Obsesje 2

Tik-tak. Słyszę miarowy szept zegarka. Pożółkły sufit ciężko zawisł nad moją głową. Spoziera na mnie, grożąc mozaiką przecinających się, wilgotnych zacieków. Woda subtelnie odbija niemrawe promienie słońca wpadające przez znudzone okno. Leżąc tak, czuję natarczywość pościeli, ciężar nadchodzącego poranka. Łóżko nie podda się dziś bez walki. Nie chce wypuścić mnie ze swych okowów, będzie nęcić miękkością poduszki, oplatać nieregularną materią kołdry. Tik-tak. Czuję jak pulsujący ból wewnątrz czaszki przerywa stagnację. Męczy udręczoną myślami głupią głowę. Nachalny interwał doprowadza zmysły do szaleństwa. Niechętnie wstaję zmuszona poradzić sobie z natrętnym towarzystwem poranka. Przemywam twarz zimną wodą, próbując docucić zmęczone oczy, nakłonić je do wyraźnego widzenia. W zaśniedziałym lustrze widzę tylko szarą postać, zaledwie majaczące wspomnienie wczorajszego wieczoru. Garść tabletek przeciwbólowych popijam czarną jak smoła, cierpką kawą. Okno w kuchni wychodzi na niezbyt ruchliwą wąską uliczkę. Patrzę jak chmury leniwie suną po szarym niebie. Pojedyncze postaci pospiesznie przemykają wzdłuż chodnika. Niepokój wewnątrz mnie zaczyna eskalować. Próbuję zepchnąć męczące myśli na dalszy plan, zastąpić je substytutem w postaci banalnego widoku za oknem. Nerwowo nucąc pod nosem, zaczynam nieznacznie drapać nagie, pozbawione ochrony ubrania ramię. Niejednolita struktura skóry, wyraźnie pogarsza mój stan. Siadam na krześle próbując odzyskać równowagę, uchwycić choć namiastkę spokoju. Ciągłe tik-tak dudniące w głowie nie ułatwia sprawy. Nerwowe podrygiwanie nogi doprowadza do szaleństwa nawet mnie samą. Gęstość tej sytuacji narasta i nie są w stanie jej uspokoić nawet pospolite do bólu szare meble kuchenne. Jedna metoda za drugą zawodzi. Pełna rozpaczliwej desperacji zaczynam szybkim krokiem przemierzać mieszkanie. Chodząc tam i z powrotem wpatruję się w długie, smukłe palce u stóp. Uginają się pod naporem ciała, pokryte delikatną, niemal transparentną skórą uwidaczniają każde, nawet najmniejsze wybrzuszenie pojedynczej kosteczki. Naskórek na ramieniu piecze niemiłosiernie rozrywany paznokciami nieznającymi litości. Dziwny rodzaj bólu, który wywołują małe zranienia, przyniósł chwilową ulgę. Dobrze wiem, że nie minie wiele czasu, a zastąpią ją wyrzuty sumienia. Krew spływa cienką stróżką po ręce. Jest ciepła i lepka. Nieznośnie przykleja się do ubrania. Próbując zająć czymś myśli, włączam stary telewizor. Leżąc na wysłużonej kanapie, bezwiednie oglądam jeden idiotyczny program za drugim. Żaden nie jest w stanie odwrócić mojej uwagi od przedmiotu czającego się w rogu pokoju. Na starym drewnianym stoliczku o ręcznie zdobionych, pięknych nogach stoi bestia, która zwykła niemal każdego dnia spędzać mi sen z powiek. Sama jej obecność wywołuje nerwowe drżenie rąk, któremu jak zwykle towarzyszy nieustająca gonitwa myśli. Przyczajona, połyskując czernią plastiku, z którego została zbudowana, czeka, aż ktoś skorzysta z jej mocy. Nie! Nie mogę o tym myśleć. Dając temu zezwolenie, do reszty zatracę rozum. Ramię pulsuje raz za razem, jakby próbowało zrównać się z dudniącym tępo w eterze dźwiękiem zegara. Prezenter w szarej marynarce zapowiada prognozę pogody. Czuję, że jestem na skraju, jeszcze minuta i oszaleję. Do cna zmęczone oczy co chwilę rozmazują obraz. Niech to się już stanie! Niemal błagam o nadejście nieuniknionego, nie dam rady dłużej odpychać od siebie niechcianych myśli. Majacząc niemalże jak w malignie, bujając się w przód i w tył, niekontrolowanie wydrapuję ogromną ranę na ręce. Nie jestem już pewna czy to łzy, czy krew kapie raz za razem, mokrymi plamami brudząc moje spodnie. Drżącym szeptem powtarzając niczym mantrę ciche wołanie, pokornym tonem proszę bestię, aby mi odpowiedziała. Jakby tylko czekając, aż się złamię, ukorzę uwłaczającym błaganiem o wybawienie, dręczący moją duszę potwór wydał z siebie potworny ryk. Dłużej już nie mogę ignorować jego obecności, szukać wymówek ani uciekać się do zastępczych czynności pozornie odwracających uwagę od tego, co ważne. Krzyczy nieznośnie, zagłusza telewizor, a nawet dźwięk tykającego zegara. Czuję jak mimowolnie przerażenie paraliżuje każdą część mojego ciała. Zamieram. Nawet raniąca moje ramię dłoń zatrzymała się, zmuszona przeanalizować nową sytuację. Rozdygotane ciało zaledwie w jednej chwili skamieniało. Z bijącym mocno sercem wbiłam wzrok w sprawcę całego zamieszania. W rogu pokoju, z małego stoliczka natarczywie nawołuje mnie. Czeka, aż go odbiorę.

