Skała. Góra. Słońce.

Jak daleko pada lawina od gór?
Gdzieś za granicą wiecznej zmarzliny, ktoś urodził kamień.
Ten rósł przez eony, aż w końcu jednym ruchem tektonicznym,
wypiętrzył się aż po sklepienie nieba.
Pociemniało, pojawił się pierwszy błysk a potem odgłos gromu.
Trzeba zawsze liczyć sekundy pomiędzy.
Wtedy wiesz, jak jest blisko i czy wystarczy ci czasu,
żeby się schować.
Choć jesteś kamieniem, gdzie miałbyś uciec?
Tkwisz zatem po szyję w piasku. W glinie.
Słońce pada na ciebie prostopadle, topi,
Dopóki nie zmienisz się w magmę.

SKAŁA.

Kursywa.

Najpierw musiałem się o nią roztrzaskać.
Skwerek lądu widoczny z daleka,
który miał być wybawieniem od miesięcy tułaczki po słonych mirażach,
okazał się zadrą, drzazgą w oceanie.
Wbiła się po sam czubek ramienia, zaczynając od palca wskazującego,
unieruchomiła mi ręce na milę z hakiem.
Odtąd każda próba poruszenia, zdziała tyle co te kilka desek,
które zostały mi po dotychczasowych lokatorach.
Umarli?
A jeśli nawet, to czy to starość, tęsknota czy nieszczęśliwy zbieg wypadków,
spowodowany niedostateczną znajomością fauny i flory.
Umarli, a ich kości straszą zapewne gdzieś w lesie za mną,
więc nigdy już tam nie dotrę.
Umrę na samotność, tu – na rozgrzanym, kamienistym przylądku.
Po środku dróg mlecznych, z których spadają gwiazdy,
rozsiewając wokół siebie pył i brokat.
Jakże świątecznie.

Najpierw musiały się o mnie roztrzaskać.
Nadpęknięte, namokłe i nieużyteczne do tego stopnia,
że nie pozostało mi nic, jak zbudować z nich stos.
Trudno.
Może pogoda będzie mi sprzyjać i po upływie kilku dekad, zasłużę na popiół.
Do tego czasu zamieszkam w muszlach jak krab pustelnik,
czy inne żyjątka, które od tej pory będą mi rodziną.
Może będę miał szczęście, oszaleję za chwilkę i sam uwierzę w to,
że jestem jednym z nich. Że gdzieś przynależę.
Stworzymy subkulturę szczypiec i odnóg,
niepoliczalnych jak wszystko co mnie otacza.
Ktoś potem odnajdzie to miejsce i może nawet zapamięta ten widok:
Skorupy porozrzucane gdzie popadnie.
Puste, nieważne,
sypkie tą chwilową trwałością – dopóki nie dotkniesz.

GÓRA.

Z wody powstałeś, więc staniesz się w końcu pustynią.
Nieprzekraczalną granicą, zza której
powrót już nie jest możliwy.
Chyba, że znajdą cię mrówki,
poznoszą na swoich malutkich plecach
w głębiny lasu, pod koronę liści i strachu o każdy centymetr.
Ich ścieżki, to najtrwalsza ze skał.

Ze skały powstałeś, więc musisz się stać
w końcu lasem.
W każdym pniu zamieszka diabeł, lub hamadriada.
Chyba, że znajdą cię mrówki.
Wydrążą korytarze wzdłuż kory,
rzeka ich malutkich ciał zaleje twój kontynent,
staniesz się autostradą dla zapachu i ścieżek,
z których nie może już być powrotu.

Powstałeś z powrotów, z magmy i piasku.
Więc musisz się stać dziś mrowiskiem.

SŁOŃCE.

Roztop wosk.
Niech każda spójność osiągnie swoje epitafium,
przy pszczelej filharmonii,
a miód tryska z poszczerbionych skał,
wprost na płonące lodowce.

Kursywa.

Mężczyzna podnosi horyzont,
Przesuwa go o siedem stopni północnych,
chowa za pazuchę. Na potem.
Każdy z bogów, do którego mógłby się teraz zwrócić
– śpi –
więc zdaje mu się, że jest bezkarny.
Ma dobre intencje, chociaż te – tak blisko źródła ciepła – owinęły się w samozapłon.

Koniec kursywy.

Zamiast miodu, woda.
Zamiast wody, magma.
Zasycha na zboczach i odrywa się od nich
skrzącymi plastrami.
Wsiąka w kości palców, przesuwa środek ciężkości
o siedem stopni północnych i czmycha w kierunku horyzontu,
który słabnie.

