I

            Zadzwonił, gdy siedziałem przy stole: po lewej ekran, w ręku obierak, na prawo obierki. Mama przesunęła małym palcem zieloną słuchawkę i, nachylając się, powiedziała „Poczekaj chwilę”. Następnie opłukała ręce, wytarła je o fartuch i chwyciła za telefon:

– No co tam, kochanie? Już tęsknisz za mamusią? Coś się stało?

            Jak tylko zrozumiałem, że to Paweł, zawiesiłem obieranie marchwi do końca tej rozmowy, całkowicie skupiając się na oglądanym tutorialu. I tak nie przyspieszyłbym obiadu, a jeszcze otrzymałbym kolejne zadanie. Ledwie moja matka zauważała, że nie trzymam w dłoniach książki, zeszytu, miotły czy śmieci do wyrzucenia, już pytała „Nudzisz się? Chodź mi pomóż”. Uwielbiała to zagranie. A od dwóch tygodni, odkąd Paweł wyjechał na obóz, jej uwaga skupiała się wyłącznie na mnie. Najprawdopodobniej chciała, bym żałował swojej niechęci do zapisywania się na obozy, kolonie czy podobnego rodzaju grupowe wyjazdy, pełne wielbicieli zadań wymyślonych przez kretyńskich opiekunów, zwęglania kiełbas (i siebie) nad dwumetrowym ogniskiem, spania po dwadzieścia łóżek w sali i dzielenia łazienki z typami, którzy obsrają muszlę razem z deską, a podnosząc dupsko nawet nie obejrzą się za siebie, nie pomyślą, czy może nie należałoby użyć szczotki z uprzejmości dla kolejnej osoby.

            Najzabawniejsze, że to jej własne słowa. Często powtarza, jak bardzo nie lubiła obozów, będąc do nich przymuszana przez swoich rodziców; jak zawsze odliczała godziny do powrotu. Tak rozmawiali sobie z moim ojcem, który dorzucał jeszcze, że „czytał o molestowanych harcerzach”, opowiadał o wypranych mózgach „ludzi szkolonych na mięso armatnie”. Wracali obsesyjnie do tej rozmowy, zapewne echa ich pełnej traum burzliwej młodości, ignorując zupełnie odkrycie, którego dokonali z pierwszym wyjazdem Pawła na kolonie, mianowicie święty spokój. Od tego czasu w pierwszych dniach czerwca rozbrzmiewało pytanie, czy może „Natan by nie pojechał gdzieś z kimś”, a w następstwie mojego „nie” jak w teatrze następował ten sam monolog; po nim utarte repliki; aż tata – który tak naprawdę był inicjatorem propozycji – mówił do mamy „dobra, daj mu spokój, jak chce się nudzić, niech się nudzi”. Temat wracał jeszcze tylko raz, pod koniec miesiąca, ze słabą jednak intensywnością, do zbycia w ciągu trzydziestu minut…

– Na pewno nie wolałbyś, bym po ciebie przyjechała?

            …w ramach tak zwanej rozmowy ojca z synem, chociaż wolałbym, byśmy pogadali o tylu innych sprawach, niż o czymś, do czego obaj nie mieliśmy przekonania. Siedzieliśmy przy otwartych drzwiach, by mama słyszała, chociaż nie było takiej potrzeby. Ona swoje już zrobiła i nie uważała, że można mnie do czegokolwiek zmusić. Na znak kapitulacji tata szukał wzrokiem czegoś, co pomogłoby mu wyplątać się ze stworzonego przez siebie kłopotu. Zazwyczaj przeglądał półkę z książkami i pytał, co czytam. Zrzucam winę na jego nieumiejętność prowadzenia rozmowy. Nie mogę pozbyć się myśli, że to dziedziczne.

            Nowa wiadomość przerwała oglądanie. Ręce miałem brudne i mokre od warzyw, ekran nie wyczuwał mojego dotyku i zostawiłem na nim długie ślady. Mama zakończyła rozmowę i wróciła do stołu. Nic nie mówiła, była zamyślona.

– I co, nie wraca? – zapytałem, by przerwać ciszę.

– Wraca, wraca – powiedziała do deski, na której kroiła.

– Coś się stało?

– Nie. Chyba nie wyrobię się z obiadem na pierwszą. Jeszcze zupy nie wstawiłam, a to zajmie jakieś pół godziny.

– Nie szkodzi.

– Skończyłeś już?

            To, że mogłem po obiedzie pograć, nie będąc nękanym, nie rozbudziło mojej czujności. Wieczorem wróciłem później niż zwykle, ale nic nie powiedziała. Tata wszedł chwilę po mnie. „Jednego nie rozumiem”, opowiadał przy stole o swoim koledze, z którym spędził popołudnie. Zamyślona mama odpowiadała półsłówkami, czego on zdawał się nie zauważać. „Jak można opowiadać o swoich emocjach wszystkim, tylko nie osobie, z którą się mieszka i dzieli łóżko?”.

            Na chwilę zamilkł, by przeżuć marchewkę. Patrzyłem na jadalnię, jakbym widział ją pierwszy raz w życiu. To kluczowe pomieszczenie naszego domu, nieustannie goszczące zaproszonego (lub nie) gościa, który przychodził porozmawiać o dręczących go sprawach, często o najintymniejszych i najbardziej wstydliwych aspektach swojego życia, niczym do psychologa; warto jednak nadmienić, że żadne z moich rodziców nim nie było. Nasłuchałem się mimowolnie, na przykład siedząc na toalecie albo wieczorem w swoim pokoju, albo w kuchni przy obiedzie w dzień powszedni, wystarczającej ilości zwierzeń, by zlały się w jedno, kreśląc ponurą perspektywę życia po studiach. Toteż w trosce o własne zdrowie psychiczne nabrałem nawyku niesłuchania. Wyprałem szum informacji z treści. Zresztą niewykluczone, że nigdy jej tak naprawdę nie było.

