1.

Obudziła się w pełni świadoma ultimatum, jakie jej postawiono. Albo wstaniesz i pójdziesz, wiesz gdzie, albo – sama wiesz. Tak to mniej więcej brzmiało, białą kredą na czarnej tablicy wypisane. To znaczy nie od razu. Bo najpierw był jakiś wzór chemiczny. Na tej tablicy. Nie zapamiętała, jaki konkretnie. Zapamiętała za to, że wzór chwilę po zapisaniu – kto to zrobił, tego też nie pamiętała – zamienił się w słowny komunikat. Nie wiedzieć czemu, cyrylicą, po rosyjsku sformułowany. Prosty, bezwzględny w treści. Nie było sensu się spierać. Posłusznie wstała i podeszła do drzwi, którymi zwykle wychodziła z pokoju na korytarz, by stamtąd przejść dalej do łazienki. Drzwi były zamknięte. Dziwne, nigdy ich przecież nie zamykała na noc. No bo po co? Żeby się udusić? Nic to. Zamknięte, trzeba rozewrzeć, prosta sprawa. Chwyciła za klamkę, nacisnęła, popchnęła. Drzwi ani drgnęły. No tak, zreflektowała się, i tym razem pociągnęła. Otworzyły się, owszem, ale tylko trochę. Pociągnęła mocniej i poczuła, że się zablokowały. Szpara między ościeżnicą a skrzydłem była na tyle szeroka, by wetknąć tam rękę. Albo dwie. Może nawet głowę. Ale zbyt wąska, by się przez nią przecisnąć. Wetknęła w szparę lewą stopę, zaparła się i jeszcze raz, tym razem mocniej, pociągnęła. Nic z tego. Co też mogło je, pomyślała, zablokować?

Drugą, wolną dłonią sięgnęła do kieszeni bluzy, w której spała, wyciągnęła telefon. Nacisnęła i pojawił się ekran blokady, z dużym, analogowym zegarem. Bo tak sobie ustawiła. Zegar wskazywał kilka minut na czwartą. Przesunęła palec wskazujący tak, by znalazł się na czytniku z tyłu telefonu. Ekran blokady zmienił się w ekran startowy. Wetknęła telefon w szparę i skierowała wyświetlaczem w dół, ale to niewiele dało. Nadal nie widziała, co z tymi drzwiami. Światło było za słabe. Odwróciła telefon w dłoni i poszukała ikonki uruchamiającej funkcję latarki. Ale kiedy ją naciskała, telefon wysmyknął jej się i poleciał na podłogę. Uderzył o coś z hałasem i zgasł.

Nie puszczając klamki, schyliła się i pozwoliła lewej dłoni zjechać po krawędzi skrzydła do podłogi. Próbowała wymacać telefon. Przy okazji natknęła się na to coś, co wcisnęło się między drzwi a podłogę. Dotknęła, nacisnęła. Miękkie od spodu, z wierzchu kościste. Co by to mogło być? Przebiegła palcami. Kształtem jakby członek. Pancerzyk na czubku. Zimne u nasady. Metal? Obrączka? Chwyciła mocniej, ścisnęła, aż dotarło do niej, że trzyma w ręku paluch. Swój własny, od prawej stopy. Poczuła krew pod palcami. I wtedy dopiero odezwał się ból. Z opóźnieniem, za to ze zdwojoną mocą. Zawyła, próbując jednocześnie wyrwać stopę spod drzwi. I to wreszcie, ten krzyk, ten ból, wszystko naraz, ją obudziło.

2.

Usiadła na łóżku z uczuciem pustki w głowie. Wiedziała, że coś się stało. Ale co? Jakaś klamka, jakiś – naraz przypomniała sobie. Krew na palcach! W panice chwyciła się za prawą stopę. Krwi ani śladu, bólu też już żadnego nie czuła. Odetchnęła z ulgą. A więc to był tylko sen. Dla pewności sprawdziła też lewą stopę. Nic. A więc sen. Albo jakiś nagły atak tej niby królewskiej choroby, dny moczanowej. Atak, który na chwilę się rozszalał i ustał zaraz po tym, jak udało mu się ją obudzić. Bo do królestwa śnienia przynależał. Sen, zdolny koleś, nie takie figle płatać potrafi. Oczywiście nie dla zabawy, ma w tym jakiś swój cel. W tym wypadku chodziło – tu poczuła, jak bardzo chce się jej siusiu i zrozumiała od razu, że o to właśnie chodziło – żeby się do łóżka nie zlała. Tyle razy już sobie mówiła, że trzeba skończyć z tym zwyczajem picia wina przed snem. Mówiła rano, wieczorem zapominała. Więc jest, jak jest.

