Przez całe swoje życie uwielbiałem zupy. Mogłem je jeść przez siedem dni w tygodniu Najczęściej ogórkową, grzybową lub kapuśniak. W ogóle moje kulinarne gusta były na tyle nieskomplikowane, iż byłem jednym z najtańszych domowników w utrzymaniu. Nie lubiłem tylko rosołu, żurku i krupniku. Piszę tylko, gdyż pomidorową, jarzynową czy fasolową zwykle tylko tolerowałem, ale bez entuzjazmu. Myślę, że każdy z nas ma takie potrawy, których nie cierpi. Jedną z nich był panierowany móżdżek. Do dzisiaj śni mi się po wpływem trzeciej części Hannibala Lectera jak ktoś w nocy, gdy śpię wyjada mój mózg. Nie byłoby w tym śnie nic niepokojącego, gdyby nie to, że jak mówiła moja śp. pamięci babcia Zenobia, są one zazwyczaj prorocze. A jeśli prorocze to najpewniej tkwi w nich utajona prawda. Jednak najbardziej nie cierpiałem rosołu. Pływające w nim duże wielkie oka tłuszczu wzbudzały we mnie obrzydzenie, a nawet odruch wymiotny.
A cała historia przedstawiała się tak:
Kiedy w marcu 1991 gasła moja matka Anna Teodozja., cała dzielnica tonęła w rzęsistym świetle latarni, które włączono ponownie po awarii. Mimo, że byłem przygotowany na jej odejście, to jednak nie byłem w stanie przewidzieć swoich emocji. Pierwsze godziny przeżyłem tak, jakby ten fakt nie mógł jeszcze przedrzeć się przez kurtynę codzienności. Jeździłem wtedy przez siedem dni w tygodniu po polskich wydawnictwach goniąc za nowościami książkowymi. Byłem myślami jeszcze w drodze, kiedy dotarła do mnie wiadomość o śmierci mamy. Początkowo otworzyłem okno na oścież i wpuściłem duży haust świeżego powietrza. Uderzył we mnie marcowy chłód, położyłem się na podłodze i zasnąłem. Śniło mi się, że płaczę na osiemnaście różnych sposobów; stojąc nieruchomo, siedząc na krześle, leżąc głową w dół, z głową wtuloną w ramiona, klęcząc przy łóżku, leżąc z twarzą zatopioną w poduszce, zwinięty w kłębek, leżąc na podłodze ze wzrokiem utkwionym w suficie, wyglądając przez okno na opustoszałe podwórko. Stojąc pod prysznicem, czułem jak łzy mieszają się z wodą tworząc zgoła obezwładniającą mieszankę. Płakałem tak ponad tydzień. Opuchnięte oczy i czerwone spojówki utworzyły z mojej twarzy rodzaj japońskiej maski jakie znałem z wczesnych filmów Kurosawy. Byłem kompletnie przybity, nic do mnie nie dochodziło, nawet uporczywe o tej porze stukanie sąsiadki laską o podłogę. Słone łzy wyżłobiły w mojej mimice głębokie bruzdy, nie byłem w stanie domknąć powiek, spałem z otwartymi oczami, a właściwie to czuwałem zabijając w sobie poczucie czasu.
Po tygodniu łzawego potopu nie czułem też głodu ani zmian temperatury. Pogrzeb odbył się w asyście rodziny i sąsiadów. Nie padało, ale gęsta mgła podzieliła kondukt na na kilka części. Za nim wszyscy dotarli do wykopanego grobu długo błądzili po śliskich alejkach ślizgając się na sczerniałych z zimna opadłych liściach. Ksiądz niczym w jakiejś dziwnej katatonicznej pozycji przedziwnie wygięty nad otwartą mogiłą drzemał z rękami splecionymi na modlitewniku.
Prawie nic nie widząc, szedłem krok za krokiem za siostrą mamy na oślep wyczuwając przestrzeń wokół siebie jakbym dopiero co wyszedł z obrazu Breughela. Wciśnięta między nas wszystkich lepka zimna mgła dopełniała ten ponury ceremoniał, tak że wszyscy myśleli tylko o gorącej herbacie i ciepłych przekąskach, które zapowiedziała ciotka Stefa dziękując obecnym za uczczenie pamięci mojej matki a jej zmarłej siostry. Głównym daniem miał być rosół, który jak obiecywała, „rozgrzeje nas aż do kości”.
Wcześniej nawrzucała do wielkiego gara służącego czasem do gotowania bielizny włoszczyznę i całą wypatroszoną kurę. Rosół gotował się tak przez kilka godzin, aż stał się gęstym wywarem po którym pływały wielkie oka kurzego tłuszczu.
