestrogi korzystam, echa wydarzeń krajowych ze swojej głowy staram się wypędzać. Nostalgia u mnie rzecz ważna, ale trzymam ją w miejscu otwieranym podczas specjalnych okazji, gdzieś na półce z drogimi alkoholami i fotografiami z dzieciństwa.

Cóż by szkodziło opisywać Irlandię? Na horyzoncie zamajaczyła masywna bryła biurowca górującego nad magazynami i hurtowniami w przemysłowej dzielnicy Dublina. Budowa biurowca stanęła w 2008 roku, gdy okazało się, że bańka inwestycyjna pękła i ani nie ma dla kogo ani za co kontynuować budowy. Ażurowa konstrukcja niszczejącego molocha stała się już znakiem rozpoznawczym tego miejsca, smutnym symbolem upadku modelu kapitalizmu opartego na zmowie polityków i bankierów. Nie, recesja nie jest tematem dostatecznie finezyjnym, omijam go szerokim łukiem zjeżdżając na lewy pas i dalej przez rondo kierując się w stronę gór, do ukrytej wśród drzew rezydencji, gdzie mieszka Caroline, moja stała klientka.

Caroline pochodzi z zasłużonej irlandzkiej rodziny, jej dziadek był ważną figurą w Republice Irlandii po odzyskaniu niepodległości, a ojciec, przedwojenny architekt kolekcjonował dzieła sztuki. Wszystkie odziedziczyła Caroline, dlatego w jej salonie wśród bibelotów rozpoznałem replikę florenckiej rzeźby „Porwanie Sabinek”. Figurę rzeźbioną w alabastrze, mierzącą ok. 80 cm wysokości ojciec-koneser przywiózł z Włoch w latach 30-tych. Bardzo wdzięczna kopia, przypomina mi Florencję, polubiłem ją do tego stopnia, że kiedyś za pozwoleniem gospodyni zrobiłem kilka fotek.
Tym razem pierwszą wiadomością, którą usłyszałem od Caroline po zgaszeniu silnika samochodu było to, że pogoda jest dziś wyjątkowa a ona akurat zgubiła okulary przeciwsłoneczne.

Jak to zgubiłaś? Tutaj?

Musiałam je zostawić w toalecie w Mason House. Byliśmy tam z mężem w niedzielę, wtedy też nie padało.

Co robiłaś w siedzibie Masonerii?

Byłam na aukcji antyków, nic nie wybrałam, oni z tymi cenami poszaleli, ale wiele osób mnie tam zna, bo mój pradziadek był wielkim mistrzem loży masońskiej w Irlandii Północnej. Nie mówiłam ci tego? Przypomnij mi, to pokażę ci pamiątki po jego działalności. Nawet jego fartuszek mam.

Po odejściu gospodyni zabrałem się do renowacji drewnianej obudowy starego zegara, który mąż Caroline odziedziczył po rodzicach. Dostali go w prezencie ślubnym w roku 1903 – łatwo obliczyć, ile ma lat. Ciągle chodzi, tylko skrzynia ucierpiała przez wilgoć i kołatki… A może by tak coś skrobnąć o upływie czasu – rozważałem. Temat uniwersalny, rzec można ponadczasowy. No tak, ale co z tym czasem? Że przemija, choć tego nie czujemy? O rety, co za banał! Lepiej odpuszczę. Finezja nie polega na powtarzaniu komunałów.

