Teren fabryki

droga gubi swe ślady pod krzakami.
być może tylko ja jeszcze po niej chodzę.

luźne drewno drzew stuka pod wiatr,
który je rozrzuca. pobliska fabryka jest opuszczona.

i mury zaczynają szukać sobie tajemnicy.
opowiada się, że maszyny zatopili w jeziorze.

a jego lód zimą osadził rdzę.
liczni, którzy tu pracowali, są już martwi.

jest płot, który obniżył się
i jest tylko słowem z przeszłości.

tablice ostrzegawcze zostały usunięte. nie mogę
już złożyć ich tekstu. tylko kilka śrub,

którymi były zamocowane, tkwi wygiętych w dziurze.
odgłosy wiatru wyobcowują tutaj.

dopiero przy resztkach płotu zauważyłem, że
droga kręci się tylko wokół fabryki i właściwie nie ma

żadnego wyjścia, gdy człowiek raz na niej się znajdzie.


Odwiedziny

pamięć, gdy wspomnienia
jedno po drugim odchodzą,
ślepnie przez swe słowa.
w pustych pokojach idziesz dotykiem
po ścianie, która chwyta twe ręce,
przez drzwi, których nie otwierasz,
do okna. spojrzenia, które są ciemne
są jasne, ustępują oczom.
z dźwięków formuje się głos,
który nie wyjdzie poza
milczenie. jeszcze raz idziesz
bezdennymi krokami przez dom.
światło wycięło cienie,
dla których nie ma tu żadnej podstawy.
na krawędziach rozdrapujesz palce.
ktoś idzie za tobą ze skrzyżowanymi
ramionami, spojrzeniem. prosisz,
by zostać jeszcze dłużej. przed bramą
czeka samochód. silnik pracuje.


Wystarczająco rzadko

biało łuszczy się drewno jabłoni
w świetle wiatru.
przez sekundy patrzę przez
moje pierwsze oczy.
głos, który narasta
w rozwiązłych słowach.
nie mogę go już sobie przypomnieć.
rozpoznają go tylko twarze,
do których należał. lustra
nie mają długiej pamięci.
woda ma do nich cierpliwość.
widzę od czasu do czasu. jako dziecko
wrzucałem często do strumienia
nadgryzione jabłka.
były jeszcze niedojrzałe.
ich fale tylko na krótko
wprawiały w ruch niebo.


We wnętrzu lasu

burza rwie pismo deszczu z liści
drzew. krzyki z wnętrza lasu,

które mogłyby być słowami, przebrzmiewają. otwieram
usta. drewno dalej zsuwa się w tył

przed przezroczystymi oczami. korzenie
dają się widzieć, wydobywają szkielety na światło.

gałęzie spadają na pęki traw. ich odgłosy
opuszczają oczy, które mnie zbierają. lustro

kałuży jest opisane. gdy spoglądam w nią,
moja twarz leży. pod słowami, z którymi

wychodzi mi naprzeciw i podobna jest jeszcze
tylko w głosie, który za to się zmienia.


Wieś

gwiazdy ponad chmurami wymyślają się
oczom, które wznoszą się przez nie. oddalają,

zamykają się. ogrody wrastają z powrotem
w łąki po obu stronach kamieni,

które zagrzebują pod sobą drogę. mocno
tkwią w zdaniach, które zmieniły swoje strony.

na latarniach dyndają zgaszone światła.
wskazówki zegara na kościelnej wieży trzymają się swego czasu.

jak długo deszcz i wiatr pozwolą,
odpierają je dachy. tylko słowami

zmarłych są jeszcze domy. ranek
jest wieczorem jest południem jest nocą.

kroki, które przypominają zwierzęta, są szeptami
drzew nad drewnianymi drogami. stateczne żagle

zatrzymują w nich głosy, które
docierają z sąsiedniej wsi. pod niebem

barwy zmieniają swe nazwy. wargi
zostają czerwone, ukrywają się. tylko w zimie, tak się mówi,

pod śniegiem pojawia się szkielet
cmentarza, jakby się poruszał.


Przeszło

barwy, które nadeszły po śniegu,
przepłynęły przez moje oczy
jakby ich nie było.
leżą na głębokość ciała w popiele,
który jeszcze został i próbują
milczeć. ale słowa przeszły
przez ogień. i ogrzewają
białe wargi, na których leżą.
tak mijają dni, tygodnie.
tak mija czas, o którym się mówi,
że uzdrowi. lecz nie ma żadnych
ran. są tylko słowa, które gubią
same siebie. i ktoś, kto to wie.


Stertami

deszcz zerwał z nieba jedwabne wstęgi
jaskrawego światła, wychłostał zboże
ostrugał piaszczystą skórę dróg.
niedaleko od siebie leżą dwa krety
z otwartymi oczami, leżą na ziemi jak przybite

do krzyża. kupa zużytych butów
piętrzy się w leśnej niecce. obok
naga rozgryziona lalka, wielkości niemowlęcia.
brak sznurowadeł. idę szybciej.
brązowego niedźwiedzia dopadło trochę dalej.

ciężki od wody leży z twarzą
w trawie. jest niedziela. ptaki śpiewają
bez ekscytacji. topole wystawiają do wiatru
swe nerwowe twarze. zobaczyłem,
co chciałem. poza tym wszystko jest jak zawsze.


Schowane

jej ciało rozgrzebują korzenie,
zapominają je. aż niewidzialne wstęgi

wiatru patrzą przez jej oczy.
w nich zaplątał się jej oddech,

głosy ptaków, ich loty. wszystko zostaje
nieporuszone, nieme. dopiero przez śnieg

przebijają cienie, które podnoszą się warstwa po warstwie.
czas możesz schować tylko we wspomnieniach

i ich twarze wstawić w lustro.
lecz oczy mówią ze słów,

które widzą. śmierć nie jest już tajemnicą.
młoda trawa otwiera łąkę. na świetlnym

zboczu zbierają się stare liście.
jest niedziela. prawie minęła.

przełożył Marek Śnieciński

Andreas Altmann – Osiem wierszy
QR kod: Andreas Altmann – Osiem wierszy