Nie zwlekając wstała i ruszyła do drzwi prowadzących do korytarza, wystawiając przed siebie obie ręce. Ale szybko się zreflektowała, że samo wyciągnięcie nie wystarczy. Że lepiej machać. Bo przypomniała sobie, jak ktoś kiedyś jej opowiadał, że też tak szedł w ciemności w stronę drzwi, że z ostrożności wystawił przed siebie ręce, po czym wszedł w te drzwi tak, że jedna ręka była po ich lewej, druga po prawej drzwi stronie, i zanim się zorientował uderzył twarzą w krawędź skrzydła. Rozcinając sobie obie wargi i tracąc ząb. Jeden albo dwa, nie była pewna. Ale jej drzwi były zamknięte, o czym się przekonała, kiedy machając rękoma natrafiła na ich powierzchnię. To z jednej strony dobrze, przynajmniej nie zrobi sobie krzywdy. Z drugiej, dziwne. Przecież powinny być otwarte. Ale mniejsza o to. Przesuwając dłonią po drewnie wymacała klamkę. Chwyciła za nią i poczuła zimny metal pod palcami. Jak błyskawica, skrajem dzikich pól jawy przeleciała jej ta obrączka ze snu. Nacisnęła. I nic. Nawet żeby dłoń wetknąć. Chociaż palec. Zero reakcji. Jakby na klucz zamknięte. Ale jak to, przecież nie miała klucza, więcej, te drzwi nigdy nawet zamka nie miały. Więc jak można by je było zamknąć? Pociągnęła jeszcze kilka razy za klamkę, za każdym razem z tym samym skutkiem. Włączyła światło, żeby lepiej się przyjrzeć i ta jasność ją wreszcie na dobre obudziła.

3.

Co jest, pomyślała z niepokojem, dlaczego w pokoju pali się światło? Czyżbym zapomniała je zgasić, kiedy kładłam się spać? Nie, to przecież niemożliwe. Nie zasnęłabym przy takim świetle. Ki diabeł więc? Rozejrzała się po pokoju, jakby szukała sprawcy. Ale w pokoju nikogo. Poza nią. Postanowiła zatem chwilowo odłożyć rozwiązanie tego problemu na później, bo chciało jej się siusiu. I to jak! Wstała i ruszyła do drzwi, i dopiero kiedy już niemal do nich doszła, zorientowała się, że doszła do czegoś, czego nie ma. To znaczy drzwi nie ma. To znaczy są, ale nie w tym miejscu, co zwykle. Znalazły się na innej ścianie. Nie na wprost łóżka, tylko po prawej. Tam, gdzie kiedyś okno było. W dodatku zamknięte. Podeszła i pociągnęła za klamkę. Ta, ku jej zdziwieniu, ani drgnęła. Jakby nie była klamką, lecz jakąś wykutą w metalu atrapą. Przyjrzała jej się dokładnie i stwierdziła, że rzeczywiście, że to atrapa. Znała się na tym, bo odebrała techniczne wykształcenie, a od jakiegoś czasu jako inżynier pracowała w sektorze zbrojeniowym, w firmie produkującej klamki i różne takie. Nie ma mowy, stwierdziła autorytatywnie, żeby się dała przekręcić, i że prędzej by ją urwać można było, gdyby tylko dysponować jakąś ponadludzką siłą. Albo łomem.

Właśnie, łomem. Że też jej to od razu nie przyszło do głowy. Wróciła do łóżka, pochyliła się i wyciągnęła łom spod kołdry. Solidny, długi, metalowy. Chwyciła go mocno w obie dłonie i wróciła z nim do drzwi. Stanęła nad klamką, uniosła łom wysoko ponad głowę. Już miała uderzyć, gdy naraz dotarła do niej cała absurdalna zagadkowość tej sytuacji. Skąd wziął się łom w jej łóżku? Kto śpi z łomem pod kołdrą? I przede wszystkim, skąd wiedziała, że go tam znajdzie?

Naraz przypomniał jej się ten sylwester sprzed lat. To znaczy dwa sylwestry. Ten pierwszy, z klamką. I drugi, z maseczką w tle i dystansem. To podczas tego drugiego nudziła się i zapisała to wspomnienie o pierwszym. „Misie noworoczne”, taki tytuł temu zapiskowi nadała. Brzmiał tak:

4.