Chciałbym móc powiedzieć, że nie było też czegoś innego. „Z tobą tak dobrze się rozmawia. Otwarcie. Tutaj nie ma miejsca na tajemnice”, wyznała mojej mamie któregoś razu jedna z jej przyjaciółek. Zamarłem nad klawiaturą, patrząc, jak na ekranie unicestwiają moją postać, dotarła do mnie bowiem potęga iluzji, w której tkwili. Wszyscy. Nasz dom był przesiąknięty tajemnicami. Rodzice wysłuchiwali swoich rozmówców, nigdy nie dzieląc się w zamian swoimi doświadczeniami. I nikt tego nigdy nie zauważył.

Wiadomo jednak, że tajemnice muszą znaleźć ujście, inaczej wszyscy wykipielibyśmy jak niepilnowane mleko na palniku. W naszym domu tym „dzynksem”, który stanowił prawdziwy wentyl bezpieczeństwa psychicznego jego domowników, była konstrukcja budynku. Gdy mieliśmy odpowiednio ja dwanaście, Paweł piętnaście lat, rodzice zadecydowali, że mój brat przejmuje pokój na poddaszu, ja z kolei zamieszkam w pokoju przerobionym po gabinecie ojca. Choć była to klitka, a jeszcze wcześniej chyba schowek na miotły, byłem bardzo zadowolony z prywatnej przestrzeni, w której mogłem bezkarnie bałaganić, grać, tworzyć i masturbować się. Musiałem jednak zachować dyskrecję, namiętne zatracanie się było wykluczone. Mój pokój od sypialni rodziców oddzielała regipsowa ściana.

            W ten sposób poznawałem przed zaśnięciem wiele prawd, dochodzące mnie stłumione głosy zamieniały rodziców w prawdziwych ludzi. Tego wieczora otworzyła się przede mną kolejna tajemnica.

– Miśku, musisz coś wiedzieć – usłyszałem głos matki.

– Co się stało? – zapytał ojciec.

– Myślę, że Paweł jest gejem.

– Paweł?

– Tak.

– Myślałem że już raczej Natan.

– Nie. Jutro się wyoutuje przy obiedzie.

– Co? A co to, teatr? Tak ci powiedział?

– Nie, dzwonił dziś i powiedział, że jutro ma nam coś ważnego do przekazania, ale że to nie na telefon. A jak nacisnęłam, to powiedział, że pewnie zauważyliśmy, że od jakiegoś czasu pozostaje skryty i samotny. Teraz jest pewien, że wie dlaczego i nam to powie.

– On to zawsze miał skłonności do patosu. Skąd taki się wziął? Jak się uchował?

– Nie wiem. Kiedy nam to powie? Jak będziemy nakładać ziemniaki? Po pierwszym łyku wina? Przy deserze?

– Nie no, śmieszne. Myśli, że go odrzucimy? Że go wyklnę i każę zabierać się z domu won do tego jego kolegi pedała? Ludzie, błagam.

– Nie śmiej się, trzeba raczej wyrazić pełne zrozumienie, zwłaszcza ty musisz. Kto wie, może przyjedzie od razu z chłopakiem.

– No to byłaby jedyna akceptowalna forma. Od razu w progu, a nie… Mam wstać i koszulę prasować?

– Przestań się naigrywać, pewnie myśli, że żaden rodzic sobie tego skrycie nie życzy i się tremuje.

– Co tu jest do życzenia i nieżyczenia. On myśli, że jak jesteśmy wybierzmowani, to w każdym z nas siedzi ukryty ksiądz biskup?

– Nie wiem, co myśli, ale mówię ci, co usłyszałam.

– Myślisz, że dlatego tak chętnie jeździ na te obozy? Że tam przeżywa swoje małe „Call me by your name”?

– Nie wiem, może właśnie dlatego je lubi.

– Myślisz, że jego chłopak jest starszy ode mnie?

– Nie wiem, co cię to obchodzi?

– Może to harcmistrz? To by było lekko creepy.

            Chwila ciszy.

– Myślisz, że szuka kogoś na moje podobieństwo?

– Co?

– No nie wiem, ponoć córki szukają mężczyzn, będących kopią ich ojców, a synowie – kobiet przypominających ich matki. No to czy on szuka kopii ojca?

– Myślę, że nie szuka żadnej kopii, tylko się odkrywa.

– Pysia, on w tym roku skończy osiemnaście lat, to nie trochę późno na odkrycia?

– Może już to wiedział od dawna, ale teraz się wyoutuje.

– Może. Zobaczymy jutro. 

II.

            Przy śniadaniu nie wrócili do nocnej rozmowy. Właściwie mówili o niczym, wygłaszali frazesy o osadzie na kieliszkach po wyjęciu ze zmywarki, o praniu, o sąsiedzie, który szedł ulicą „wcześniej niż zwykle. Co mu się stało?”. Pozazdrościłem im snu, dzięki któremu mogli wszystko przetrawić. Mój nadszedł nie wiem kiedy, słuchałem ich i słuchałem, nie chcąc uronić ani słowa, wstrzymywałem oddech na wieczność i nagle z nocy zrobił się dzień. Pusty sen nie pomógł niczego przepracować ani przejść nad czymkolwiek do porządku dziennego, przyspieszył tylko czas.