Telefon.

Czasem zastanawiam się, jaki był tego początek. Próbuję odnaleźć w pamięci wspomnienie dnia, który w konsekwencji doprowadził mnie do tego stanu. Przeczesując zawiłe struktury wspomnień, przywołuję każdą, nawet najbardziej żenującą sytuację w poszukiwaniu błędu, który przecież musiałam popełnić. Co zrobiłam albo czego nie zrobiłam? Dotykając ostrożnie słuchawki, myślę ilu strasznych zdań niewolnikiem była. Na jak wiele źle poprowadzonych rozmów została skazana? Ile to razy odebrałam połączenie zaadresowane do kogoś innego? Dowiedziałam się o czymś, czego nie powinnam wiedzieć? Wysłuchiwałam niezdarnych, paraerotycznych zalotów nic nieznaczących, ledwie majaczących cieni? Jakie tajemnice skrywały nieodebrane połączenia? Ktoś umarł? Może zalegałam z zapłatą za czynsz? Ktoś mnie nękał? Nękał mnie…

Telefon.

Dzwoni nachalnie, nie dając chwili wytchnienia. Leżę na podłodze, otępiale wsłuchując się w irytujący dźwięk. Wypełnia cały pokój. Pożerając każdy wolny skrawek przestrzeni, nie pozostawia już miejsca na jakiekolwiek rozmyślania. Kto tym razem jest sprawcą mojej udręki? Ciało po raz kolejny zawodzi. Wszystkie zmysły tracą swoją moc na rzecz słuchu. Jakby energia, którą zużywały, skumulowała się całkowicie w uszach. Zasłaniam je rozpaczliwie dłońmi. Niech już przestanie mnie wołać. Gdzie mam się ukryć przed jego obecnością? W jakim miejscu nie dosięgnie mnie jego wołanie? Zamilkł! Zamilkł na moment. Wiedziałam, że muszę wykorzystać tę krótką chwilę, nim znów zacznie dobywać z siebie dźwięki. Bezustannie pocieszając się w myślach, że to z pewnością nic ważnego – pomyłka, najpewniej ktoś wybrał zły numer, często się to przecież zdarza – zmuszam zdrętwiałe ciało do niezdarnego czołgania w kierunku łazienki. Czerwona smuga lejąca się wzdłuż ręki długimi wstęgami plami dywan i podłogę. Ostatkiem sił udaje mi się dotrzeć do wanny. W niej nikt mnie przecież nie znajdzie. Odkręcam kurek z zimną wodą, liczę na to, że zagłuszy kolejne miarowe wołanie telefonu. Leżąc tak skulona, kryjąc się w białych metalowych ścianach, nie odczuwam oczekiwanej ulgi. Wątłe, paskudne ciało, noszące ślady zranień, które każdego dnia zadaję sama sobie, wywołuje złość i wyrzuty sumienia. Sytuacja wokół zapętla się. Każdego dnia przeżywam niemalże te same sekwencje, wykonuję czynności, które nie prowadzą do nikąd, nie przynoszą wyczekiwanego rozwiązania ani chociażby chwilowego ukojenia. Łzy strachu i bezsilności mieszają się z otaczającą mnie wodą. Dotarłam do tak żałosnego momentu, że nie można ich już nawet nazwać płaczem. Bezimienne krople, jedna za drugą spływają po otępiałej, pozbawionej wyrazu twarzy. Bezwiednie świdruję wzrokiem sufit. Wygląda inaczej niż ten w mojej sypialni. Godziny spędzone na intensywnym wpatrywaniu się w białą powłokę statycznie górującą nad wanną odcisnęły na niej moją twarz. Patrzyłam na swoje odbicie groźnie spozierające z sufitu. Karci mnie wzrokiem, ucieleśnienie racjonalnych chwil. Chciałam mu się poddać, zamienić miejscem, przekształcić w monument, stając się przestrogą dla zbłąkanych dusz: zawracałabym je ze złej drogi, gdyby tylko było to możliwe. Woda kapie w rytm zegarka kap-kap. Przelewa się przez obłe brzegi starej wanny. Lewituję unoszona wypornością cieczy. Rozmydlona czerwień zdaje się otaczać mnie z każdej strony. Zamykając oczy, wyobrażam sobie, że otacza mnie smoła. Ciężka czarna maź oblepia ciało, swoją bezkompromisową masą