Ciekawe, jak to w tym roku będzie. Z tym Sylwestrem i witaniem Nowego. Niby coś niezwykłego, ale czy to po raz pierwszy? W 1981 też tak było. To znaczy podobnie.  W sensie, że nie wolno się było przemieszczać ani gromadzić. Bo ulice od 13 grudnia należały nocą do wojska. Wojna postu z karnawałem, komuny z Solidarnością i całą resztą. Imprezę urządzałyśmy sobie w kilka osób, w małym mieszkaniu typu m-4, w osiedlowym bloku. Niektórzy przynieśli ze sobą materace, bo myślałyśmy, że trzeba będzie do rana siedzieć. Siedzieć a potem leżeć, gdzie popadnie. Bo ta godzina, milicyjna czy jakaś. W ostatniej chwili ją odwołano. Na tę jedną noc. No ale w sumie, po co łazić po nocy? W dodatku po pijaku? 

Mimo pewnych obaw, bo wiadomo, czasy niewesołe, bawiłyśmy się jak zwykle. Czyli dobrze. Wtedy, 31 grudnia 1981 roku. Na całego, nie na żadne pół gwizdka. Szampańsko i z przytupem. I jak zwykle, któryś z sąsiadów w końcu zadzwonił po milicję. Pewnie ten ormowiec z parteru. Przyszli. Nie milicja, tylko żołnierze. Czyli tak bardziej na poważnie. Uzbrojeni. Ale bez hełmów. Normanie, w pluszowych czapkach z podniesionym daszkiem i wielkimi nausznikami, tasiemką pod brodą zawiązanymi. Dwóch przyszło, starszy i młodszy. Było już koło trzeciej. Zadzwonili do drzwi, ale nikt nie usłyszał. Więc nie było nawet: – Jeb, jeb! – Kto tam? – Harcerze. – O tej porze harcerze? Nie wierzę. – Otwieraj chamie, ZOMO nigdy nie kłamie. Zapomnieliśmy zamknąć, weszli sami. Na początku było trochę nieprzyjemnie. Bo kazali wyłączyć muzykę i takie tam. Jak to zwykle w takiej sytuacji. Ale żołnierz też człowiek, nawet jeśli reżimowy. A człowiek, wiadomo, zawsze spragniony. Zwłaszcza w sylwestrową noc. A nam wódki nie brakowało, właściwie to już wszyscy miałyśmy jej dosyć, więc dałyśmy im się napić. Usiadłyśmy z nimi przy jednym stole. Ten starszy był młodszy. To znaczy młodszy z dwóch żołnierzy był starszy rangą. Więcej miał tego gówna na ramionach. Znaczy belek czy czegoś tam. Był też dużo większy od tego drugiego, jakiś taki misowaty. I miły do tego, jak się szybko okazało. Swój chłop, jak to mówią. Choć prosty. Rozmawialiśmy o tym, jak to w wojsku jest. W ogóle i teraz, w stanie wojennym. Sypali anegdotkami i wychylali kieliszki, jakby w fabryce przy taśmie robili, machinalnie, raz za razem. Chyba dobrze się z nami bawili, zdjęli czapki, płaszcze i tak dalej. To znaczy dalej to właściwie nie pamiętam.

Obudziłam się wcześnie, jakimś ciemnym, zimowym świtem. Ciśnienie mnie obudziło i kazało szybko biec do łazienki. Szybko, ale też ostrożnie, by nie nadepnąć śpiących na podłodze. Kiedy się załatwiłam, wróciłam do pokoju. I tam mnie dopadł. Trampek w ryju, jak to chłopcy określali. Normalnie Sahara jakaś. Albo Błędowska. Kac mnie dopadł. Napić się, natychmiast! Tylko czego? Poszłam do kuchni, otworzyłam lodówkę. Wyglądało na to, że jakimś cudem wszystko nam się udało wytrąbić. W końcu gdzieś na podłodze znalazłam butelkę z niedopitym piwem. Bo puszek wtedy nie było. Mówiło się, że socjalistyczna gospodarka dobra jest w stali, ale tylko tej grubej, do czołgów. Produkcja cienkiej blachy, takiej jak do puszki z kokakolą, jakoś nam nie wychodziła. Podobnie jak produkcja tego napoju. Jakaś polokokta wychodziła, brunatna jak Miś. Film taki. Z tego samego, 1981 roku. To znaczy jak łycha z tego filmu. Ruda, jakby na myszach.