            Pierwszą rzeczą, jaka przyszła mi na myśl po przebudzeniu, był fakt, że mój sufit jest też podłogą pokoju Pawła. Zazwyczaj rano wyobrażałem sobie cycki Amelii albo stłumiony, urywany oddech Julie, cicho doprowadzając się do orgazmu. Dziś myślami przeszedłem ze swojego wyprężonego wacka do brata, który okazuje się gejem, czego nikt się po nim nie spodziewał, bo to ja miałem nim być. Przyłożyłem twarz do poduszki, tak mocno pragnąc się udusić. Odechciało mi się wszystkiego.

– Ktoś źle spał? – zapytał ojciec, gdy usiadłem do stołu. Moje spojrzenie, które odczytał jako niedobudzone, było badawcze. Analizowałem myśl kłębiącą się w głowie staruszka, że ma jednego hetero w rodzinie – mnie. A nie dawałem nadziei.

            Obserwując ich przez resztę śniadania, stwierdziłem, że pomyliłem się, myśląc, że nic ich to nie obeszło. Mimo przekonań, jakimi żywili się na co dzień, biła od nich świadomość zbliżającego się przeznaczenia. Była rozdzierająca, choć ją zakneblowali. Szklanki mocniej dzwoniły, sztućce bezsensownie brzęczały o talerze, słowa rozpadały się jak jajecznica na talerzach. W nocy mówili:

– Jak mogliśmy nie zauważyć?

– Rósł na samotnika. Lubił wyjeżdżać. Łatwiej się zresztą zwierzyć przyjaciołom, potem dopiero rodzicom.

– Co powie twoja mama?

– Moja? Chyba raczej twój tata. Zresztą, co ma powiedzieć. To fakt, który się oznajmia i nie wymaga komentarza. Ani opinii.

            W myślach nadal rozmawiali ze sobą za zamkniętymi drzwiami, na jawie ćwierkali o pogodzie, wyjazdach, urlopach, przetworach na jesień, rzucając co jakiś czas w moją stronę rozmaite pytania, na które nie odpowiadałem i nie budziłem tym żadnych zastrzeżeń, bo to nie były prawdziwe pytania. W takiej atmosferze przebiegało nasze niedzielne śniadanko w domu ze ścianami z regipsu, dopóki w radiu nie puścili piosenki Madonny. Wówczas oboje zamilkli, jakby przerwano audycję, by nadać ważny komunikat. Uważnie słuchaliśmy starych dźwięków.

– Ta piosenka w przyszłym roku będzie mieć pięćdziesiąt lat – wypowiedział mój ojciec z wielką powagą, jakby objaśniał nam partitę Bacha.

            Tym  stały się dla nas syntetyczne bity disco. Zupełnie inaczej niż zazwyczaj, gdy puszczali tę półwieczną piosenkę na organizowanej przez siebie domówce, gdzie goście po paru głębszych ruszali w dość pociesznie wyglądające tańce, próbując stworzyć lub odtworzyć osobliwy układ choreograficzny. Mój roześmiany ojciec wijący się do płaskich rytmów i przekrzykujący głośniki: „ona jest ikoną całej społeczności!”; głośne oklaski znajomych. Ja i Paweł patrzymy. Czy teraz słuchali tej piosenki nabożnie, bo przypomniała im się ta sama scena?

– A może byś się gdzieś przeszedł? Taki ładny dzień. Tylko wróć na obiad – powiedziała mama.

            Tak. To było najlepsze, co mogłem zrobić, zwłaszcza dla siebie. Przeżułem resztki jajecznicy, chwyciłem deskorolkę, niespecjalnie wprawdzie mając ochotę na jazdę, i ruszyłem w długą.

            Tylko dokąd? Napisałem do chłopaków, czy się widzimy, bo jestem wolny do obiadu, nie wiedząc, czy na pewno mam ochotę się z nimi zobaczyć. Potrzebowałem ich tak samo jak samotności.

            Nikt nie obiecywał, że zawsze będzie szło gładko. Wszystkie obejrzane przez nas sezony Sex Education nie wyeliminowały z naszego życia docinków rzucanych przy różnych okazjach. Na przykład że wiadomo, że na desce ma się dobre dni i takie, kiedy „jeździ się jak ciota”. Wyobrażałem sobie, że mówię chłopakom, czego się dowiedziałem, bo zawsze wszystko sobie mówimy. Będzie po mnie widać. Zapytają, co ze mną nie tak. No mów, powiedzą, obiecujecie, że nikomu nie powiecie, no mów, obiecujemy, no to nic wielkiego, żadna tajemnica. To nie będzie tajemnica, rozejdzie się, od nich albo do nich, bo nasi rodzice się znają. Muszę ich wtajemniczyć wcześniej, mimo że mnie nikt nie wtajemniczał.

            Nic nie powiedzą. Albo powiedzą, że nie widzą problemu, że wielkie mi halo, że co ich to. Albo tylko mały żart, żeby tylko Paweł się do nich nie przystawał; Jeff to powie, Bart da mu w czapę albo powie „głupi jesteś”. I będzie po wszystkim, tak będzie najlepiej, będziemy przez resztę dnia jeździć po niedzielnych martwych ulicach, słysząc tylko dobiegające z narożnego domu dźwięki perkusji, podkład naszych popisowych wyczynów. I coś mi nie wyjdzie, coś sknocę i się wywrócę, a wtedy Jeff się zaśmieje i zapyta, „co jeździsz jak ciota?”, sekundę potem poprawiając się, „a, sorry, nie pomyślałem”.

            Ale gdy tylko to sobie wyobraziłem, na całym ciele wystąpił pot, a po plecach przeszły ciarki. Przypomniało mi się, że śmiał się tak kiedyś, wyzywając mnie od pedałów, nie Jeff, a Paweł.

