Co za czort kusi ludzi, że z własnej woli wstają o tak piekielnej porze i ciągną na mszę niby owce na wypas! Grzmiałem w myślach, pedałując z zawzięciem chłodnym marcowym świtem. Zaspałem. Nie zdążyłem zjeść śniadania, wypiłem jedynie kilka łyków przesłodzonej kawy. Narzuciłem w pośpiechu niebieskie dżinsy, białe bawełniane polo, czarną nylonową kurtkę ze stójką oraz granatowe sportowe półbuty. Tors i szyję spryskałem gryzącym nos dezodorantem. Lodowatą wodą wprost ze studni zmyłem resztki snu z twarzy, a pastę do zębów zastąpiłem miętową gumą do żucia; ta mroziła mi teraz boleśnie gardło przy każdym intensywnym wdechu.

Dotarłem pod kościół zziajany oraz cały przemokły potem. Cisnąłem rower pod kasztanowca, zgodnie z pobożną etykietą chlasnąłem nieskładny znak krzyża, po czym podszedłem pod drzwi plebani. Jednym susem pokonałem schody i dopadłem klamki. Szarpnąłem kilkukrotnie: zamknięte. Kościelny zatem zapił w nocy. W takim wypadku, wedle instrukcji proboszcza, udałem się na tył świątyni, odszukałem drewnianą skrzynkę ukrytą za przerośniętym krzewem berberysu i wyciągnąłem z niej klucz do bocznej kruchty. Tam, zza obrazu świętego Pawła Apostoła, zagarnąłem pęk kluczy. Przemknąłem zatopioną w półmroku nawą główną, rozsunąłem kraty do przedsionka, a następnie otworzyłem drzwi główne i zameldowałem się na posterunku.

Na horyzoncie jako pierwszy pojawił się kościelny, Zięba. Wyrwał mi klucze, ofukał z pogardą i poczłapał ociężały do swoich obowiązków. Nie spodziewałem się przyjacielskich relacji ze strony starego wygi – w końcu sprzątnąłem mu niezłą fuchę sprzed nosa – ale niech dziad parszywy uważa, powziąłem zamiar, bo jeszcze jeden taki arogancki numer, to nie będę miał skrupułów i trzepnę go tak, że aż się nakryje nogami.

Dżentelmeńska umowa z proboszczem była następująca: piętnaście procent urobku z tacy płacone do ręki po każdym dniu. Sześć mszy w dni powszednie, tyle samo w niedziele oraz święta. Spotkania blokami, po dwie godziny rano, popołudniu i wieczorem – pomiędzy nimi długa przerwa na wypoczynek w domu. Zakładając, że w tak niebezpiecznych czasach ludzie Bogu nie będą skąpić i rzucą przynajmniej po dwadzieścia złotych, da orientacyjnie sto złotych dniówki. Całkiem nieźle, bo i robota niezbyt wymagająca. Klient spokojny, wręcz flegmatyczny, a w obliczu boskiego autorytetu, jaki będę reprezentował, pokorny niby owieczka. Żadnego użerania się z pijakami i awanturnikami jak na bramce w Acapulco.

Na inaugurację przepuściłem współwłaścicielkę prężnej piekarni, kierowniczkę placówki bankowej oraz dwie stare dewotki, znane w miasteczku ze skąpstwa w sprawach materialnych i niebywałej rozrzutności w sprawach ducha. Przejście zagrodziłem dopiero pielęgniarce rencistce ze stałym kredytem w delikatesach, oznajmiając, że w kościele jest już komplet wiernych. Nie chciała uwierzyć. Prosiła tylko o chwilę, aby rzucić okiem na ołtarz z przenajświętszym obrazem Pana Jezusa Zmartwychwstałego, ostatecznie, by klęknąć sekundę w kruchcie i skropić czoło wodą święconą, inaczej umrze rażona gniewem bożym, tudzież uschnie z braku łaski pańskiej. Minuta, dwie i pobiegnie na przystanek złapać busa do miasta, gdzie, w związku z kwarantanną prawie całej kadry, odbywała wolontariat w szpitalu. Zastygłem z posągową miną głuchy i nieczuły na babskie lamenty. Odeszła ubliżając mi od szatańskiego nasienia, życząc na dokładkę szybkiego zejścia z tego świata od szalejącego wirusa. Kilka minut po tym jak organista, Wroński, swoim zawodzeniem dał sygnał do rozpoczęcia obrządku, zaryglowałem drzwi za piątą osobą: policjantem w stanie spoczynku bogato uposażonym w stopniu komendanta.