Wróciłam do pokoju, usiadłam w fotelu, podniosłam butelkę do ust. I wtedy ją zobaczyłam. Klamkę. Leżała na stole, tak po prostu. Pośród niedopitych kieliszków, pustych szklanek i butelek, nie do końca opróżnionych półmisków z ziemniaczanymi, jajecznymi, śledziowymi sałatkami, brudnych talerzy z niedokończonymi kromkami chleba z masłem. W skórzanej kaburze nanizanej na gruby, wojskowy pas z metalową klamrą. Usiadłam w fotelu, podniosłam, odpięłam, wyciągnęłam. Ciężka, jakby z prawdziwej stali była. Pewnie była. Czego się spodziewałam? Że z plastiku? Chłodna w dotyku i śliska. Jak jakiś wąż. Nigdy wcześniej nie miałam czegoś takiego w ręku. Otworzyłam usta, wsunęłam. Nie, co za pomysł! Wysunęłam, przed siebie. Wymierzyłem do żołnierza, który spał na kanapie. To znaczy obaj tam spali. Nie pamiętam, do którego konkretnie. Do obu naraz? Zastanawiałam się, czy ich strzelić. Choć może niezupełnie na serio – bo chyba wiedziałam, że tego nie zrobię. Nawet nie odbezpieczyłam. Nie widziałem też, czy trzeba przeładować. Ani jak to zrobić. Bo i skąd? Zajęcia z przysposobienia do życia obronnego mieli tylko chłopcy. Poborowi. Była to zatem raczej gra z wyobraźnią, zabawa, nie poważny pomysł. No bo jakbym ja, zadeklarowana pacyfistka, miała kogoś życia pozbawić? Nawet jeśli na to zasługiwał? Ale czy rzeczywiście zasługiwał? Przecież w sumie to prawie nic o nim nie wiedziałam. Ani o jednym, ani o drugim misiu. Więc bardziej chyba zastanawiałam się nad tym, próbowałam sobie wyobrazić, jak by to było, gdybym ich strzeliła. Co by to w moim życiu zmieniło? Albo w tej sytuacji tylko? Bo wszystko tu takie jakieś niedokończone, niejasne, niejednoznaczne – i naraz proszę – taki zdecydowany, definitywny akt na sam koniec. Jak seta mocnej wódy zamiast drinka z kolą. Jak wypchnięcie z pociągu tego obcego kolesia, przez Lafcadia, u Gide’a. Akt filozoficznej bezradności. Czyn bezzasadny, a zarazem zasadny, bo polityczny.

Tak sobie rojąc zasnęłam. Tak jak siedziałam, w tym fotelu. Pierwsze, co zobaczyłam, kiedy się obudziłam, to ten starszy. Nie wiekiem, tylko belkami. Ten niby bardziej miły. Stał z pałą nad moją głową. A ten młodszy chwycił mnie za klamkę. Od tamtej noworocznej nocy nic już nie było tak, jak kiedyś. Wszystko inaczej. Jakbym kimś innym się stała. Jakbym coś ważnego utraciła. A zarazem zyskała. Nie potrafię zdecydować. W każdym razie to był mój pierwszy raz, z tą klamką. Miałam wtedy 19 lat. I byłam piękna. Dziś, 31 grudnia 2020, to już pewnie pięćdziesiątka na karku będzie. I to z okładem. Z jednej strony, dużo się przez ten czas zmieniło. Z drugiej jednak, niewiele. Może nawet nic. Zwłaszcza te dwa sołdaty. Jak stali, tak dalej nade mną stoją. Gdzie tylko się obudzę, oni już tam są.

5.