Kursywa.

Mężczyzna sięga do kieszeni, wyciąga z niej dłoń
ubrudzoną popiołem.
Nabiera go trochę na palec i smaruje nim drzwi, okna, dach swojego domu.
Resztę rozsypuje wokół łóżka, na szczęście.
Zasypia snem sprawiedliwych, którzy toczą pod górę swój głaz.
Słońce przyświeca mu w twarz, nawet przez kotary,
więc uśmiecha się nieznacznie i opiera głowę o ostatni promyk.

Koniec kursywy.

Pszczoły zlatują się zewsząd,
wędrówka z cieplejszych kwiatów dobiegła końca.
Tutaj założą swój ul, wierne królowej.
Zniosą jej pod stopy resztki półmroku,
kiedy na niebie mogą istnieć równocześnie Helios i Luna. Zaledwie mrówki,

Koniec kursywy.


Adam.

Nienarodzony, choć kiedy przyłożyć mi lustro do ust,
oddam ciepło szarą mgiełką, będziesz mogła rysować na nim
uśmiechnięte minki lub napisać list, który przeczytam gdy otworzę oczy.
Gdy już oboje.

Nienarodzony, choć cały gotowy do startu.
Zaraz mięsień wtłoczy mi ducha w pusty krwiobieg,
różem obleje policzki.
Jeszcze chwila i życie wypełni mnie jak czarkę.

Lecz zanim jako ten pierwszy ujrzę cud stworzenia,
wyśpiewam pierwsze psalmy, na cześć swego mistrza.
Zanim stanę sam ze sobą i zrozumiem
czym jestem a czym nie, poczuję głód.
I brak.

I chłód ogarnie moje usta, a z nim bojaźń,
bo nie znam jeszcze słów, dzięki którym mógłbym to poskromić.
Zasnę zmarznięty pierwszy raz, wpadnę w letarg.
I śnił będę o tobie, nie mając pojęcia.

I wtedy, choć jeszcze niczym nie zdążę zasłużyć,
stworzenie się dokona – po siedmiu próbach,
w końcu idealne, jak antymateria.

Będę wielbić cię w tajemnicy, bo nie wiem czy mi wolno
i wtedy zrozumiem, ale tak prawdziwie
czym są chwytne dłonie i krew w arteriach,
pulsująca tożsamo z oddechem przy uchu.

To w twoich ramionach ułożę pierwsze wersy,
które będę zapętlał w modlitwach jak wierszach,
dopóki nie przyjdą kolejne przymrozki,
a jabłka nie zaczną spadać z drzew

I gnić.

Marcin Lenartowicz/Basia Derlak.
Grudzień, 2021.


Ewa.

Pamiętam pierwszy śnieg,
ten który jeszcze wiosną zamarzał na wargach,
kiedy piekliśmy chleb, a czas nie znał się na zegarkach.
W cienistym wnętrzu, otoczonym zewsząd zapachem drożdży,
zakwitły mi na palcach pierwiosnki, kaczeńce.
W starym kredensie, tym jeszcze po mamie, schowałam je przycięte, aż uschły
i uszedł z nich duch i uleciał po stokroć, w aromatycznym truchle.

A gdy już umiałam kisiel i kompoty, bez żadnego ostrzeżenia przyszła jesień,
jak te szpaki dojadające wiśnie, które obwieszczą długi szabat.
Więc grzałam się chrustem i ostatkiem drzew, na których dogasały jabłka.
I spadłam razem z nimi, oderwana od myśli, aż przyszli ze wschodu i mnie zabrali.
Stałam się w końcu zaledwie zalążkiem, ziarenkiem siebie.
I mogę tylko czekać, aż ktoś wsadzi mnie w ziemię i podleje obficie.
Stanę się wtedy pierwszym drzewem, dając w zamian poznanie i wiedzę.
Już nikogo nie zaskoczy mroźny ranek.

Marcin Lenartowicz/Basia Derlak.
Lipiec 2021.


Sęknota.

Jest takie miejsce wewnątrz starych desek,
którego nie da się przeciąć czy przeciągnąć magnesem
chociażby o strzępek.
To kamień węgielny tego drzewa.
Wystrugają potem z niego meble do mieszkań,
a ono będzie widoczne z każdego kąta, nawet przez cegły.
Jeśli zostawić je dostatecznie długo,
nie karmić lakierem i nie chronić przed wilgocią,
oplecie każdy zakamarek,
aż dostanie jemioły, a przez nią pocałunków
między półkami na książki i wazon z suszem.
Powstanie ogród pośrodku mostu,
bo tym będzie pokój pełen tlenu i podłóg,
zamiast sufitu i dziupli.