Kolejna selekcja odbyła się również bez większych ekscesów i po zakończeniu porannego bloku, pojawił się z wizytacją pracodawca.

– Nieźle, ale mogłoby być lepiej – poczynił uwagę. – Na osłodę powiem ci, że rano przeważnie przychodzą golasy. Żniwa tak naprawdę zaczynają się popołudniu wraz z napływem ludzi po pracy. Wyłuskaj tych z odpowiednim kapitałem i lekką ręką, a moja już w tym głowa, aby to, co zarobili dla siebie i rodzin, w większości zostawili jednak Bogu.

Wróciłem do domu. Pomimo przemożnego zmęczenia zmotywowałem się i wycisnął pełną serię na ławeczce. Kicia dwóch rzeczy by u mnie nie zniosła: biedy w portfelu oraz w bicepsie; a pierwsze, przez zamrożenie dyskotek, niebezpiecznie długo, bo od ponad tygodnia, doświadczała. Zjadłem zaległe śniadanie i rozsiadłem wygodnie w fotelu, rozpływając w adoracji rodziny. Ojciec przestał widzieć we mnie obiboka i zatraceńca, matka non stop podtykała mi pod nos sernik, a babcia wodziła za mną wzrokiem niczym za świętym obrazem na procesji. Oto na ich oczach spełniało się największe marzenie: pierworodny w końcu wychodził na ludzi, i to pod skrzydłami samego anioła: proboszcza Bączka.

Pozostały do końca przerwy czas zapełniłem grami wideo oraz słodkimi rozmyślaniami o zawodowym awansie przy przedłużającej się latami pandemii. Oczami wyobraźni widziałem, jak wśród hierarchów kościelnych roznosi się wieść o niezwykłych umiejętnościach pewnego skromnego chłopaka z niewielkiego beskidzkiego miasteczka. Czułem całym sobą, jak dosłownie wyrywają sobie mnie z rąk. Najpierw transfer do większej kolegiaty w mieście, po pewnym czasie katedra biskupstwa, by zwieńczyć drogę usłaną różami w szeregach straży szwajcarskiej przed bramą bazyliki świętego Piotra w Watykanie.

Pełen pasji i zapału, napędzany młodzieńczymi fantazjami, wyruszyłem na spotkanie przeznaczeniu. W atmosferze niebiańskiego uniesienia, bez większych turbulencji, minęły  popołudniowe modły. Kłopoty pojawiły się przed pierwszym wieczornym nabożeństwem za sprawą szwagra kościelnego, Liska, kolejarza emerytowanego przed czasem z powodu nadmiernej miłości do gorzałki. Nie było siły ani sposobu, aby werbalnie wyperswadować mu wejście do kościoła. Stał chwiejnie, zionąc tanim winem i uparcie powoływał się na rodzinne koneksje, wpływy na samej górze probostwa oraz płomienny romans z gospodynią na parafii, Kozłowską. Nie wierzył zapewnieniom i osobiście chciał policzyć oraz zapamiętać osoby znajdujące się w środku; rzekomo po to, by nie przyszły ponownie i nie zajmowały miejsca wiernym w większej, takiej jak chociażby on, potrzebie. Wspominał przy tym stare dzieje w służbie Polskich Kolei Państwowych na stanowisku konduktora, nabytą tam umiejętność rachowania w głowie oraz kodowania w pamięci niebotycznej liczby podróżnych; tego kto gdzie siedział, na której stacji wszedł i czy miał już sprawdzany bilet.