Obudziło ją jak zwykle światło. Oraz dokuczliwe parcie na pęcherz. Też jak zwykle. Jedyna odmiana to owo niepokojące pytanie, kto śpi z klamką w łóżku. To znaczy z łomem. Kto śpi z łomem w pościeli, z klamką w ręku. Jakoś tak. Słyszała je we śnie, lecz obudziła się, zanim poznała odpowiedź. Może zresztą nie miało być żadnej odpowiedzi? Może dlatego właśnie tak gwałtownie się obudziła? Ale nie czas teraz na takie pytania, pomyślała, bo terror nabrzmiałego pęcherza radykalnie zawężał pole walki. Jak zwykle więc wstała i skierowała się do drzwi. To znaczy chciała się skierować. Ale okazało się, że nie ma dokąd. Bo drzwi nie było. To znaczy były. Ale w innym miejscu. Jak zwykle. W tym, gdzie przedtem było okno. Tylko że to drugie, przy łóżku. Jak to możliwe? Nie wiem i nie będę się teraz nad tym zbyt głęboko rozwodziła, uznała, bo jeszcze chwila i się posikam. A poza tym pewnie i tak niczego mądrego nie udałoby się wymyślić. Bo nawet jeśli to nie jest możliwe, to co niby z tego? Jeśli i tak trzeba się z tym realnie zmierzyć. Jak z każdym problemem. Chwyciła łóżko, które blokowało dostępu do drzwi, pociągnęła. O dziwo, nie stawiało wielkiego oporu, dało się całkiem łatwo na bok odsunąć. Tak, że mogła podejść i pociągnąć za klamkę. Ale ta, mimo że ciągnęła energicznie, czegoś się nie dała. Co, znowu atrapa? Przyjrzała się uważnie. Nie, klamka prawdziwa, bez dwóch słów. Zebrała się w sobie i pociągnęła mocniej. I jeszcze raz, jeszcze mocniej. I chyba w końcu przesadziła. Bo klamka w odpowiedzi się urwała i została jej w dłoni. Dłoń wraz z zaciśniętą w niej klamką, resztą przedramienia, poleciała na podłogę. Toczyła się po niej z łoskotem, aż znikła gdzieś pod łóżkiem. Ten hałas znowu ją obudził.

6.

Co to za raban, pomyślała, ale niczego nie mogła dostrzec w ciemności. Uświadomiła sobie, że potwornie chce jej się siusiu, i że to pewnie nie żaden hałas, tylko ciśnienie wewnętrzne ją obudziło, zmieniwszy tylko kanał percepcji zmysłowej z interoceptywnego na słuchowy, jak to się często w takich na pół rzeczywistych, na pół sennych sytuacjach zdarza. Wstała i podeszła do drzwi. Te, ku jej zaskoczeniu, owszem, były na swoim miejscu. Tyle że zamknięte. Dziwne, bo przecież nigdy nie zamyka na noc drzwi od pokoju. Bo po co by to miała robić? Przecież mieszkała sama. W dodatku nie mogła wymacać klamki. Bo i czym? Przypomniała sobie, że przecież nie ma ręki. To znaczy ma, ale nie wiadomo, gdzie. Trzeba poszukać. Tylko jak, po ciemku? Właściwie, dlaczego tak tu ciemno? Czy to normalne? Trzeba zapalić światło. Choćby łokciem. Tylko czy włącznik nie znajdował się po drugiej stronie? Po drugiej, to znaczy po której? Co to w ogóle za pytanie? Po drugiej stronie czego? Ściany, drzwi, snu, łokcia?

Dosyć tego, zdenerwowała się. Dosyć tych bzdur. Dosyć mówienia do siebie. Zamknij się! – krzyknęła w końcu. Rozwścieczona płonnością tych apeli. Postanowiła się nie patyczkować, wziąć drzwi z zaskoczenia. Niewiele myśląc, natarła na nie z byka. To znaczy niezupełnie bykiem, bo barkiem uderzyła, żeby sobie nie rozbić głowy. Taki byk to ma twarde rogi, a ona co, włosy tylko. Farbowane, żeby siwego nie było widać. Raz, drugi, trzeci. Początkowo niewiele udawało jej się zdziałać. Lecz desperacja, napędzana coraz trudniejszym do wytrzymania ciśnieniem na pęcherz, rosła wyraźnie. No i za którymś wreszcie razem drzwi puściły. I to tak niespodziewanie, że wraz z nimi wyleciała z impetem na korytarz. To znaczy niezupełnie na korytarz. A raczej zupełnie nie na korytarz. Korytarza bowiem nie było. Niczego za tymi drzwiami nie było. To znaczy było, ale takie coś, co jakby niczym było. Otchłań jakaś bezdenna, przepaść, w którą leciała jak spadochroniarka, która właśnie sobie uświadomiła, że musiała zajść jakaś pomyłka. Bo ona przecież nie jest żadnym spadochroniarzem. I że najwyraźniej wypchnięto z samolotu niewłaściwą osobę. W dodatku bez spadochronu ani niczego, czego by się można było uchwycić. Czym można by spróbować to wszystko przywołać do porządku. Wyłączyć. Nawet łomu w garści.

7.