A ja stanę się kompostem.

Z cyklu: Karma.
Październik, 2021.


Miasto. Wyspa. Statek.

To musiało być wtedy, kiedy spotkały się nasze palce. Twój najmniejszy i mój. Przeciwnie.
Niby przypadkiem ocierające się o siebie, kiedy akurat oboje stoimy twardo na ziemi, a z okien spoglądają na nas rozsłonecznione liście. Roześmiane tym blaskiem, kiedy otwierasz usta a ja spijam z nich żart, jakbym mieszkał do tej pory na pustyni, a ten był kroplą w morzu. Więc też się uśmiecham.

Znowu go nie ma.
Wlazł za szafę i pewnie
przegryza pająki jak taśmę.
Poskleja ci buty w watę,
Pajęczyn wystarczy na was oboje.
I miasto

i wyspę.

I statek.

Którym dosięgnie go prowiant,
bo znowu go nie ma, a gdy tak znika,
lubi gorącą herbatę.
Przytykać usta do srebrnych łyżeczek,
sprawdzać powierzchnię językiem.
A nawet wydrapać alfabet morse’a,
bo gubi go bliskość, a jeśliby został,

to tylko latem.

Po nodze biegają mi mrówki. Rozedrgają się potem na tułów i dłonie. Z nadgarstków wyrosną drewniane liny, a potem powiążą nas jak magnez. Przytwierdzą do siebie tak mocno, że nie zechcę już nigdy ich zerwać.

W podłodze mieszkają ptaki.
Od czasu do czasu znajduję piórko
i przyozdabiam nim okna,
przez które zaglądają do środka szkielety budynków.

Dziergam im sukienki, żeby nie przemarzły zbytnio,
skoro za rogiem termometr wskazuje wyraźnie,
że nie tędy droga.
A spod podłóg dobiegają mnie trele.

Są tak ciepłe, że odruchowo kładę się tam,
gdzie wypukłość w drewnie pozwala mieć chociażby pomysł,
że za chwilkę zadzwonisz i staniesz się kiełkiem.

Zapuszczę korzenie głębiej, niż sięgnąłby sam wszechświat, gdyby akurat zapragnął zagrzać miejsca na herbatę. Na dom, samochód i dwoje dzieci.

Rozświetlają mnie milimetrowe eksplozje,
każda z nich jest lepka i mieści się w kropli.
Osiadają na rękach, drażniąc podświadomie
aż skrzepną, zetną się w sznurek.

Pełno go na drzewach, trawa skrzy się szumem,
jakby ktoś próbował mnie dośpiewać i uległ,
więc mogę się tylko rozsypać.
Zamieszkać w szczelinach, między kamieniami
wrastając stopniowo w ich chłód.
Aż rozprysną się, na kształt baniek mydlanych.
A ty je pozbierasz spod stóp.

Bo to musiało być wtedy, kiedy świat się w końcu zazielenił aż tak, że zorze polarne straciły kolor i stały się tylko martwe. W odcieniach i świetle księżyca, przyrzekaliśmy sobie lato, jako wieczność. Potrafiłem godzinami opowiadać tę samą larwę, z której potem wyrosną motyle. Porozbiegają się po całym świecie, bo odtąd tym będzie dla mnie każdy twój skrawek. Każda możliwość, że kiedyś jeszcze spotkamy się pod stołem, palcami.

Na pokład wtargnęły już wodorosty.
Oplotły kadłub – po łokcie –
i nadal rosną.
Mogę co najwyżej drapać stopami,
ratować się skokiem – do wody –
lub w bezmiar szaleństwa
co na jedno wychodzi.

Choć podzielone, niczego nie zmniejsza.

Rozkładam więc dłonie ku słońcu,
na wzór kwiatków, o których pamiętam
że były zielone jeszcze zanim
zdążyłem się rozbić.
Rozpętać, zmieniając temperaturę,
w pokojach większych niż szafa i metraż,

i most, po którym biegniesz.

Jak wtedy, kiedy nawet się przecież nie znaliśmy, a wystarczył dotyk, jako impuls wzrostu.
Miłość, jako żniwo.

Nietknięta.

Październik/Listopad 2019.
Dedykowany.

Marcin Lenartowicz – Wiersze
QR kod: Marcin Lenartowicz – Wiersze