Lód dla Jany

nie ma sposobu na wywózkę lodu
nie ma sposobu na wywózkę lodu
nie ma sposobu na wywózkę lodu

Lód siedzi pod lodem, dudni we własnych kryształkowych salach i gra na swoich lodowych zębach.

Nie warto gadać, nie przegada się lodu, i tak w końcu wygra, za rok, za dwa czy za miliard lat i wielość wcieleń nic na to nie da.

Tutaj właśnie twoje materialistyczne podejście styka się z faktyczną poszewką świata, poszewką zrobioną z lodu.

Nawet gwiazdy sczernią się i zgasną, a gdzie się wtedy podzieją te wszystkie ludzkie dusze, które jak sarenki uciekały przed zlodowaceniem? w jeden czas i drugi czas? może uciekną do tyłu a wtedy ja znowu będę Mickiewiczem a ty Marylką.

Pobiegną jak stada jeleni przegnane przez umierającego geparda, pobiegną w ciepłych promieniach późnego letniego dnia, które już zaczynają pokrywać się chłodem.

Nie chcesz być Marylką, ale i ja nie chcę być Mickiewiczem, Mickiewicz był chujem, niszczył ludzi, którzy go kochali, nie był nawet tak wielkim poetą, choć stworzył kilka niesamowitych dzieł, i jeszcze porzucił myślenie, jakie ma znaczenie życie bez tworzenia i co to za boży głupiec co nie chce robić głupstw? Kto chciałby być takim człowiekiem?

Możemy więc przetrwać, jeśli jednak uciekniemy wtedy stracimy na zawsze możliwość pójścia dalej i będziemy tułać się w tył w podłych wcieleniach.

Ale co ma nasz świat i jego lód i całe nieistnienie wobec świata światów?

Jeśli światów jest nieskończona liczba, tak jak wierzą obecnie wszyscy to są one rozpięte na całej osi wszystkiego co możliwe od nicości aż po absolutne istnienie, a jakie wtedy znaczenie ma cała śmierć? czy może coś nie istnieć skoro istnieje wszystko?

Jeśli w tym świecie nawet przestaniesz istnieć to dlaczego inny świat nie miałby wydobyć cię z nieistnienia i ściągnąć z powrotem?

Czy w ogóle możliwe jest istnienie tylko tu i teraz skoro światy są nieskończone w liczbie i są wszystkim? czy wszystko nie jest światem a świat nie jest wszystkim zmieszanym ze sobą a zarazem oddzielnym i czy ty nie jesteś najmniejszą cząstką istnienia i najpotężniejszą sięgającą aż w bezmiar niewyobrażalnego?

W liceum mówiłem wszystkim, że jestem Bogiem i mówiłem to Marcelinie na co ona zawsze mówiła, że to nie prawda, ale czy jest sens tak mówić wobec tego wszystkiego? czy każdy człowiek nie jest Bogiem i czy Bóg nie jest najpospolitszą i najrzadszą istotą wszędzie i zawsze?

Więc może jednak da się przegadać lód bo jeśli nawet świat dąży do entropii to jednak w całym bezmiarze czasu, który był jeszcze zanim czas powstał, był potencjał porządku i teraz na świecie panuje porządek chociaż minął cały ten bezmiar czasu.


Lód dla Jany 2

Gueeeeeeeee powiedział kozioł gdy zgubił swoje buty.

Ale nie widział, że chodzi podkuty, pod górę, pod górę pod lodową górę,

aż do zdarcia nóg, aż do zdarcia stóp.

Kozioł z bródką, z długą bródką, z bródką jak długi sznur, jak droga mleczna, na której leżały tysiące gwiazd.

Każdy włos za jedno życie, za jednego kozła, który upadł w dół, z lodowych gór.

Kozioł był jak kozioł jak każdy z tych kozłów, był lepszy tylko dlatego, że jeszcze nie spadał, jeszcze się nie pośliznął i nie spadł w czarną powietrzną wodę, jak te wszystkie kozły z zeschniętych włosów.

Ale patrzył na swoją brodę i bał się bo wiedział, że każdy z tych kozłów miał chwilę szczęścia, gdy stawali podkutą stopą na sztywnym kamyku, który wyrasta jak ząb z góry.