Obudziła się cała mokra. Ze strachu chyba, bo przecież się nie zsikała. Gdyby była się zsikała, to nie chciałoby jej się tak bardzo, jak jej się chciało. Ucieszyła się, że nawet obudzona w środku nocy potrafi myśleć logicznie. I że trzeba wstać i udać się do łazienki, zdecydowała. Podeszła do drzwi. Idąc jeszcze, zauważyła coś dziwnego. Nie, że drzwi zamknięte. Bo to też dziwne. Ale mniej. Bardziej zaniepokoiło ją to, co pod drzwiami zauważyła. Rosnącą kałużę jakiejś cieczy. Woda? Czyżby zostawiła otwarty kran w łazience? A może rura poszła? Coś wyraźnie sączyło się ze szpary między drzwiami a podłogą. Gorzej, bo kiedy się temu bliżej przyjrzała, woda tryskała już ze szpar po obu stronach drzwi, jakby korytarz po sufit był wodą zapełniony. Sięgnęła ręką do klamki, ale zamarłą wpół ruchu. Bo nie wiedziała, co zrobić, otworzyć, czy raczej przeciwnie, docisnąć skrzydło do futryny, napierając na nie całym ciałem.

Zanim zdążyła się zastanowić, drzwi za nią zdecydowały. Odskoczyły i uderzyły z taką mocą, że odrzuciło ją na środek pokoju. A po chwili potężna struga wlewającej się przez otwarte drzwi wody cisnęła nią dalej, o ścianę. Kiedy się ocknęła, krztusiła się wodą, w której się unosiła. Brakowało jej tlenu. Pomyślała, że to koniec. Że umiera. Zaczęła gwałtownie machać rękoma i płynąć w górę, lecz zanim zdołała się wynurzyć, z impetem uderzyła głową w sufit. Ten rozbił się na kawałki. Ucieszyła się, że ma taką mocną głowę. Bo inaczej kiepsko by to wyglądało. Spojrzała w górę i zamarła. Sufit był cały. To co, głowa jej się rozbiła? Zaczęła się macać po czaszce, ale wszystko wydawało się na swoim miejscu. Bólu też żądnego nie czuła. Spojrzała jeszcze raz pytająco na sufit, a ten na jej oczach zmienił kolor, z białego na czarny. Był teraz tablicą, na której jakiś mężczyzna, jak nauczyciel w klasie, coś pisał. Jakiś wzór. Nauczyciel wysoki, w ciemnym garniturze, twarzy nie widać, bo stał tyłem do niej, przodem do tablicy. Skąpy zarost na głowie, właściwie to prawie łysina. Miała wrażenie, że go zna, ale nie wiedziała skąd. Rozpoznawała symbole i już chciała je zamienić w jakiś sens, gdy naraz zniknęły i w ich miejsce pojawiły się na tablicy słowa. Albo się obudzisz i pójdziesz do łazienki, albo zmoczysz łóżko. Tak mówiły słowa. Po rosyjsku zapisane. Mężczyzna odwrócił się do niej twarzą i wtedy go rozpoznała. Poczuła paniczny strach.

8.

Obudziła się gwałtownie łapiąc ustami powietrze, jak wyciągnięta z wody ryba. Znowu mokra cała, jakby się posiusiała. Oboma dłońmi trzymała się za głowę, jak ktoś, kto leży na podłodze, a nad nim stoi zgraja bandytów, którzy go kopią. Podczas gdy inni się z daleka przyglądają. Z mieszaniną przerażenia i niezdrowej fascynacji. Niektórzy protestują. Ale jakby pro forma tylko. Bez przekonania. Czy o tym właśnie śniła? Nie. Chyba nie. A zatem o czym? Nie mogła sobie przypomnieć. I dobrze, po co wspominać koszmary? Lepiej skupić się na rzeczywistości. Ta zaś przypominała o palącej potrzebie. A więc się nie posikała, tylko spociła. Dobre i to. Choć dziwne, pomyślała, jak potrzeba tak płynna może być jednocześnie paląca? Nieważne, bo jak czegoś zaraz z tym nie zrobi, to rzeczywiście się zleje. Wstała i ruszyła omackiem w stronę drzwi. To też ją zdziwiło, to słowo, omackiem. Zwykle tak nie mówi. Zwykle mówi po omacku. Nawet nie jest pewna, czy to omackiem to w ogóle poprawnie jest. Musiałaby zajrzeć do słownika. Tylko nie teraz. Nie zna tej formy, więc skąd się wzięła w jej głowie? Może ze snu? Albo to ona nie jest sobą? No i co to właściwie znaczy? Omackiem czy po omacku, czyli co, w ciemności? Przecież z tego, co pamiętała, zwykle śpi przy włączonym świetle. Bo przecież boi się ciemności. Ale pamięć, wiadomo, rzecz zawodna. Jak śnienie zmienna, ulotna. Naraz przypomniał jej się ten zapomniany, przed chwilą przerwany sen. Ten mężczyzna w garniturze, który był podobny do jej nauczyciela chemii z liceum. Straszny był typ z niego. Należał do partii i posługiwał się sowiecką nowomową. Nie lubił jej. Kiedyś osaczył ją na osobności i powiedział, że jeśli matka i ojciec nie potrafią jej wychować, to socjalistyczne państwo musi się tym zająć. Miał na myśli siebie. Ale nie tylko ona miała z nim kłopoty, wszyscy mieli. Jednej dziewczynie to nawet prawie wybił oko. Bo miał taki zwyczaj, żeby ludzi zaskakiwać. Żeby się bali.