zakleja wyloty uszu, nie pozwala przedostać się do nich żadnemu szmerowi. Pochłania telefon, topi wszystko, zastyga, pozostaje błogo niezmienna w swojej ostateczności. Ulegam urokowi jej wszechmogącej materii. Znów dzwoni, słyszę jak mnie woła. Świadomość powtarzalności doprowadza mnie do obłędu. Wizja kolejnych setek dni przeżytych według tego samego schematu, pełnych bólu, strachu i frustracji motywuje do działania. W jednej chwili podrywam się i wyskakuję na śliską, pokrytą wodą podłogę. Nieopatrznie tracę równowagę i upadając, rozcinam skórę głowy. Czerwień miesza się z bielą kafelek. Czuję jak ciepła ciecz spływa po moich włosach i czole. Oszołomiona wstaję. Ostatkiem sił, wątłą ręką opieram się o umywalkę. W rozmazanym obrazie, które odbija lustro widzę więcej niż jedną twarz. Każda z nich niepokojąco przypomina mnie samą. Armia moich wszystkich słabości patrzy na mnie szeregiem wściekłych spojrzeń. Odnajduję w nich jedynie pogardliwą litość. Woda strumieniami wylewa się z pełnej wanny, sięga mi już prawie do kostek. Zegar tyka nieustannie, odmierzając każdą, bezlitośnie nękającą mnie chwilę. Telefon dzwoni, jego dźwięk zlewa się w jedną falę, odbija od ścian, wibruje w obolałej głowie. Podejmuję decyzję. Czas to skończyć. Chwiejnym krokiem, idąc po śladach krwi, wracam do salonu. Jestem tam tylko ja i potwór. W ostatecznej bitwie mierzymy się zdecydowanymi spojrzeniami. Już nie ma sensu dłużej o tym myśleć. Ostrożnie gładzę plastikową słuchawkę, ten ostatni raz. Krzyczy na mnie, opiera się! W jednej chwili pewnie chwytam za kabel łączący obie jego części i pewnym ruchem szarpię z całej siły. Zamilkł. Słuchawka smętnie zwisa z długiego spiralnego przewodu, który zacisnęłam w pięści. W końcu jestem wolna. Napawam się triumfującą ciszą mieszkania. Nawet zegar zdało się, że na moment zamilkł. Jak długo może trwać ten błogi stan? Kiedy przyjdzie tak długo oczekiwana ulga? Czy to wystarczy? Zamykam powieki. Tylko na chwilę spuszczam go z oczu. Wnet dzieje się coś nieprawdopodobnego. Jakby wiedział, że przestałam go obserwować. Czułam podskórnie, że to nie mogło być takie proste. Ziarno niepokoju nie opuściło mnie do samego końca. Jakie piekielne katusze są gorsze od tego dźwięku? Znów dzwoni. Wytrzeszczam w jego kierunku przerażone, wypełnione szaleństwem oczy. Krzyczy, woła, czeka, aż go odbiorę, telefon pozbawiony słuchawki. Nerwowy śmiech niesie się po mieszkaniu. Stało się. Straciłam rozum. Niemożliwym jest, żeby tak okaleczony, upodlony mógł nadal nękać moją duszę. Jakim prawem, kto dał mu tę przeklętą moc, z czyjego polecenia dręczył moje skonane ciało? Pytam, ale nie oczekuję odpowiedzi. To się musi w końcu skończyć! Coraz bardziej otępiała brnę przez jezioro wody i krwi z powrotem w kierunku łazienki. Oczy wytrzeszczone w niemym przerażeniu nie widzą już prawie niczego. Niemalże nieważkie ciało przestało wykazywać oznaki bólu. Jak w transie przywiązuję pieczołowicie koniec kabla do klamki, kilka razy owijam wokół wątłej szyi jego drugi koniec. Mokra i przemarznięta z słuchawką telefonu zwisającą smętnie na piersi, klęcząc koło starej wanny, towarzyszki wszystkich najtrudniejszych momentów, zdecydowanym ruchem zatrzaskuję drzwi. Jeszcze przez moment na korytarzu słychać niepokojące dźwięki dochodzące z wnętrza łazienki. Zegar jedyny świadek owych wydarzeń w końcu zamilkł. Bateria napędzająca jego mechanizm skończyła swój żywot trzy lata temu.