Jego stopa była podkuta, i strasznie go bolała bo jego delikatne stopy były przebite gwoździami

Lodowa góra była guzem kozła, który wyrastał mu z brzucha, i z którym wypadało mu życie ze środka.

Ale kozioł był tylko jeden.

Lodowa góra ścierała się o czubek nieba i leciały ziarenka lodu przez przestrzeń, spadały z kryształowego nieba na ziemię.

Ale ta ziemia była gorąca, spadały ziarenka lodu, ale nie mogły się stopić bo to była pustynia, zamieniały się więc w piasek.

Kryształowe światło z lodowego nieba i lodowego słońca świeciło na pustyni.

I tak był to niebiesko-pomarańczowy świat.

Szedł tam goły facet, który miał tylko porwane płótno na głowie i porwane płótno w dłoni, którą zasłaniał przed gorącym lodowym światłem gdy owiewał go gorący piasek.

Jego stopy płonęły od gorącego piasku.

Szedł i szukał kobiety jadącej na robaku

W końcu doszedł, a ona siedziała na wielkim szarym robaku, miała bicz i wielki szary kapelusz na głowie, którym zasłaniała słońce.

Chciał, żeby go pokroiła na tysiąc kawałeczków

i rozrzuciła na wszystkie strony świata, pozwoliła lecieć z wiatrem, daleko, po czarnym powietrzu, poza góry i poza pustynie z gorącego lodu,

by cząstki jego palców i jego skóry i jego oczu leciały swobodnie na delikatnym czarnym wietrze jak ryby latają po głębokim morzu,

by kochał go wiatr i dotykał i głaskał i pieścił jego rozrzucone cząstki skóry.

Nie mógłby go już nie kochać świat, nie mógłby mu nie dać szczęścia jeśli musiałby mu dać tyle miłości i przyjemności.

I tylko żalu było żal i chodzenia po piasku i płonących stóp i gorącego piasku na wietrze i robaczywej kobiety z wielkim kapeluszem.

Bo chociaż mógłby się zasiać milion razy i znowu wyrosnąć na gołego faceta, nigdy już nie wróciłby do siebie.


Różowa Robaczywka

W haremie mroku, w moim żołądku, psychodeliczne robaki, resztki moich snów, na zardzewiałych harfach, harfach moich snów, zardzewiałych drutach moich kiszek wygrywają porzucone nuty przyjemności. Ona różowa i naga w łóżku,, z czerwonymi piersiami i perłami, zębami tytanowego brata, i ona zielona, gra na flecie, leci na flecie, daleko, w psychodeliczny sen, poza dysharmonię bebechowych harf. A tam w nich, w żołądku, w marzeniach psychodelicznych robaków gra Bach, na dyscharmonii i organach Hammonda, na klawiszach snów i spokoju, w haremie przyjemności, w haremie rozkoszy. Otwiera się psychodeliczny sen, otworzony fletem dysharmonii. Tańczy robaczywa kobieta i z tańca rodzi swoje siostry, które są nią, przywołują je oklaski. Śpiewają nagie robaki spragnione przyjemności, dzielą się na dziesiątki w promieniach tęcz i dziecinnych gwiazdek zabranych z kocyków, tańczą w korowodach psychodeliczne robaki z perłami na nagich powłokach. Otwiera się brzoskwiniowe słońce i lecą z niego kwiaty, gdy robaczywa kobieta leży na tablicy morza porzuconego przez księżyc, tańczy, unosi się, jak niewinna ośmiornica, pożeraj ją słońce i znowu się zapada, do swojego snu, „śnię” mówi, gdy kończy się sen. I znowu płynie w moim żołądku w sławie własnych zdjęć. Mój żołądek gra jak flet, jak porzucony brzoskwiniowy ptak i jego brat. Tańczą ptaki w niebie i grają harmonię obozów i drutów, a one na tej ścianie z prądem, w harmonii, w ułożeniu nut. I on, czarny ptak, dysharmonijny prorok wolności. Kobieta saksofon i kobieta flet, mężczyzna kontrabas i jego artysta, kobieta okular o pokrzywionym ciele, brat bęben i facet młot, córka fortepian i cukrowa pianistka, z czarnego cukru, a to wszystko widzi Słońce a to wszystko widzi świat i widzą brzoskwiniowe ptaki poza mym żołądkiem. Mój żołądek jest przestrzenią chorego koncertu.