Każdą lekcję rozpoczynał od odpytywania kogoś na stopień przy tablicy. Wszyscy przed tym trzęśli portkami. Albo sukienkami. Bo nawet ci, którzy całkiem nieźle sobie z tą chemią radzili, wymiękali, kiedy ciskał w nich, niczym przystrojony w kolorową spódniczkę z piór wojownik z buszu, dzidą. To znaczy niespodziewanym poleceniem. Zwykle wyglądało to tak: „Pazdro, numer 134. Odpowiedź proszę.” To wszystko, co mówił. Żadnych wyjaśnień. Każdy wiedział, że chodzi o zbiór zadań z chemii, którego autorem było jakiś Pazdro. Po kilku latach nieustannego wałkowania, cała klasa znała te zadania niemal na pamięć. Ale żeby pamiętać, jaka była treść tego akurat zadania, numer 128? I nie pomylić go z zadaniem numer 127 albo 129? To już mało kto potrafił. Dlatego wszyscy się modlili, żeby na nich nie padło. Chemik dobrze o tym wiedział, dlatego przeciągał tę chwilę, cieszył się ich strachem. Jak Dżugaszwili, syn Wissariona, na posiedzeniu komitetu bezpieczeństwa. Świr jeden. Teatralnym krokiem szedł między rzędami od tyłu klasy ku przodowi i mówił: A dziś do odpowiedzi pójdziesz – powtarzał, ale na nikogo na razie nie wskazywał. Napięcie rosło. Aż w pewnym momencie robił zwrot przez lewy albo prawy bark i strzelał palcem w jakąś nieszczęśniczkę. Albo nieszczęśnika. To znaczy gwałtownym gestem wyrzucał przed siebie rękę w wyciągniętym palcem wskazującym. No i raz tak się zdarzyło, że przesadził. Źle oszacował odległość i wetknął ten swój wstrętny paluch jednej z dziewczyn w oko. Tej najwyższej z nas.

Wszystko to w jednej chwili stanęło jej przed oczyma, kiedy szła przez ciemny pokój ku drzwiom. Na koniec przypomniała sobie to, co ten mężczyzna we śnie, podobny do jej nauczyciela, pisał na tablicy. Chwilę przedtem, zanim symbole chemiczne zmieniły się w słowny komunikat. W tamtej, sennej rzeczywistości, widziała wzór dokładnie, rozpisaną na atomy strukturę, ale nie potrafiła go rozpoznać. Teraz, choć samego wzoru już nie widziała, wiedziała, o co w nim chodziło – o płyn Lugola. Po awarii reaktora w Czarnobylu w 1986 roku nazywany przez dzieci radziecką coca-colą. Bo gorzki w smaku. I co, od tego się taka mokra zrobiła? Możliwe, bo nawet teraz wpadła w panikę, przypominając sobie tamte czasy. Tamten strach. Albo wcześniejszy. Strach, który towarzyszył jej narodzinom. Bo przyszła na świat w listopadzie 1962 roku. W decydującym momencie kryzysu kubańskiego. Kiedy świat od zagłady dzieliła chwila tak krótka, jak czas potrzebny na to, by pociągnąć za wajchę. Nacisnąć włącznik. Guzik uwalniający rakietę z ładunkiem jądrowym.

