łąki nad Piaśnicą

są miejsca, które równoważą bilans piękna i brzydoty
a może nawet dobra i zła

na ziemi Bóg zliczył wszystkie płonące pola, wycięte lasy
zanieczyszczone rzeki i wskazał palcem: o, tu
tu będzie ukojenie
musisz tylko człowieku znaleźć je na szlaku żurawi
w szumie niewidocznego jeszcze morza, pod kożuchem rzęsy
musisz wejść tam na palcach, z gębą otwartą z zachwytu
z modlitwą dziękczynną i szaroniebieskim odgromnikiem chmury
nad głową
gdyby przez przypadek zachwyt miał cię porazić


W monasterze na pustyni

światło wpada z nagła z ukosa pachnie
damasceńską różą i kadzidłem
wokół stołu rozsiadły się trzy smukłe anioły o bizantyńskich rysach
omiatają posadzkę długimi szatami
kątem oka obserwują niesforne putta
co to przysiadły na poprzecznych belkach stropu
i kołyszą pulchnymi nóżkami
jest cicho
cicho i różano
od czasu do czasu słychać cichutki pisk
to światło z ukosa
znienacka szczypie brązowe nogi
to nic
siostra Moran przybiegnie na ratunek- ze słowem i cebulą

w kaszubskim Grabowcu na pustyni
damasceński spokój


Złota godzina

złota godzina –
światło podchodzi pod próg lasu
buki brodzą w słońcu
ktoś nakręca kosy – śpiewające zabawki
szpaki otrząsają skrzydła z połyskliwych plamek –
za chwilę zgasną
potem zmartwychwstaną
wzejdą ponad sosnami lipcowym księżycem
albo opadną na nas
jak fosforowe pociski
i wypalą dzień do ostatniego oddechu
jeszcze tylko godzina


W puckiej marinie

deszcz popełnia samobójstwo
spada sto pięter
w dół wprost w Zatokę
rozpływa się
zatraca
morze jak ciężarna kobieta spuchnięte
za chwilę urodzi chmurę
urodzi kilka wierszy
spadną z wysokości stu pięter
będą stukać w blaty kawiarnianych stolików
aż zetrzemy je chustką
i odbijemy na siódmej fali przyboju


Cięcie

wojna to tam, gdzie każdy umiera
i nie lubią życia –
chłopak ma z dziesięć lat kołysze się z boku
na bok jakby miał chorobę sierocą
w tle kwiaty dużo kwiatów
krzyże dużo krzyży

pytanie o marzenia
– chciałbym żeby mama zmartwychwstała
niczego więcej nie chcę

cięcie

dziewczynka w szpitalu właśnie wyrosła z siebie
nie jest maksymalistką
może już nie wierzy w zmartwychwstanie
ani odrastające nogi


Ogniste całuny

płoną czarne tłuste ziemie
skręcają się w sobie skiby
skwierczą suche pancerzyki
migoczą ogniem świetliki
płoną czarnoziemy
roziskrzają się gniazda skowronków
uderzają w niebo świergotem i świstem
pocisków zapalających
broczą rozżarzoną strugą krwi- warkoczem zboża
spod chmur zrzuconym na zgliszcza
płoną dachy stodół, wypala się powietrze
w słupie aż po samo niebo ulatują dusze i płatki popiołu
całopalne
czasem płoną auta, firanki
i dzieci

tylko astry w ogródkach trwają
w daremnym oczekiwaniu na bezbolesną śmierć
w całunie wrześniowego babiego lata


Normalność na deskach

ruszają teatry w Odessie –
Makbet sadzi las, na wszelki wypadek- woli kroczące drzewa od pełzającej czerni
Hamlet hamletyzuje
po francusku
Werter rozdziera szaty i cierpi, z czego niewiele wynika poza pozą
antygony grzebią umarłych
wyją syreny
widownia pustoszeje
zapełnia się schron-
tylko trzystu widzów
reszta to martwe
dusze

Małgorzata Borzeszkowska – Siedem wierszy
QR kod: Małgorzata Borzeszkowska – Siedem wierszy