Pogłowie oczekujących gęstniało z każdą minutą. Co prawda, większość osób szybko rezygnowała, niemniej garstka najbardziej wytrwałych brała stronę wichrzyciela i nie zamierzała odpuszczać. Miałem jeszcze dwa miejsca do obsadzenia, a wśród tych, którzy przez całe to zamieszanie zawinęli ogon do domów, była chociażby wiekowa dentystka z wciąż dobrze prosperującą prywatną praktyką oraz wzięta wśród seniorek fryzjerka; obydwie pozbawione chwilowo zajęcia wybiórczym lockdownem w gospodarce. Sytuacja zrobiła się patowa. Gdyby nie wzburzony tłum, posłałbym Liska na kopach do samego diabła. Nie miałem wyjścia, musiałem zainwestować, inaczej nie pozbędę się upierdliwca do końca dnia. Zawołałem go dyskretnie na bok, wepchnąłem do ręki dziesięć złotych i poinstruowałem co ma robić. Ten, cały w skowronkach, stanął przed zgromadzeniem i obwieścił co następuje:

– Chodźcie ludziska do domów, w kościele jest już nabite pod sam sufit.

Inkasując dniówkę w wysokości stu dwudziestu złotych, szybko zapomniałem o krnąbrnym indywiduum oraz straconych przez niego pieniądzach. Zasnąłem snem sprawiedliwego i w najgorszych koszmarach nie przyszłoby mi do głowy, że nie był to koniec związanej z nim udręki.

Wyspany, najedzony, po pełnej porannej toalecie oraz ze sporym zapasem czasu, następnego dnia zajechałem pod kościół własnym czarnym audi turbo diesel; uziemionym przez ostatnie dni pustkami w baku. Koniec z rowerową błazenadą nie przystającą do pozycji jaką miałem w miasteczku. Pozycji, która dzięki nowej funkcji społecznej zataczała coraz szersze kręgi. To już nie był respekt imprezowej gówniarzerii, lecz poważanie wpływowych elit. Czas posuchy zakończony. Są pieniądze, jest paliwo, nie splamię już nigdy więcej honoru piętnem cyklisty.

Wszedłem na teren parafii, pogwizdując radośnie oraz kręcąc nonszalancko kluczykiem wpiętym w brelok z logo Audi. Nagle zatrzymałem się jak wryty, z wrażenie o mało nie wyrzucając w powietrze rozkołysanego gadżetu. Na ławeczce przy stacji krzyżowej numer pięć, w towarzystwie dwóch staruszek, siedział Lisek i gryzmolił coś w czarnym notesie. Do drzewa, tuż obok płaskorzeźby Szymona z Cyreny pomagającego nieść krzyż Jezusowi, wpięta była tekturowa tabliczka z nabazgraną czarnym markerem informacją ZAPISY NA MSZE. Kiedy kobiety odeszły, Lisek wstał, schował notes do tylnej kieszeni mocno znoszonych dżinsów i lekceważącym gestem zaprosił mnie do siebie. Podszedłem na sztywnych nogach, póki co więżąc gniew w mroźnej bryle niepewności.

– Założyłem komitet kolejkowy – oznajmił wyniośle. – Każdy może się wpisać raz dziennie na wybraną godzinę. Zgodnie z rozporządzeniem ministra pięć osób i ani duszy więcej. Będę tu stał i kontrolował prawidłowość przebiegu całego procesu. Rezerwacja kosztuje jedynie złotówkę. Pięć razy sześć równa się trzydzieści, toteż wsadź sobie, gorylu napakowany, te swoje dziesięć złotych głęboko w dupę.