            O, bracie! Nie mogłem się nadziwić własnej naiwności. Jak to możliwe, że myślałem, że rozumiemy się bez słów, bo nauczyłeś mnie jeździć na deskorolce i kupiłeś nam fajki, gdy mieliśmy cykora? Dlaczego nie pisnąłeś nigdy słowem? Myślałeś, że cię sprzedam? Trzymałeś język za zębami nawet, gdy wypiliśmy trochę, a ja zwierzałem ci się z dziewczyn, które mi się podobały. Tylko słuchałeś, gdy mówiłem, jak boję się pierwszego razu i że boję się wpadki. Myśl, że należę do ludzi przychodzących do naszego domu, by powiedzieć wszystko, niczego w zamian się nie dowiadując, wyciągnęła ze mnie powietrze, którego nie mogłem w żaden sposób zaczerpnąć, pozostając w zasięgu spojrzeń tego dusznego osiedla.

            Piąty z rzędu dźwięk powiadomienia przywrócił mi świadomość. Potrząsnąłem kieszenią, by upewnić się, że nie zgubiłem drobniaków i ruszyłem przed siebie.

– Co dla ciebie, młody? Dziś bez papierosków? – zaśmiał się Amir.

– Bez.

– Wszystko gra?

            Przecież tak. Po wyjściu ze sklepu przyłożyłem sobie zimną butelkę do policzków i na powieki, licząc, że odpuchnę, zanim chłopacy mnie zobaczą. Na końcu ulicy zamajaczyła sylwetka jednego z nich. Po posturze rozpoznałem Jeffa, który miał za sobą palące wszystkie nieszczęścia tego świata poranne słońce.

III

            Trochę stało się, jak przewidywałem. Chłopacy od razu zauważyli, że coś jest nie tak i zapytali co, a ja od razu im powiedziałem: co usłyszałem, czego nie, a powinienem albo bardzo chciałbym usłyszeć wcześniej.

– Nie pękaj, czasem tak jest – stwierdził Jeff – najmłodszych zawsze się pomija.

            Wiedział, w czym rzecz, bo miał troje rodzeństwa, wszyscy starsi. „Twój brat przynajmniej umie jeździć na deskorolce”, jeszcze dodał. Zastanawiałem się, jak się jedno ma do drugiego. Potem przeszliśmy na temat gangu wyłudzaczy na Twitchu, wątku namiętnie śledzonego przez Barta i relacjonowanego przez niego w odcinkach. Istniały ważniejsze sprawy niż dramat, z którym przyszedłem. Myślę tak do dziś. Bart nie komentował. Czy widząc mnie zapłakanego pomyślał, że to z tego samego powodu, co on, gdy cztery lata temu przyszedł do nas i powiedział, że jego rodzice się rozchodzą? Nie od razu przyszło mi do głowy, jak moja udręka musiała go zawieść. Nie miał dla mnie słów współczucia, zaczął więc opowiadać tę oklepaną historię o gangu. Zazwyczaj rozwijał ją dopiero na boisku szkolnym albo za skateparkiem, a teraz zaczął od razu, ledwie Jeff skończył mówić. Bart kierował ją prosto do mnie, opowiadał ją dla mnie. Jego słowa wlewały się w moją głowę i działały terapeutycznie, tak jak wpływał na mnie wiatr chowający się w mojej kurtce, gdy pędziłem chwilę potem w dół ulicy. Na samym jej końcu wyrastał dość wysoki krawężnik, na którym niejeden niedoświadczony dzieciak zjadł, niestety dosłownie, zęby. Zbliżałem się z nieodpowiednią prędkością, a ciało miałem zesztywniałe od zmęczenia tym, co dopiero miało nadejść. Ale dzięki snutej przez Barta opowieści i dzięki temu, że on i Jeff jechali ze mną, udało mi się wskoczyć na niego koncertowo. Nie była to dziewięćsetka, ale wyszło na tyle dobrze, że na betonowym chodniku wylądował już inny człowiek.

            Wróciłem za dwadzieścia trzecia. Rodzicom czas spędzony beze mnie też pomógł, w progu usłyszałem głosy odmienionych ludzi. W salonie leciał na talerzu ulubiony smętny piosenkarz taty, a mama śpiewała z radiem w kuchni. Dobrze pachniało.

– Jestem. Co będzie na obiad? – zapytałem w korytarzu, zdejmując buty.

– Nie ubrudziłeś się? Masz jeszcze czas, by się wykąpać.

– A co będzie na obiad?

– Pieczeń i ziemniaki, i sałatka. Na deser niespodzianka.

– A nie miało być chińszczyzny?

– Będzie jutro albo we wtorek. Na rynku mieli warzywa w promocji i ładne kawałki mięsa.

            Powiedzieć, że w domu panowało ożywienie to mało, wyczułem maksymalne podniecenie. Czy rzeczywiście warzywa były w promocji, czy może kurczak z makaronem ryżowym na woku męczony pałeczkami nie pasował do okazji? Salon był nienagannie wysprzątany. Wino nabierało pokojowej temperatury na stole. Miałem nadzieję, że ojciec, szukając w piwnicy odpowiedniej butelki, nie zauważył braku kilku z nich.

            Zamiast do łazienki poszedłem na poddasze, prosto do pokoju Pawła, drzwi były otwarte. Na łóżku leżały wyprane i złożone w kostkę ubrania. Usiadłem na krześle i dałem się uwieść półmrokowi, który zajął miejsce porannego słońca. Rozejrzałem się po pustych ścianach, jedynie nad biurkiem wisiała wyrwana z czasopisma mapa Afryki. Poczułem zawód, że pokój nie chciał powiedzieć czegoś więcej o właścicielu. Gdyby coś mi umknęło, jakiś zdradliwy szczegół, mógłbym wyrzucać sobie zaślepienie, niechęć do zrozumienia tego, co się działo w jego duszy. Asceza wystroju krzyczała prosto w twarz, że to mój brat wybiera, o czym chce mówić i komu. Im bardziej z każdą chwilą stawał się dla mnie tajemniczy i nieprzenikniony, tym mocniejszego nabierałem odczucia, że przez tyle lat mieszkał nade mną ktoś, kogo chciałbym poznać. Przeciwieństwo mnie samego z moim pokojem z playstation wywalonym pośrodku, walającymi się wszędzie książkami i komiksami, i kolekcją figurek funko pop. Moją jedyną tajemnicą była chyba ukryta na twardym dysku pornografia.