Pora na przerwę. Z kubkiem kawy wyszedłem do ogrodu, jak cień towarzyszył mi pies gospodarzy Shadow. Podczas gdy ja gapiłem się na kwitnące rododendrony i ścianę lasu za nimi, Shadow pokornie wyczekiwał chwili, gdy porzucę jałowe obserwacje botaniczne i wrócę do vana, żeby z szeleszczących torebek wydobyć kanapkę z wędzonym łososiem. Odgłos otwieranych drzwi auta oznaczał (nie za każdym razem niestety!) smakowite kąski w czarnym pysku i Shadow dobrze tę koincydencję zapamiętał. Celowo podtrzymywałem nasz rytuał: kiedy Shadow pałaszował chleb z łososiem, wydawało mi się, że poprzez chrzęst żwiru na podjeździe i świergot ptaków na gałęziach słyszę jak uczony Pawłow zaciera ręce z satysfakcji. Ale chrzanić Pawłowa, minęło południe, dłutem skrobałem stary klej, żeby w te miejsca wkleić nowe ćwierćwałeczki, od czasu do czasu potrząsałem słoikiem z politurą i pozwalałem, aby przez moją głowę jak obłok po niebie przepłynęło wspomnienie innego ogrodu z rododendronami, położonego na stogu zalesionej góry w masywie Śnieżnika.

Gdy kot został nakarmiony, kwiatki doniczkowe podlane, Caroline zabrała się za przygotowanie lunchu. Lunchem miała być zupa ugotowana dnia poprzedniego przez gosposię z Mołdawii. Natasza przyjeżdża do leśnego ustronia raz w tygodniu, żeby posprzątać, poprasować i ugotować. Nie pierwszy raz miałem jeść “Natasha soup” – jak ją nazywała Caroline. Składają się na nią posiekane drobno warzywa, duża ilość czosnku i oliwa. Zawsze mi smakuje, lepiej niż jakikolwiek wywar ze zwierzęcych kości lub innych szczątek. Przy stole zasiadł z nami 10-letni wnuk gospodyni, który na wakacje przyjechał z Berlina. Chłopiec był inteligentny i dobrze opalony, kilka dni wcześniej wrócił z węgierskiego południa, gdzie wypoczywał u dziadków ze strony ojca. Historia jest taka, że córka Caroline pojechała na studia do Niemiec i tam wyszła za mąż za K., którego ojciec w 56 roku jako nastolatek uciekł z Węgier najechanych przez Armię Radziecką. Przez Wiedeń dostał się do Niemiec, tam ukończył studia, założył rodzinę i naturalizował się. Przez wiele lat był skrzypkiem we frankfurckiej orkiestrze a po przejściu na emeryturę wrócił w swoje strony, do tego kraju, gdzie mówi się dziwnym językiem, jada gulasz i gra czardasza.

To wszystko ( i nie tylko to) Caroline zdążyła opowiedzieć mi podczas lunchu, czarny Shadow leżał na nagrzanych kamieniach werandy, w radiu brzmiał Mahler a rozświetlone słońcem kwiaty i dzikie wino na frontowej ścianie domu przypominały nam, że raj istnieje. Piętnaście lat temu z tej werandy widać było zatokę dublińską, ale teraz widok na morze zasłoniły wybujałe drzewa. Dom już całkowicie otoczony jest zielenią. Dobrze, że to grał Mahler, a nie Vivaldi. Gdyby zamiast dramatycznej Piątej Symfonii nadawano Lato z Czterech pór roku, zrobiłoby się kiczowato.

A kiczu nie było, bo pomimo upału, rozleniwienia i sielskiej atmosfery nad wszystkim unosiła się moja niepewność, o czym do licha ma być planowany tekst. Co uwypuklić, a co przemilczeć, czemu nadać rangę motywu przewodniego? Co jest wystarczająco ciekawe, aby to ubierać w słowa? Czy dostatecznie ważne jest psie przywiązanie do pachnących wędzonką wartości? Czy okoliczności przyrody, ta rajska wyspa na „zielonej wyspie” i reminiscencje związane z rododendronami, a może zawiłe losy ludzkie ludów Europy, losy których efektem jest obecność sympatycznego 10-latka mówiącego po angielsku z wyczuwalnym niemieckim akcentem oraz nie dająca się zignorować moja obecność tutaj?