Różowa robaczywka, wszystko wzięło się z niej, tańczyła tak jak jej słońce kazało, aż słońce się skończyło, wyczerpało promienie świecąc jej na koncertach, spadały na scenę promienie jak kropelki ognia, i topiły drewno, topiły siedzenia na których siedzieli widzowie, ich oczy rozpływały się w tańcu Różowej Robaczywki, a ona tańczyła dalej za drogą fletu jej siostry. Słońce pluło płynnym światłem i rozpływały się czerwone obicia krzeseł, spływały w rzeki, które skapywały na ściany mojego żołądku, a one grały niemiłosiernie na swoich metalowych fletach. Słońce chciało oddać dla niej wszystko i tak pluło kropelkami ognia, że w końcu się wylało i zapadło, w czarną dziurę, a ona tańczyła i wtańczyła w otchłań słonecznej czarnej dziury, wszystko się zasysało, wszystko się zapadało, zapadało się jej rodzeństwo i robaczywi kochankowie i kochanki, i mój żołądek – ich dom, i ich sny. Ze snu wchodziła w sen, z ciepłego łóżka w taniec, z tańca w ciepłe łóżko, z melodii w melodię i z melodii w odię. Wszystko było dla jej przyjemności i ciepłego, niewinnego snu, nie było grzechu, który dotknął by jej robaczywą stopę, bo wszystko zabrał od niej ciepły Bóg Słońca, zabrał Różowej Robaczywce, każdy ból i każdą nieprzyjemność, dla jej szczęśliwości, w końcu stała się aż tak szczęśliwa, że ani świat ani jej natura nie były w stanie tego znieść i wybuchały brzoskwiniowe promienie, szczątki słońca i skapywały na twarze ludzi, którzy łykali je i tonęli w niewysłowionym szczęściu, i pochłaniały ich melodię fletów i bachowskie organy Hammonda, płynęli szczęśliwi i bezgrzeszni, w czystej, matematycznej przyjemności, w dziecinnym niezakłóconym szczęściu, cofał się czas i gubili zmarszczki, co raz bardziej dziecinni, co raz bardziej wolni, nie było żalu, nie było smutku, nie było chorób ani zła, nie było głodu, nie było zimna, nie było bicia i braku miłości, wszędzie świeciło brzoskwiniowe słońce dziecinnego szczęścia, w końcu, od promieni szczęścia zaczęła młodnieć czarna dziura i nabierać rumieńców, powracać w młodość i radość, w młodzieńczą siłę czystego życia, które jest niepokonane, nie zniesie żadnej choroby i żadnego nieszczęścia, rozgniecie każdy ból jak kawałek niedobrego ciastka. Za dużo szczęścia, za dużo radości, za dużo bezgrzechu, wszędzie brzoskwinie, na stołach, w oczach i marzeniach. Brzoskwiniowe gwiazdy pełne szczęśliwości i ciepła, powietrze w kosmosie, ciepło w otchłaniach pustki, wszędzie dobro i miły kocyczek, wszędzie niewinność, młodość i wyrozumiałość. Szczęście pleniło się jak robaki, jak pasożyty na zdrowym życiu, szczęście i niewinność było tak niepowstrzymane, że wymiatało liście z młodych drzew. Uroboros się cofa, Uroboros się cofa, nieskończoność płynie do tyłu, przeplata się z nieistnienia w istnienie i nie ma przerwy i nie ma antraktu, nie ma chwili na skaleczenie się i narodziny, nie ma miejsca nawet na tą chwilkę bólu dla większego szczęścia, jest tylko dzieciństwo i tylko szczęście tu i teraz, niepowstrzymane, nieokiełznane, dzikie jak eksplozja rozrywająca wszechświat, chociaż i ona nic nie gubi ze swojego dzieciństwa i swojej niewinności. Nie ma miejsca na mrok w świecie brzoskwiniowych promieni, we wszechświecie brzoskwiniowych gwiazd. Nie ma alkoholu ani narkotyków, nie wytrzymały szczęścia, nie wytrzymały niewinności.