            Cichy pisk hamulców za oknem wywołał poruszenie na dole. Przyjechał. Poszedłem do łazienki. W lustrze obejrzałem twarz, która nie potrafiła napiąć się na tyle w uśmiechu, by przykryć grymas niezadowolenia. Zmierzwiłem włosy i poprawiłem zawinięty kaptur.

            Schodząc zauważyłem w korytarzu matkę, która miała na sobie coś, czego nigdy nie zakładała podczas gotowania: biały fartuch z koronkowym obszyciem, używany podobno kiedyś przez babcię. „Trzymam z nostalgii”, mówiła. Spod fartucha wystawała spódnica za kolano. W wejściu do salonu ukazał się ojciec w koszuli. Wyprasowanej.

            Czy ich staraniom stało się zadość, gdy Paweł nie stał na progu z chłopakiem, a sam, daleko na chodniku? Machał odjeżdżającemu samochodowi Poplarów.

            Ojciec pomógł mu wnieść torbę, chociaż nie było takiej potrzeby. „Mamy gości?”, zapytał Paweł, widząc staruszków wystrojonych na akademię. Przez chwilę spojrzał na swój dres, jakby chciał upewnić się, czy nie jest poplamiony.

– Nie zaprosiłeś ich na obiad? – zapytała go mama, jeszcze w drzwiach.

– Kogo? Rodziców Alaina? Nie, jechali do siebie na swój obiad.

– Myślałam, że ich zaprosisz, w końcu cię odwieźli.

– Nie pomyślałem o tym. Nic nie mówiłaś.

– Nic to, następnym razem zaproś.

            Przywitał się ze mną. Czekałem, aż po braterskim uścisku i pierwszej odpowiedzi na jego jakiekolwiek pytanie wyczuje bijący ze mnie chłód i wyrazi zdziwienie moją reakcją. Nic jednak nie zauważył. Czekaliśmy w milczeniu za zastawionym stołem, aż wróci z łazienki.

– No i opowiadaj, jak było – powiedział tata, gdy Paweł usiadł.

            Opowiadał przez zupę, sałatkę i pieczeń. Odmówił serów, wszyscy zresztą byliśmy napchani jak bażanty kasztanami. Nadchodził deser, ale trzeba było jeszcze schować jedzenie i brudne naczynia do zmywarki. Tata dolał sobie wina, mama nie chciała, Paweł też odmówił, a mi nalał kilka kropli do szklanki z wodą, komentując „nie upij się tylko”. Na deser były figi zapiekane w winie z lodami waniliowymi i orzechami pekan, których moja mama – jestem pewien – przygotowała pięć porcji.

            Obiad ten był jednym z najpyszniejszych i zarazem najbardziej męczących posiłków, jakie kiedykolwiek jedliśmy, byliśmy wyczerpani tłumionym oczekiwaniem i Paweł chyba o tym wiedział. A może nie wiedział, bo przecież dla ludzi takich jak nasi rodzice coming out nie jest czymś, co trzeba ogłaszać z fanfarami, nie robiło mu więc różnicy, czy powie to teraz, czy po deserze, czy przypomni sobie o tym odchodząc od stołu, czy jutro. Przecież jedyną reakcją, jakiej powinien oczekiwać, było wzruszenie ramionami.

– Kochanie, mówiłeś, że miałeś nam coś powiedzieć. Coś ważnego – zasugerowała mama, kładąc swoją dłoń na jego dłoni. Musiała mieć już tego dość. – No to mów.

– Tak. Jak widzicie, jestem cały zdenerwowany, chciałem poczekać na najlepszy moment… – zaczął Paweł.

            Bardzo mnie zdziwił tym wyznaniem: nie wyglądał wcale na zdenerwowanego. Sam jednak wyjść nie mógł ze zdziwienia na gwałtowną reakcję rodziców, gdy już nam powiedział, co miał do powiedzenia. Na lodowate, przenikające do kości „cooo?” mamy, na „chyba oszalałeś” taty i wszystkie inne słowa, żywcem wyjęte z seriali o źle przyjmujących comingouty rodzicach, przejmujące niedowierzanie, złość, agresję słowną i tak dalej. Dlaczego jednak był tak zdziwiony ich reakcją? Czy Paweł myślał, że nie zdziwi rodziców, oznajmiając, że poczuł powołanie i że chciałby po maturze iść do seminarium?  

IV

            W pierwszym momencie twarz ojca całkowicie zesztywniała, ale bardziej zajmowało mnie obserwowanie tężejącego spojrzenia naszej matki. Przeobrażała się w maszynę ze stali, nos głośno wypuszczał i wciągał powietrze, a usta zniknęły, jakby były zaspawane. Zgarbiła się napinając plecy w łuk, lada moment jej bluzkę rozedrą metalowe kolce, ukazując rozgrzany do czerwoności pancerz. Nie do przebicia żadnym argumentem.

– Ty chyba oszalałeś?

– Nie.

– Postradałeś rozum.

– Nie. Długo nad tym myślałem.

– Jak długo?

– Ponad rok.