Już mi przeszło, naprawdę już mi przeszło. Dwadzieścia lat temu w Anglii, albo dziesięć lat temu, gdy znalazłem się w centrum Dublina pytałem słowami innego Sienkiewicza „Co ja robię tu, co ja tutaj robię?” Od dawna czerpałem satysfakcję i przyjemność z podróży, ale w głębi jestestwa miałem podejrzenie, że opuszczenie „swojego miejsca” jest jakąś anomalią, zaburzeniem „ustalonego porządku”. Dziś, kiedy porządek sam sobie ustaliłem, obce mi są pytania Elektrycznych Gitar. Okrzepłem w rzeczywistości, w której się znalazłem i o której wiem tyle, że zmienność jest jej podstawową cechą.

Ścieram kolejną warstwę politury z pudła zegara, upewniam się, że przyklejone rano elementy trzymają się równie mocno co Chińczycy w „Weselu”. Poleruję powierzchnię czystymi kulkami bawełny. „Polishing an old wooden box with a cotton buds” i nucę sobie melodię dolatujacą z radia. Praca jakkolwiek niesie obietnicę spełnienia zawodowego i przynosi pieniądze, bywa jednak nudna. Ale jako się rzekło, nie zamierzam być Latarnikiem, nie zamienię anglojęzycznej stabilizacji na poetyckie mrzonki o ojczystych polach malowanych żytem.

Akurat nakładałem pierwszą dziewiczą warstwę politury, gdy do pokoju zamienionego na pracownię weszła Caroline z książką w ręku.

Czy Kapuszinski to był polski pisarz?
Tak, Ryszard Kapuściński, bardzo znany…
Bo on przez wiele lat mieszkał w Afryce, czytam jego książkę, on znał tamtejsze języki, bardzo to ciekawe… W Zanzibarze spotkał inną Polkę, która mu recytowała wiersz. Nie ma tłumaczenia na angielski, tylko po polsku. Możesz…?
Zastygłem “with a cotton buds in my hands”, zdjąłem lateksowe rękawiczki i zacząłem czytać. Czytać na głos. W tym otoczeniu polskie szeleszczące głoski brzmiały niesamowicie. Wydało mi się przez moment , że nagromadzenie rodzimych “ąści” jest wynikiem jakiegoś żartu żeby nie powiedzieć spisku. Że poeta Staff , pisarz Kapuściński oraz sama Caroline zmówili się żeby zrobić mi kawał. Bo to ja te dziwne głoski produkowałem.

Pogodą rana lśni polana
Ciszą opieszcza smukłość drzew
Dygotem liści rozszeptana
Źdźbła trawy kłoni lekki wiew

Tak cicho jest i słodko wszędy
I tak przedziwny wkoło świat
Jakbyś przed chwilą przeszła tędy
Musnąwszy trawy skrajem szat.

Przeczytałem. Wstrząs był niemały, a na prośbę pracodawczyni przełożyłem jeszcze te strofy na angielski. Oh, my God! Koń by się uśmiał z tego przekładu, bo znajdź człowieku na poczekaniu literacką wersję frazy “Ciszą opieszcza smukłość drzew” albo “Źdźbła trawy kłoni lekki wiew”. Od samych szelestów można dostać zawrotu głowy. Nie wyszło najgorzej, choć z finezją a tym bardziej z poezją wiele wspólnego nie miało. Objaśniłem prozą, że nie wiersz jest najważniejszy tylko okoliczności przypadkowego spotkania pana Kapuścińskiego z Heleną Trębecką w hotelu w Zanzibarze. Caroline odeszła usatysfakcjonowana, miałem nadzieję, że zaraz pochłoną ją inne sprawy. W końcu to książka o Afryce, a nie o przyrodzie polskiej.

Gospodyni odeszła do kuchni, a ja w tej chwili zyskałem pewność, że lepszego tematu do opowieści nie znajdę. Kolejne warstwy politury nakładałem już wspólnie z Leopoldem Staffem. Było nam cicho i słodko. Mebelek lśnił i szeptał a ja opieszczałem smukłe deseczki bawełnianymi kulkami i chciałem, żeby ten przedziwny wkoło świat trwał jak najdłużej.

Mirosław Drabczyk – Finezje i faramuszki
QR kod: Mirosław Drabczyk – Finezje i faramuszki