Obsesje 4

Nocą, gdy nie mogę zasnąć, rozmyślam o milionach kamyków na plaży w Chorwacji, na którą kiedyś zabierali mnie rodzice. Migotliwe światło odbijane od tafli wody pulsuje na wybrzeżu szczęśliwego dzieciństwa. Nocą, gdy nie mogę zasnąć, liczę każde pęknięcie na ścianie obok łóżka, znam na pamięć każdą nierówność mojego pokoju. Nocą, gdy płaczę skulony na podłodze, słyszę jak drewno skrzypi pod nagimi palcami zmarzniętych stóp. Słyszę, jak z mroku wychodzą pająki. Biegają po moim łóżku, kryją się w skołtunionej pościeli, szepcą pod poduszką, mówią straszne kłamstwa. Nękają mnie ich lepkie, nieznoszące sprzeciwu sieci. Nocą odsłaniam zasłony; proszę, by ktoś mnie stąd zabrał.

Dzień 1

Gdy rano siedzieliśmy wspólnie przy stole, nikt się nie odzywał. Kobieta i mężczyzna siedzący naprzeciwko zdawali się niczego nie zauważać. Może ignorowali moją obecność? Owsianka smętnie leżąca na talerzu przybrała dziwną, zbryloną postać. Nieapetyczna, spoglądała na mnie we wrogim milczeniu. Z sufitu znów kapała woda. Ciężkimi kroplami wpadała raz za razem do metalowego wiadra stojącego na drewnianej podłodze wywołując nieznośny, metaliczny dźwięk. Szary zaciek zdobił sufit tak długo, że nie potrafiłem już przywołać w pamięci momentu, w którym się pojawił. Czy był tu kiedy jeszcze spędzaliśmy wspólnie wakacje? Jego obecność napawała niepokojem. Przez chwilę wydawało mi się, że jakiś cień przebiegł po podłodze w kuchni. Niepokojąca myśl zniknęła tak szybko, jak tylko zdążyła się pojawić. Skryła się w zakamarkach świadomości. Zagrzebałem ją w wątłej pamięci. Niespodziewanie mężczyzna uderzył pięścią w stół. Kłócą się, krzyczą jakieś słowa, sam już nie wiem. Spoglądam na nich znudzonym wzrokiem. Towarzysze rutyny, na których zostałem skazany wbrew mojej woli. Owsianka wystygła do reszty. Odkładając brudny talerz do zlewu, mamroczę coś, że dziękuję, zjem później. Kobieta szarpie mnie za włosy, a może to mężczyzna ją szarpie? Wychodzę.