            Oparła się o krzesło, właściwie na nie opadła, ręce bezwładnie zwisały po bokach.

– Przecież ty nawet nie jesteś ochrzczony – powiedziała. – Ty wiesz w ogóle, co to znaczy? Wiesz, w co się pakujesz?

            W trakcie nieustającego wystrzału pytań Paweł patrzył trochę w talerz, na którym została resztka bordowego sosu z deseru, to łypał na ojca, który dolewał sobie wina – poprzedni kieliszek musiał wychylić duszkiem, słuchając tych rewelacji. Ani razu brat nie spojrzał na mnie.

            Zapadło głuche milczenie. Przerwał je ojciec:

– Wiesz, takie decyzje mogą zapaść pod wpływem ukrytych problemów, z których być może sam nie zdajesz sobie sprawy. Może to nieodpowiednia pora na takie pytania – mówiąc „nieodpowiednia” spojrzał na mnie – ale czy nie masz nikogo? Nie zakochałeś się nigdy, żeby ta osoba…

– Tato, to jest silniejsze i bardziej dojrzałe, niż…

– Masz jakieś doświadczenia seksualne? Uprawiałeś kiedyś seks?

– Tato!

– Może to ta stulejka, na którą lekarka zwróciła kiedyś uwagę przy kontroli, ale ponoć to nie było tak posunięte i samo miało się rozwiązać. Trochę to może zlekceważyliśmy…

– O czym ty mówisz! To nie ma nic do rzeczy. I tak, jestem ochrzczony – mówiąc to ostatnie, Paweł spojrzał na mamę.

– Tak? Ciekawe od kiedy? Gdzie się ochrzciłeś?

– W Polsce. Na obozie żeglarskim w zeszłym roku.

            Matka odwróciła się do ojca:

– To twoja wina, zawsze mówiłam, że te obozy to nieporozumienie. Oni mu tam wyprali mózg. Trzeba ich zaskarżyć.

– Moja? On sam tego chciał. Nalegał. Myślałem, że tylko chciał zrobić patent!

– Tak czy owak, to że się wodą polejesz na obozie, nie znaczy, że jesteś ochrzczony – zwróciła się ponownie do Pawła.

– Ochrzcił mnie ksiądz. I mam potwierdzenie z naszej parafii.

– Coś podobnego! Ksiądz na obozie! Takie rzeczy mogą się tylko przytrafić…

– Nie był na obozie, tylko w pobliskim kościele. Chodziłem tam z dziewczynami co niedzielę.

            Mama zaczęła się śmiać. Zarumieniony Paweł jeszcze mocniej poczerwieniał.

– Synu – podjął ojciec, też czerwony, bardziej niż wino w jego kieliszku – a może o to właśnie chodzi? Może czujesz (tu zaakcentował) powołanie do bycia z mężczyznami, tylko nie umiesz tego wyrazić i wydaje ci się, że to najlepsza droga? Wiedz, że nie, my z mamą będziemy cię wspierać, musisz tylko trochę się zastanowić. Nad wszystkimi możliwościami…

– Co wy mówicie! Czy słyszycie siebie? Wasze nastawienie wynika z tego, że kościół kojarzy się wam z Polską, z której uciekliście!

– Jak już jesteś na tyle głupi, by wymyślać takie rzeczy, to lepiej siedź cicho – powiedziała mama.

– Ale to tam mamy obie babcie i dziadka, i w ogóle całą rodzinę i rodzinną historię – ciągnął Paweł – a wy tego unikacie. Dajcie mi też wybrać, jak wy wybraliście, gdzie chcę żyć i co robić z życiem.

– Ty nawet dobrze nie mówisz po polsku – powiedział ojciec. – Twoje słownictwo jest kalką naszego, może trochę wzbogaciłeś je wakacyjnymi wyjazdami. Posłuchaj siebie. Ty już jesteś stąd.

            Znów zamilkliśmy, jednak nie na długo, to znaczy oni, bo jeszcze sprzeczali się o pedofilię, o to, kto czytał Biblię i uczył się łaciny w szkole, o części mszy i modlitwy, które Paweł bardzo słabo znał w jakimkolwiek języku, aż wreszcie o imię, dlaczego, skoro tak chcieli z niego zrobić lokalsa, dali mu polsko brzmiącego Pawła – z ł! – i na co liczyli. Rozeszliśmy się każdy do swojego pokoju. Szkoda, że wszystko, co zostało powiedziane, nie miało konsystencji wina, które rozlałoby się na obrus, wsiąkło w niego, a następnie moglibyśmy wyrzucić poplamiony materiał. Moglibyśmy nawet wspólnie porąbać i spalić stół, a potem zamówić nowy, który lepiej pasowałby do naszego domu.

            Siedziałem w swoim pokoju, patrząc w sufit, po drugiej stronie którego siedział Paweł; być może gorąco się modląc? Nie miałem ochoty na nic, na muzykę, książkę, grę. Wyciągnąłem kawałek kartki i długopis.

– Po prostu napisać, co właśnie się wydarzyło – powiedziałem na głos, ale nie podziałało. Nie miałem pojęcia, jakie słowo mogłoby być pierwsze i pociągnąć za sobą kolejne.

Ja: Ale młyn w domu.

Jeff: Z powodu Pawła?

Ja: Tak

Ja: Nie jest gejem. To znaczy nie wiem, czy jest, ale nie o to chodziło

Jeff: Ale numer

Jeff: A o co?

Ja: Chce być księdzem

Jeff: Co ty!

Jeff: Nie mogę

Jeff: Naprawdę

Ja: Tak.

Jeff: Ale numer i co ty na to

Ja: Nic. Nie wiem

Jeff: A on tak do kościoła chodzi?

Ja: Nie.