Jak już wiecie, nie cierpiałem rosołu, dlatego trzymałem się od niego z daleka. Nie pomogłem nawet w doprawianiu go. Ciotka w rosołowych oparach z rozgotowaną kurą w ręku podobna była do mitycznej Walkirii. Z rozwianymi włosami, spocona, ćwiartowała ją tasakiem na małe części wystawiając przy tym język. Za każdym uderzeniem stękała. Deska głucho łomotała o blat stołu, a drobne kurze kosteczki rozbryzgiwały się na wszystkie strony; żarówka migała, jakby za chwilę miała się przepalić, a kran bulgotał dygocząc z wrażenia.
Najbliżsi krewni i sąsiedzi rozsiedli się za stołem, za którym królowała nasza rodzinna zastawa. Kiedy wujek wniósł ciężką wazę z dymiącym tłustym rosołem opadła z nas w końcu kleista mgła i ciotka dostojnie podnosząc talerze nalewała doń parujący wywar.
Kiedy wszyscy potwierdzili skinieniem głowy, że mają pełne talerze, ciotka zmówiła modlitwę, wstaliśmy, zapaliłem świecę, a właściwie grubą gromnicę pozostałą po mojej komunii i wpierw ciotka, a później według starszeństwa wujek, sąsiadka p. Władzia rozpoczęli degustację ciocinego rosołu.
Ceremonia tak ani chybi nawiązywała do naszych rodzinnych obiadów, kiedy jeszcze żyła babcia Gabrynia. Siorbanie wujka Artka wypełniała pokój czymś tak ludzkim, że nawet ja spojrzałem po obecnych, chociaż starałem się omijać łukiem rodzinną tradycję, a najczęściej wykręcałem się bólem zęba.
– Może byś jednak spróbował tego rosołu, to szczególna chwila, nie sądzisz Kamilu – rzekła ciotka zbijając mnie z pantałyku, jak mawiała Gabrynia.
Czułem się jak wywołany do tablicy. Machinalnie oczy wszystkich zwróciły się na mnie.
– Ale wie ciocia, że nie cierpię rosołu.
– Wiem, ja też nie cierpię wielu rzeczy, ale to wyjątkowe spotkanie związane z pamięcią po twojej matce, a mojej ukochanej siostrze Annie. Myślę, że to nie podlega żadnym chceniom synku.
Czułem na sobie wzrok wszystkich siedzących przy stole. Nawet naszej zmarłej babci spoglądającej na mnie z portretu, a pewnie i dziadka z drugiego pokoju. Gdy się rozwiedli ich podobizny zostały rozdzielone.
– Dobrze odparłem tak cicho, że chyba ja sam to tylko słyszałem, zrobię to dla Anny.
Wziąłem zdrętwiałymi dłońmi talerz i nalałem do niego rosołu kompletnie nie patrząc, gdzie go leję i czy uda mi się trafić. Jakimś fuksem udała mi się ta sztuka i podniosłem łyżkę na wysokość ust. Czułem jak goście śledzą dokładnie moje ruchy, jak badawczo je umiejscawiają.
Na oślep zaczerpnąłem ozdobną łyżką gęstego rosołu, gdzieś od środka trzęsłem się cały, ale na moje szczęście nie uroniłem ani jednej kropli. Zaległa tak gęsta cisza, że nawet mgła nie była w stanie jej dorównać. Oczy wszystkich zwrócone były teraz na mnie. Śledzono każdy mój najdrobniejszy ruch a nawet mimikę.
Patrząc tępo na przeciwległą ścianę na której wisiał haftowany kilim z podobno naszym herbem „trzy splecione ze sobą trąby” zanurzyłem łyżkę we talerzu, obróciłem nią kilka razy dookoła kompletnie się nie śpiesząc, a nawet specjalnie spowalniając każdy gest.
Kiedy już miałem napełnioną podnieść do ust, spojrzałem na nią spod przymkniętych zapuchniętych powiek. Na jej dnie pływały oczy, opuchnięte od płaczu ludzkie oczy. Leżały na niej jakby od zawsze, wpół zamknięte z dwiema białymi żyłkami biegnącymi po boku. I w najlepsze mnie obserwowały. Dałbym głowę, że nawet do mnie mrugnęły…

16/19/01/2013

Gabriel Leonard Kamiński – Oczy w rosole
QR kod: Gabriel Leonard Kamiński – Oczy w rosole