Nie była to kwestia niewłaściwego wychowania, braku kultury, pospolitego chamstwa czy złych zamiarów. To nastąpiło samoistnie bez kontroli ciała ze strony woli. Odtajałem z sykiem, jak mrożonka rzucona na rozgrzany ruszt. Krew zagotowała się w żyłach, ciśnienie w głowie dobiło do maksimum skali, prawa dłoń zaswędziała nieznośnie i plasnęła z liścia ogorzałą twarz Liska. Tenże obrócił się o trzysta sześćdziesiąt stopni, opadł na ławkę i zapadł w letarg, mamrocząc nazwy lokalnych stacji kolejowych. Zarzuciłem omdlałego na ramię niczym worek kartofli, zerwałem tabliczkę i potruchtałem na tyły pobliskiej stajni. Cisnąłem bezwładny pakunek na hałdę obornika, po czym wróciłem ukontentowany do pracy. Lisek boleśnie odczuł na własnej skórze przydzielone mu miejsce w szeregu. Po chwili przemknął drugą stroną ulicy, skulony niby zbity pies, cały oblepiony krowim łajnem, nie mając nawet odwagi zerknąć w moją stronę.

Niechciany spadek po sprytnym kolejarzu zjawił się przed pierwszą popołudniową liturgią. Dwie niepozorne staruszki, z trudem wlekące się pod rękę przez miasteczko, zaraz po przekroczeniu bramy probostwa, wystartowały z werwą przed siebie, z każdym kolejny metrem nabierając rozpędu. Tuż przede mną rozwarły szyki, próbując mnie ominąć, jedna z lewej druga z prawej flanki. Zaskoczony skoordynowany atakiem, zrobiłem kilka szybkich kroków w tył i zagrodziłem im drogę. Natarły na mnie taranem godnym dziarskich rugbistów w młynie. Zaparłem się z całych sił nogami o próg. Kobiety cisnęły dobre kilkadziesiąt sekund, w końcu, nie widząc efektu rozwiązania siłowego, przerwały szturm. Odsapnęły, a chwilę potem podniosły larum niczym kwoki na grzędzie:

– Rozbój w boży dzień! Przecież zapłaciłyśmy za wejście!

– To już wasz ból dupy. To nie kino, a kościół. Nie obowiązują bilety, lecz taca – odparłem stanowczo.

Wtedy nastąpiło nieoczekiwane. Seniorki wyklinając niesłownego Liska, zanurkowały zgodnie w głąb przepastnych torebek, a następnie wcisnęły mi nachalnie w dłoń po małym papierowym zawiniątku.

Rozglądnąłem się podejrzliwie po okolicy. Nabrawszy pewności, że nikt nie patrzy, rozwinąłem podarunki: dwa banknoty dziesięciozłotowe. Szeleszczące argumenty. Że też głupi wcześniej na to nie wpadłem, skarciłem się w myślach. Lisek podał na tacy rozwiązanie moich problemów finansowych, a ja, wzorem skończonego naiwniaka, zachłysnąłem się byle ochłapem rzuconym jak psu kość.

Przepuściłem ofiarodawczynie szerokim gestem. Tym samym, i bez żadnych skrupułów, przystąpiłem do wcielenia w życie nowych nieformalnych procedur selekcji. Od teraz liczyła się nie tylko szczodrość, ale przede wszystkim motywacja, a tą, zdobytym doświadczeniem na niejednej bramce, potrafiłem nie tylko wyłuskać, co wzbudzić, w ostateczności wyłudzić lub wręcz wymusić. Ostrożnie, aby nie wystraszyć i nie narobić sobie niepotrzebnie kłopotów. Dwa, trzy ruchy i zbijałem pionka. Kiedy z rzadka dochodziło do dłuższej gry, konsekwentnie rozgrywałem partie i w końcu dostawałem swoje. Doszedłem do takiej wprawy, że na ostatnim tego dnia nabożeństwie cała piątka uczestników sięgnęła dla mnie głęboko w kieszeń.