Ja: Nie zauważyłem

Jeff: A to nie w waszej parafii tego księdza pedofila aresztowali?

            Odłożyłem telefon. Tak, w zeszłym miesiącu o naszym przedmieściu zrobiło się głośno, bo policja wyprowadziła księdza Marcina w kajdankach. Ksiądz Marcin był Polakiem jak nasi rodzice, jak trochę mniej Paweł i jak jeszcze trochę mniej ja.

            Rodzice nieraz komentowali tę sprawę. „Czego tu się spodziewać”, mówiła mama. Paweł milczał. Ani nie bronił, ani nie ganił, nie mówił nic. „Ten ksiądz pedofil coś ci zrobił?”, zapytała go teraz przy stole. „Nie. On z moją decyzją nie ma nic wspólnego”, odpowiedział.

            Zdenerwował mnie. Jeff. Tak samo to była moja parafia jak jego, mieszkał na drugim końcu ulicy i ani on, ani ja, ani nasi rodzice nie byli praktykujący. Nawet jeśli nasi przygotowywali kopy jedzenia na Wielkanoc i Boże Narodzenie, które koniecznie musieliśmy spędzać u siebie w domu. „To nasze naleciałości. Nie wychowałeś się w Polsce, więc nie wiesz”, mówił tata. „Na szczęście”, dodawała mama. Nawet jeśli niechodzenie na mszę nie było równoznaczne z niechodzeniem do kościoła. Od zawsze wybieraliśmy się dwa razy w roku: „zobaczyć szopkę” i „na grób pański”. Małego Pawła trudno było oderwać od szopki, tak podobały mu się dekoracje. Czy to był znak? Zapowiedź? Może, może nie, bo nie lubił chodzić na tego Jezusa w grobie. „To nudne”, mówił.

            Miałem ochotę pójść do niego i mu przywalić. Gdy byliśmy młodsi i go zaczepiałem, pokonywał mnie z łatwością. Czy coś się zmieniło? Czy dałby się teraz okładać, szepcząc „Panie, odpuść mu, bo nie wie, co czyni”, jak lubił powtarzać ojciec, czytając moje wypracowania? Jeff napisał: „ale numer, to kiedy zacznie chodzić w sukience? Jesteś?”. Nie byłem, bo ogarniała mnie wściekłość, że Paweł wciąż mnie oszukiwał, prowadził na manowce, a przez to ośmieszał w oczach kumpli, ludzi w szkole, a wkrótce całego miasta. „To ten polski ksiądz musiał go urobić”, będą mówili. „Ciągnie wilka do lasu, Polaka do kościoła”. Przed oczami miałem widok zapłakanej ze szczęścia babci, rodziców, którzy po jego wyjeździe do zakonu zaczęli się obwiniać, aż w końcu się rozwiedli, no i wreszcie dzień, w którym mam trzydzieści parę lat, z żoną (Julie?) decydujemy się poinformować rodzinę, że oczekujemy dziecka, dzwonię do matki, ale zastaję ją zapłakaną. „Twój brat – szlocha do słuchawki – twój głupi brat misjonarz, któremu zachciało się pracować dla chrześcijan w Iraku, został poćwiartowany przez islamistów!”, a ciało przejęła Polska i jego zabalsamowane członki, łącznie z tym głównym członkiem, zostały wystawione w krakowskiej bazylice.

            Dlaczego mi to wszystko robisz, bracie, i dlaczego będziesz chciał to wszystko zrobić, mnie i innym ludziom, którzy potrzebujemy cię bardziej niż ktokolwiek inny?

            Za oknem przejechał samochód, dźwięk silnika pomógł mi się ocknąć. Rozejrzałem się po swoim pokoju, jakby nie należał do mnie. Zauważyłem, że wszystkie funko popy, łącznie z tymi, które dostałem w prezencie od Pawła, wpatrują się we mnie.

V.

            Otworzyłem drzwi, jak tylko usłyszałem „wchodź”, Paweł rozpoznał mnie po pukaniu. Siedział na łóżku, w tle leciał jego ulubiony Bowie.

– Co tam brat?

– Mogę z tobą posiedzieć?

– Śmiało – powiedział, robiąc mi miejsce.

– Mama coś ci jeszcze mówiła? – zapytał.

– Nie, siedzi u siebie. Tata osobno.

            Zaczął oglądać swoje palce. Zacisnął dłonie w pięści, ukrywając obgryzione paznokcie.

– Naprawdę chcesz zostać księdzem?

– Nie, to był żart.

            Spojrzałem na niego.

– Naprawdę?

– Dobra, wkręcam cię teraz. Naprawdę chcę iść do seminarium.

            Poczułem nieprzyjemne ukłucie.

– Nic nie mówiłeś wcześniej. Nie było po tobie widać.

            Zaśmiał się cicho.

– A po czym ma być widać? Miałem wykleić ściany Jezusem i papieżem? Zrobić sobie ołtarzyk? Czytać Biblię przy śniadaniu?

            Nie odpowiedziałem. Nad drzwiami wisiał krzyż. Zawsze tam był?

– Skąd go masz? Z Polski?

– Tak. Może nie wiesz, ale to krzyż taty. Z jego bierzmowania.

– Jak to?

– Znalazłem go u dziadków na strychu, leżał w kartonach, do których spakował rzeczy ze swojego dziecięcego pokoju. Nigdy ich tu nie przywiózł. Babcia powiedziała, że mogę go wziąć.

– Chodziłeś z nią… do kościoła?

– Nie. Myślisz, że ktoś mnie do tego przekonał, ale to nie tak. To siedzi we mnie od paru ładnych lat, nie może opuścić mojej głowy. Początkowo wzbraniałem się nawet… ale to silniejsze ode mnie.

