szarpanina pantomima
serce potrzebuje
marszu w szkarłacie
akcji promocyjnej nawet na siłę
wyjścia z pulsującego
w skroniach
spowolnienia
do podobnie nastrojonych
choć ich tak naprawdę garstka
być prowodyrem na wiecu mniejszości
apolitycznie udzielać się
anarchistycznie
olśniewać włosami i głosem
już niedługo utopione
w szampanie wejdzie
na samotną plażę
bezludnej wyspy
zamknięte w sobie minuty przed dwudziestą czwartą
oniemiałe
tak je drażni że nie potrafi rozmawiać
z falami
milczy w ich obecności
czeka na reanimację
zakopane w zimnym piasku kłute bezlitośnie rurkami z plastiku
traci dystans do końca świata
ostrze niewidzenia
kiedy otworzyłem
otwieranie okna jest niewłaściwe
całkowicie niezdrowe
nad serpentyną ulic i glistą która dostarcza tu biznesmenów
przebranych za turystów
w małej mieścinie w której rodzili się inni
spoczywającej na ministrze Kurzu
mającej u niego
fory na przenikanie do masek nieszczelnych
na tę późną falę
myślałem że to ty nareszcie
odeszłaś
miałaś tyle czasu nawet ja na tę wieczność
nie zasłużyłem
ale wciąż czysty jak łza ostatnia z ostatnich
opuszczona
to tobie warga zarosła
zieleniną
a potem
szarością rzeki na którą się wzdragam
kiedy dostrzegam
muł
na samej powierzchni
krępujący błękitne kraby
życie toczone przez szczęście
miałaś
po drodze
z tworzeniem
stąd autorski śliniaczek
i kolorowe rybki z rafy
nad łóżkiem
pokoik przemalowany
na zieleń oddechu
twoja gwiazda
nie rzucała cienia
choć próbowałaś rozplątać
skostniałe uszy torebki matki
lekkie wypieki na policzkach
oczy permisywne
zapożyczone
od dobrego wychowania
niechybnie zbaczasz
ze złych dróg
reperując i łatając
rufę
utrzymasz dziób na kursie
stare i dobre gwiazdy
i te młodsze
mają staroświeckie
szlachetne decki dowódcze
wyślizgane przez
łagodne staroświeckie myśli
wyłożone złotymi
kafelkami
przemierzasz
gładkie powierzchnie
na obcasach płaskiej atabilności
niskie echo
twojego triumfu
idzie za tobą
Leniwiec o ciemnych oczach
niedbale prawi coś bardziej do siebie
przydechowość zdradza ukrywaną tęsknotę
za niespełnionymi zachciankami
porusza się i przytula nieporadnie
wanna pełna jej czarnych włosów
nawadnia brązowe kafelki koloru spalonej ziemi
pewnie jest brazylijską nastolatką z akcentem z małego miasteczka
z głębin stanu Rio de Janeiro
albo tak jej wmówili
kiedy po raz pierwszy kokietowała mężczyznę
albo ty tak uważasz wbrew rozsądkowi
z łobuzerską pionową zmarszczką na czole przyznaje
że paliła skręty
od dwunastego roku życia
wycinała imiona i samotne serca w korze drzew
o oryginalnych nazwach nożykiem w kształcie rekiniej płetwy
właściciel plantacji stracił kiedyś dla niej głowę
opowiadała też inną historię
o nowym początku opierając dłoń o twoją pierś
daleko na horyzoncie
mylisz cumulusy
ze snami o odległych krajach
które nie zdają sobie sprawy
z twojego istnienia
gaje bambusowe w Londynie
chcą nas więzić dobrowolnie
za cichymi stuletnimi murami
college’ów wycofanych z obiegu
ucząc od początku
gwiazdorskiej tolerancji
i kolejnej lingua franca
w blokach nierównych
jak niezdrowe uzębienie
spędzamy dnie i wilgotne noce
w cieniu platanów
rozrywani przez ostrokrzewy
wydeptujemy ścieżki do
rodzinnych marketów
z dzwoniącymi wrotami
gdzie chleb z waty
naszprycowany ognistym curry
gdzie tutejsi szybko wchodzą pod skórę
przyjezdnym
wpuszczają czasem na specjalne widzenia
głodnych niebieskookich chłopców
rozjemców
ciekawych świata
przenoszących zapalczywie wirusy uniwersalnego
równouprawnienia
niepokój nastolatków wpełza z nimi
kocim krokiem
do klatek dorosłych Azjatów
ledwo uchodzących z życiem
z dalekich kulawych królestw
łamiących prawa i serca
którzy panikują na widok czerwonych mrówek
i gorącego rosołu
podanego
na jaskrawo oświetlonym czystym obrusie
białe dłonie dotykają tylko
neutralnej powierzchni
twarze pod kapturami
przesłuchują tylko
przekomarzającym tonem
jesteśmy w parnej krainie
potulnych tygrysów