Pobrałem należne piętnaście procent z tacy, co w sumie z wsuwkami przy bramce dało dwieście pięć złotych. Zadzwoniłem do Kici z informacją, że pojawię się u niej za około godzinę. Byłem świadom, że mocno ją ostatnio zaniedbałem. No ale teraz, przy podwójnym zarobku, wszystko jej wynagrodzę. Kupię zgrzewkę piwa w puszce, wezmę na wynos dużą pepperoni na grubym cieście, a po konsumpcji oddamy się dzikim pieszczotom, które zwyczajowo zagłuszymy przed domownikami serialem z Netflixa.

Połykałem pojazd za pojazdem, prosta wiraż skrzyżowanie. Zapach świeżej pizzy wypełnił kabinę, drażnił i ubezwłasnowolniał mnie jak pokornego bezpańskiego kundla śliniącego się pod budką z kebabem na stambulskiej ulicy. Ogłuszające techno dudniło z przeszacowanego w decybele zestawu hi-fi. W kieszeni spodni upomniał się o atencję telefon. Ściszyłem muzykę i odebrałem, nie zwalniając pędu. Dzwonił Misiek, dobry kompan z bramki w Acapulco. Nalegał na spotkanie: teraz, temat zajmie góra pięć minut, sprawa życia i śmierci, pizza i kobieta nie zdążą nawet ostygnąć. Zawróciłem.

Zajechałem na tył zdewastowanego budynku po dawnej świńskiej fermie. Jedyna działająca latarnia oświetlała, zarośnięty chwastami i trawą, popękany betonowy plac. Po chwili pojawił się srebrny mercedes, z którego wytoczył się Misiek. Wyszliśmy sobie na spotkanie.

– Wsiadaj, ktoś chce z tobą porozmawiać – oznajmił jakiś nieswój. Uścisnął moją dłoń bez  entuzjazmu, goniąc przy tym wymijająco wzrokiem po zatopionych w mroku elementach krajobrazu.

Mimo chłodnego powitania zapakowałem się ufnie na tylne siedzenie.

– Zawiodłem się na tobie, młody człowieku.

– O czym proboszcz mówi?

– Myślałeś, że się nie dowiem? To moja parafia. Doszły mnie słuchy, że wykonywałeś powierzone ci obowiązki zbyt nadgorliwie.

– Ludzie paszkwile opowiadają. To zwykli zawistnicy. Nie dawałbym tym historiom wiary.

– W kwestiach wiary akurat ja tu jestem specjalistą, więc nie pogrywaj ze mną. Oddaj grzecznie co nie twoje, a zachowasz prawowity zarobek. Pożegnamy się i zapomnimy o całej sprawie.

– Klnę się na rany Chrystusa, że mam czyste sumienie. Naprawdę, przecież księdzu bym nie skłamał.

– Stawiasz mnie w bardzo niezręcznej, ambiwalentnej sytuacji. Nie przyznajesz się do winy, ani krzty w tobie żalu oraz żadnej chęci poprawy. Tym samym nie mogę ci odpuścić, a zmuszony jestem zadać pokutę.

Sługa boży zapukał w szybę. Otworzyły się drzwi i momentalnie dosięgnął mnie solidny prawy sierpowy kolegi. Głowa opadła mi bezwładnie na ramię na sposób kurczaka z przetrąconym karkiem. Nawet nie wiedziałem jak i kiedy znalazłem się poza samochodem. Nie stawiałem najmniejszego oporu. Egzekutor miał nade mną handicap zaskoczenia oraz zdecydowanie górował siłą fizyczną. Poddałem się pokornie karze. Od potężnego ciosu w brzuch, zgiąłem się wpół, zwracając dość skąpą treść żołądka, głównie żółć i pojedyncze nitki makaronu z matczynego rosołu. Wyrok zwieńczył krótki prosty między oczy. Wyłożyłem się jak długi i tak już pozostałem do odjazdu mercedesa; z wybebeszonymi na lewą stronę kieszeniami i splądrowanym portfelem leżącym obok.