Z mojego żołądka, z psychodelicznych robaków, które wiły się w gmatwaninie moich kwasów żołądkowych zrodził się nowy typ ośmiornicy. Miła, zmiennokształtna ośmiornica, tak wielobarwna jak wszystkie marzenia, tak szczęśliwa jak szczęśliwy może być tylko nienarodzony człowiek. Wypełza ze ścian mojego żołądka, z moich włosków żołądkowych, z przetrawionych potraw, które wysłały przyjemność do mojego mózgu, pływają po moich sokach, jak wśród gwiazd i kosmosu, rodzi się nowy typ człowieka, człowiek robaczywy, który za swoją przyjaciółkę ma Różową Robaczywkę, ulepiła go ze swoich fletowych snów i sama dała się ulepić, bo Uroboros się cofa. Wróciła z końca do początku, z otchłani, która nikogo nie wypuszcza na wolność, ze śmierci do życia. To twardy człowiek, silny człowiek, który nigdy nie zobaczył nieszczęścia, który żył pod promieniami brzoskwiniowego słońca, który sam stwarza brzoskwiniowe słońce, tak silny w swoich zmiennokształtnych mięśniach i wijący się w elektrycznych neuronach, że żółty Bóg Słońca boi się narodzić, chowa się w swoich chorych snach, w ostatkach nieszczęścia, które schował na skraju nieistnienia. Ale i tam go dorwą i przekształcą w niewinność, urodzą znowu Majów, którzy zabili się walcząc na procy dla wielkiego Hucub-Came, i żaba z krzywym kręgosłupem zaśpiewa chrapliwym głosem. I tylko Bóg Słońca będzie jedynym nieszczęśliwym, ostoją starego świata, starym nasionem, który zawsze istnieje gdzieś w świecie, pozostawiony na skraju nieistnienia. Będzie sam, bo jego szczęście bierze się z bólu a nieszczęście z szczęścia, bo nie może inaczej, bo w przeciwieństwie do człowieka nie potrafi zrzucić kształtu, odrzucić rąk i nóg i przyzwyczajeń i przyjąć inną rasę. Różowa Robaczywka zatańczyła, a widownią byli ludzie, i gdy zobaczyli jak się rozdzieliła na siebie, na swoją-istotę w wielokolorze, uwierzyli w nią i zapomnieli o Chrystusie, odrzucili swoją formę i wszystko czym wydawało się im, że są i zostali Różową Robaczywką. Zmiennokształtny robak to czysty człowiek, forma bez formy, nazwa bez nazwy, bez pretensji i bez marzenia, nie wszystko, ale cokolwiek, może być czymkolwiek dlatego jest wszystkim, nie ma już żadnej granicy – człowiek czy lodówka – wszystko jedno. Robaka nie zje robak, robaka nie zje robak. Nie dotknie takiego człowieka żadne nieszczęście, ani nie będzie wiedzieć czym jest zło, bo jak, skoro jest robakiem, jest wszystkim najgorszym co mogło go spotkać, ale to wszystko okazało się niewinne i dziecinne, jak gwiazdkowy kocyk, kto wie czy to kocyk, czy nie po prostu niebo, czy to gwiazdki czy nie po prostu gwiazdy. Różnice są z percepcji, ale co gdy jesteś zmiennokształtnym robakiem, czy wtedy wszystko nie jest czymkolwiek?

Trzeba się zmieniać jak tęczowa guma, która zmienia się w robaka, trzeba tak długo jak zniekształcają się fale fletniowych melodii, zmieniają się w elektryczne fale dotykające gwiazdkowego kocyka, a ty siedzisz na nich jak na latającym dywanie, jakbyś był elektrycznym skrawkiem i mógł lecieć z magnetyczną falą w dal, tak daleko aż odbiorą cię w radiu. Nuta to robak i ty będziesz lecieć z falą radiową aż wpadniesz w radio jak ryba w sieć, będziesz lecieć aż skroplisz się w konkretną melodię, aż z fletniowej dysharmonii wynaturzysz się w konkretny melodyjny obraz, srutututu srutututu, spadaj, spadaj, ejjjjjjjjj. Chodzę goły, chodzę goły, chodzę goły. AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAARRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRR

MELODIA ZDECHŁA JAK POMRUK TYGRYSA,
BIEGNIJ GDY ZĄB SZARPIE CIĘ ZA NOGĘ,
BIEGNIJ, BIEGNIJ, JESTEŚ GOŁY
I SAM NA NAGIEJ ZIEMI,
NA NAGICH SKAŁACH.

Gabriel Korbus – Wiersze
QR kod: Gabriel Korbus – Wiersze