– I naprawdę się ochrzciłeś?

– Tak, w zeszłym roku. Ksiądz na miejscu powiedział, że nie jestem chyba jeszcze gotowy i będzie mieć przez to kłopoty, ale ostatecznie mnie ochrzcił. Powiedział, żebym zgłosił to w swojej parafii i zapytał, czy to jest ok. A tu po prostu wpisali mnie do księgi i już.

– Ten ksiądz Marcin?

– Tak.

– Wiesz, co się stało?

– Wiem, to straszne, ale nie znałem go dobrze. Nie powinien posługiwać. Powinien się leczyć.

– I chyba skończyć w pierdlu.

– I co by tam go czekało? Ja wiem, że to dorosły człowiek i nie znam dokładnie tej historii, ale w wielu takich przypadkach sprawcy są dawnymi ofiarami. Ponoszenie konsekwencji nie powinno wykluczać otrzymania pomocy.

            Ale ksiądz Marcin mnie nie obchodził.

– Kiedy pójdziesz do seminarium, to przez długi czas cię nie zobaczymy.

– Co ty mówisz? – powiedział, ale zaraz ucichł. Sam chyba się zastanawiał. Siedzieliśmy tak bez słowa, jednak pytanie wisiało w powietrzu. W końcu odezwał się: – nie wiem nawet, czy w ogóle mnie przyjmą… ale załóżmy, że tak. Początkowo będę z pewnością zajęty nauką, tak samo, jakbym pojechał na studia. A potem… nie wiem, nie sięgam myślami tak daleko, ale chyba mogę ci obiecać, że będziesz mnie widział częściej niż nasze babcie widzą naszych rodziców.

– Spoko – powiedziałem. – Nie chcesz zagrać w kosza?

            Nasze domowe „boisko” mogło służyć tylko do rzutów, mierzyło dwa na dwa metry, źle położona kostka rozchodziła się, a wrastające korzenie tworzyły wybrzuszenia. Co więcej, po odbiciu piłki od tablicy cała konstrukcja się chybotała.

– Kto prędzej rzuci za dwadzieścia? – zaproponował. – Co ty masz za buty?

            Założyłem vansy na deskorolkę. Paweł miał na sobie odpowiedniejszy zestaw.

– Chyba nie chcesz wygrać.

– Zobaczymy – powiedziałem.

            Ale miał rację, piłka wchodziła mu raz za razem, podczas gdy ja dawałem popis ślamazarności: dwukrotnie nawet okręciła się po obręczy, jak zaczarowana odskakując poza siatkę.

– Na tej płaskiej podeszwie nie masz wyczucia – powiedział.

– Patrz.

            W oknie pokoju wychodzącego na podwórze zobaczyliśmy mamę. Powiedzieć, że płakała, to nic nie powiedzieć. Cała była opuchnięta, po policzkach spływały łzy, obficie, jakby odkręciła niewidzialne kurki, trzęsła jej się broda. Poza tym stała nieruchomo, patrząc jak gramy.

– Nie przerywaj – powiedział Paweł. Skupił się na grze i ani myślał podać spaldinga. Napiął się jak struna, ale za każdym rzutem trafiał. Ujarzmił nawet wiatr, który wiejąc, nadawał mu postawy koszykarzy z reklam, ktoś powinien to nagrywać, od razu by go zaangażowali. Zerkał co dziewięć punktów, ale zaryczana matka w oknie nie znikała.

– Nat, jesteś? – usłyszałem od strony ulicy wołanie Jeffa.

– W ogrodzie! – krzyknąłem. Paweł nie przerywał gry.

            Spojrzałem na niego i na dom, i nic się nie zmieniło: ani mama, ani mój brat nie przerwali pochłaniających ich czynności. Nie chciałem, by Jeff i Bart, jeśli też przyszedł, odkryli tę scenę. Zerwałem się biegiem w stronę podjazdu, bo już słyszałem przesuwającą się zasuwę w bramie. Chłopaków spotkałem pośrodku drogi, na rogu domu; zasłaniałem sobą widok na ogród.

– Co tam? – zapytał Jeff.

– Nic. Lepiej.

– Pisałeś, że chcesz iść pojeździć. To chcesz czy nie?

– Chcę. Graliśmy z Pawłem w kosza, ale już skończyliśmy. Mam już nawet buty. Poczekajcie, podejdę tylko od frontu, bo deskę mam w przedpokoju.

– Dobra.

            Odwróciłem się jeszcze za siebie, Paweł grał, jak gdybym wciąż przy nim stał, czekając, aż odda mi piłkę. Może nawet nie zauważył, że się oddaliłem.

– Brat! – wrzasnąłem.

– Słyszę! – odkrzyknął, ale nie przestawał kozłować. Rzucił jeszcze za kolejne dziewięć i odwrócił się w moją stronę.

– Co tam?

– Kumple przyszli. Idę pojeździć. Może chcesz iść z nami?

            Widziałem, że patrzy na mnie i nie chce spojrzeć na dom: jestem pewien, że widok się nie zmienił. Ciężko oddychał, jakby długo biegł. Uśmiechnął się.

– Nie, idź sam. Zobaczymy się wieczorem.

– Na pewno?

– Na pewno.

            Po czym odwrócił się, wracając do kozłowania. Wszedłem do domu, w którym panowała idealna cisza. Jeśli matka nadal płakała, robiła to bezgłośnie.

            Echo odbijania piłki wciąż dobiegało z ogrodu. Jeff i Bart czekali na mnie na ulicy, pokazując sobie coś w telefonach. Po tym, jak trzasnąłem furtką, dźwięk piłki ucichł.

Michał Grabowski – Łącza
QR kod: Michał Grabowski – Łącza