Pod wpływem paniki odruchowo rzuciła się do przodu. Jednak tam, gdzie spodziewała się znaleźć otwarte drzwi, natrafiła nosem na zamkniętą ścianę. Czyżby znowu drzwi były, pomyślała z irytacją, masując obolały nos, w innym miejscu? Nie dosyć tej zabawy? Odszukała włącznik i zapaliła światło. Rozejrzała się dokoła. Raz, drugi, trzeci. I jeszcze kilka razy. Po czym przetarła oczy ze zdumieniem. Uszczypnęła się w ramię, by sprawdzić, czy czasem nie śni. Ale wyglądało na to, że tym razem wszystko to już dzieje się na jawie. Jeśli takowa w ogóle istnieje. Bo zabolało. Tylko pokój nie wyglądał tak, jak w rzeczywistości powinien. Nie było drzwi. Żadnych drzwi. Na żadnej ze ścian. Ani okna nawet nie było. Jak w jakimś schronie. Dobrze, że chociaż ściany są. Bo bez tego byłoby zimno jak na Syberii. Dobrze, że prąd jest, że żarówka, bo bez tego nic by nie widziała. Nie jest przecież jedną z tych kobiet, z tej powieści o kobietach, które potrafią same z siebie generować energię elektryczną. Zadawać nią ból albo śmierć. W zależności od potrzeb. I dzięki temu zdobyć władzę nad facetami.

Nie mogła sobie przypomnieć tytułu. Ani nazwiska autorki. Tylko samo imię, Noami. Choć nie dalej jak dwa dni temu skończyła ją czytać. Pomyślała wtedy, że to zapowiedź jakiejś zmiany. Poważnej, ale nie wiadomo, czy na lepsze, czy na gorsze. Bo to był dzień dwójek, dwudziesty drugi dzień drugiego miesiąca dwa tysiące dwudziestego drugiego roku, i numerolodzy nie byli co do tego zgodni. Wiedzieli tylko, że coś ważnego się wydarzy. Ale co? Nieważne, teraz trzeba się przede wszystkim wysikać. I to natychmiast. Tylko jak? Może jeszcze raz się obudzić? Ale jak, jeśli już jest obudzona? Musiałaby pierw zasnąć, a na to nie pozwoli jej ten narastający hałas, który z jej pęcherza płynie. Niczym alarm, który się włącza, gdy reaktor dochodzi. Bo mu ciśnienie skacze, wartości krytycznej sięga.

Wyłączę to, pomyślała. I tak zrobiła. To znaczy nacisnęła wyłącznik, który w tym momencie namacała w kieszeni bluzy od pidżamy. Znaczy, włącznik. Jak się okazało. Bo nie poczuła ulgi. Zamiast tego najpierw głos. Jakieś słowa, po rosyjsku. Ich sens? Długo do niej nie docierał. A potem zobaczyła tę przykrą, wybotoksowaną mordę. Niby spokojna, ale pod powierzchnią buzująca jakimiś niekontrolowanymi emocjami, jakimś szaleństwem targana. Już od 2014 bała się tego narcystycznego psychola. Tak jak wcześniej tego swojego nauczyciela chemii z liceum. Po raz pierwszy zdała sobie sprawę, jak ci kolesie byli do siebie podobni. Również z wyglądu. Ten sam rodzaj gęby. Jak u jakiegoś ufoludka. Bo taka trójkątna, wąska i wydłużona. Niepokojąco goła. No i te oczy, jak u węża, zimne, nieruchome, nieprzeniknione. Wewnętrznie sprzeczne. Mające w sobie coś z weneckiego lustra i jednocześnie czarnej dziury. Niby szkliste, ale nie pozwalające światu się w nich przejrzeć. Czego się bała? Że mu coś w końcu puści. I go poniesie. To jego szaleństwo. Jak dziki koń. I doprowadzi do takiej katastrofy, że kamień na kamieniu nie pozostanie.

Spojrzała na wyświetlacz ponad obrazem. Kilka minut po piątej. Ni to noc, ni poranek. Przedłużona pora wilka. Czas, w którym ludzie najchętniej umierają. Czwarta fala pandemii. Albo może już piąta? Nieważne. Teraz nikt nie będzie o tym pamiętał. Teraz – teraz wszyscy będą się tylko chcieli obudzić. Albo chociaż zasnąć. Telefon wyleciał jej z ręki i z hałasem upadł gdzieś pod nogi. Nadal coś stamtąd mówił. Nadal po rosyjsku. Słowa układały się w sens, który nie miał sensu. Jak we śnie. Ale przecież to już nie był sen. Sprawdziła. Więc co robić? Nie mogła już dłużej czekać. Mięśnie zwieraczy odmówiły posłuszeństwa i zaczęła z impetem oddawać mocz. Wprost pod siebie, na podłogę. Na telefon. W instrukcji pisali, że wodoszczelny. Do iluś tam atmosfer. W iluś tam językach. Przez chwilę czuła się wolna.

Luiza Poznańska – Jeszcze się raz obudzić
QR kod: Luiza Poznańska – Jeszcze się raz obudzić