Ulice w pobliżu domu pokrywa warstwa kurzu. Brud i upał towarzyszą mi każdego dnia w wędrówce donikąd. Te same budynki, ta sama nieznośna cisza. Nie wiem co nudziło mnie bardziej: monotonia czy stagnacja, strach czy przyzwyczajenie. Żadne poprawne odpowiedzi nie istniały. Czemu z sufitu ciągle kapała woda, skoro nie padało od tygodni? Czy ktoś codziennie opróżniał wiadro? Czułem jak życie przeciekało mi między palcami. Gubiło sens, traciło znaczenie. Chmury kłębiły się, układały w rozmaite wzory. Leżąc w wysokiej trawie, patrzyłem na ich kształty. Na to jak nieustannie się zmieniały, dążyły do czegoś nowego, doskonalszego. Do czego ja dążyłem?

Biegnij, biegnij, uciekaj stąd, szybko, szybko…

Szepcą z trawy, ośmionogie potwory. Wgryzają się w głowę, wpatrują rzędami paskudnych, błyszczących oczu. Znają mnie na wylot, czytają słabości, napawają lękiem. W jednej chwili podrywam się zrozpaczony. Nie pozwalają wytchnąć nawet przez chwilę. Zielona trawa ugina się pod ciężarem butów. Depczę na oślep, niech znikną, umrą, udławią się tą cholerną trawą. Te, które zrodziły niepokój w sercu. Zdenerwowany odwracam się. Chyba czas już wracać.

Pokój wita mnie chłodem. Z hukiem zatrzaskuję stare okno. Szyba niepokojąco zadygotała w drewnianej ramie. Znowu ktoś tu był. Znowu nie zapytał czy może wejść. Uważnym spojrzeniem lustruję każdy fragment pomieszczenia, cal po calu próbując ustalić czy coś uległo zmianie. Nasłuchuję stukotu małych nóg, jednak wszystko wydaje się w porządku. Szybko wytrzepuję pościel, zaglądam pod łóżko i za szafę. Nigdzie ich nie ma. Gdzie się schowały, potwory zrodzone z mojej duszy? Co knują, skrywając się w zakamarkach ciemności, tam gdzie nikt nie może ich dojrzeć. Ogarnięty niepokojem siadam przy biurku. Drewniany blat i kilka kartek. Piszę list do przyjaciela, tylko jemu zwierzam się z tego co mnie spotyka, z moich przemyśleń i dręczących mnie spraw. Stalówka wiecznego pióra sprawnie sunie po gładkim papierze. To pióro jest najcenniejszą rzeczą, jaką posiadam. Ręka podąża za myślą, przez chwilę zdawało mi się, że nawet ją wyprzedza. Lubiłem ten szmer, charakterystyczny dźwięk pisania, jego smak unoszący się w powietrzu, teksturę, którą tworzył na papierze, nastrój, jaki budował w pomieszczeniu. Wyciszał mnie, koił, uspokajał, pozwalał na moment odzyskać grunt pod nogami. Trwało to do chwili, aż przeszywający krzyk dobiegający z kuchni po raz kolejny rozdarł przestrzeń. Kleks. W kluczowym momencie rozlał się czarną, bezlitosną plamą po kartce papieru. Gniew to zbyt mało, by oddać towarzyszące mi w tamtym momencie uczucie. Niech krzyczą, nie żal mi ich. Niech znikną, może choć przez chwilę będzie cicho.

Noc. Oczy szeroko otwarte, ciało w napięciu nie pozwala drgnąć nawet jednemu naprężonemu do granic możliwości ścięgnu. Źrenice pieką jednak z całych sił staram się nie mrugać. Z przerażeniem stwierdzam, że to, co słyszałem od jakichś dziesięciu, może piętnastu minut, to jednak był prawdziwy, a nie urojony dźwięk. Nieustannie narastał, zbliżał się niespiesznie dawkując napięcie. Zaraz oszaleję. Gdzie on jest? Co robi? Co planuje?

BU!