Przekręciłem się z trudem w pozycję boczną, wkrótce potem usiadłem z głową między nogami. Splunąłem kilkakrotnie do momentu, aż ślina przestała być naznaczona krwią. Zbadałem nos oraz szczękę: odetchnąłem z ulgą. Zęby w komplecie, żebra całe, miałem chyba kupę szczęścia, zważywszy na to spod czyjej pięści wyszedłem. Dowlokłem się do samochodu i zapaliłem lampkę sufitową. W lusterku wstecznym ukazałem się jakby nie ja i nie sobie: obwarzanki opuchlizny wokół oczu, wargi nabrzmiałe jak po sporej dawce świeżo wstrzykniętego botoksu.

Poinformowałem Kicie, że coś mnie zatrzymało i nie dam rady wpaść. Rozłączyła się bez słowa. Trudno, jakoś ją udobrucham. Przyjechałem pod dom, odczekałem, aż w izbach pogasną światła i wygramoliłem się obolały na podwórze. Stróżującego przy budzie psa uciszyłem zimną pizzą. W sieni przykucnąłem przy wiadrze ze świeżo zaczerpnięta na noc wodą i obmyłem gorejącą twarz. Przemknąłem do pokoju w akompaniamencie trzeszczącej podłogi, legato chrapania rodziców i mantrycznego różańca z radia babci. Umościłem się wygodnie na łóżku, wpatrując beznamiętnie w niskobudżetowy film akcji. Przytępiłem ból i nachalne myśli kupionym na romantyczny wieczór piwem, po czym zasnąłem w ubraniu z pilotem od telewizora w ręce.

Wstałem około południa. Na dzień dobry sprzedałem przerażonym moją aparycją domownikom historię, że zostałem pobity i okradziony przez jakiś obcych. Mieli się jednak nie martwić, odszukam ich z Miśkiem, odzyskam pieniądze i dam zasłużoną nauczkę. Zapewne ateiści, ferował ojciec, albo inni bezbożnicy spod znaku gwiazdy i półksiężyca lub co gorsza miłośnicy tęczowej flagi. Matka przytaknęła z pogardą, a babcia padła na klęczki pod obrazem świętej Faustyny. Niestety z pracy u proboszcza nici, ale jak sami widzą z tak niewyjściową gębą, bardziej bym odstraszał niż zachęcał wiernych do wizyty w świątyni, dobiłem rodzinę na do widzenia i wyszedłem na podwórko.

Ledwo zasiadłem w półcieniu rozłożystego orzecha, gdy zadzwonił Misiek. Przeprosił za wczoraj, ale powinienem zrozumieć, gdyby nie on, to zrobiłby to ktoś inny i z pewnością nie byłby tak delikatny, księżulek miał bowiem inkwizycyjne zapędy. Podziękował, ponieważ teraz to on zajmie się selekcją pod kościołem, a za moją sprawą wie już przynajmniej, jakie numery nie wchodzą w grę. Na pożegnanie zapewnił, że pierwsze co zrobi, jak tylko odmrożą gospodarkę i ponownie staniemy ramię w ramie na bramce, to wczorajsze wynagrodzi mi flaszką wódki.

Po rozmowie zastygłem dłuższą chwilę w zadumie, gdzieś poza czasem i przestrzenią, na granicy bytu i nicości. Gdy oprzytomniałem, rozsiadłem się wygodniej na zmurszałej drewnianej ławie ze skrzypiącym chwiejnym oparciem. Odprowadziłem wzrokiem ojca, idącego w pole kopać pierwsze tegoroczne grządki i krzyknąłem do gotującej rosół matki, aby babka przyniosła mi zimne piwo, i nie w puszcze, tylko to lepsze w butelce dla gości.

Dariusz Słowik – Bramka
QR kod: Dariusz Słowik – Bramka