Krzyknął mi do ucha! Podrywam się w jednej chwili, niezgrabnie upadając na podłogę, boleśnie obijam piszczel. Skulony pod ścianą znowu słyszę szyderczy śmiech. Łzy płyną strumieniami po policzkach. Trzęsę się z zimna obezwładniony przerażeniem. Chciałbym wierzyć, że to tylko straszny sen, jednak nieustający rechot, zaprzecza jakoby była to fantasmagoria. Z niepokojem stwierdzam, że dołączają do niego kolejne obce, jakby zniekształcone głosy. Śmieją się, cały pokój pokłada się rozbawiony moim nieszczęściem, szydzi z mojej słabości. Ciemność kłębi się, wije tysiącami strasznych słów. Sparaliżowany tkwię w miejscu, nie będąc w stanie choćby na krótki moment zamknąć przerażonych oczu.

Dzień 2

Wspólne śniadanie przy stole. Każdy jednak je sam. Wbijam zmęczony wzrok w rozwodnioną owsiankę. Wczorajsza noc jawi mi się gorszą niż wszystkie poprzednie. Woda raz za razem wpada do metalowego wiadra stojącego na podłodze. W kuchni znów zdawało mi się, że widziałem przemykający cień. Chybotał się w migotliwym świetle poranka, tańczył po drewnianej podłodze, obserwował mnie. Mój zbłąkany wzrok natrafia na obce spojrzenie. Kobieta patrzy na mnie, jej twarz sprawia wrażenie zdegustowanej. Niechętnym ruchem ręki przesuwa po stole flakonik z tabletkami. Mają dziwny kolor – brunatny, a może hebanowy. Trochę jak jej włosy. Chowam podarek do kieszeni spodni, modląc się w głębi serca, żeby o nim nie zapomnieć. Spokój poranka zdaje się przeczyć tragedii uprzedniej nocy. Wychodzę.

Opary kurzu unoszą się nad suchą ziemią popękanych ulic, osadzając się na ubraniach. Upał wywołuje pot na czole i szyi. Niezmienność zewsząd otaczających mnie domów przytłacza. Siadam na ławce nieopodal parku. Zmęczenie daje się we znaki, sypiąc piach na smutne powieki. Cień rzucany przez stojące nieopodal drzewo zdaje się zbawiennym. Ta odrobina pozornego chłodu przynosi choć chwilową ulgę. Z kieszeni wyciągam złożony na pół list, czuję że czas najwyższy go dokończyć. Praca nad czymś dłużej niż wypada nie była w moim stylu. Mimo zmęczenia, pewną ręką kreślę życzenia dobrego zdrowia, krótkie słowa pożegnania. Żywię ogromną nadzieję, że szybko mi odpowie. Tak dawno nie mieliśmy okazji porozmawiać w cztery oczy. Tęsknota trawiąca moje serce zdawała się dorównywać strachowi żywionemu w stosunku do nękających mnie w nocy potworów. Na samą tylko myśl wzdrygnąłem się. Jaką nieodpowiedzialnością wykazywało się moje zachowanie! Co sobie myślałem, pisząc tak ważny list w miejscu, w którym tak łatwo mogli mnie zobaczyć. Rozglądam się niespokojnie, jakby sama tylko myśl mogła wywołać licho z lasu. Przezornie chowam zapisaną kartkę papieru do kieszeni. Trzeba go jutro wysłać, nie wolno było dłużej zwlekać. Nad miastem białe chmury kłębią się, rozpychają. Walczą o swoje miejsce na nieboskłonie. Czas wracać.

Krzyki, dźwięk tłuczonego szkła, przekleństwa, wyzwiska, żale. Stoję oparty o drzwi swojego pokoju. Z potarganych włosów spływa stróżka krwi. Pierś pod wygniecioną, podartą koszulką faluje w stresie niesiona nagłym wyrzutem adrenaliny. Szeroko otwartymi oczami patrzę w stronę okna. Już prawie zmierzch. Wciąż roztrzęsiony z szuflady starego biurka wyciągam białą kopertę. Jak zaprogramowany, pewną ręką kończę przygotowanie listu. Wkładam złożoną kartkę papieru do środka, brzeg koperty ślinię i pieczołowicie zaklejam. Gdy go adresowałem, błogosławiony dźwięk pióra zagłuszały nieustające dźwięki niosące się echem z sieni. Czy to się kiedyś skończy? Kiedy włożyłem rękę do kieszeni, wyczułem w niej obły kształt. Flakonik z lekami. Stawiam go na biurku. Mogą się jeszcze przydać. Tak jak myślałem, to leki nasenne. Trochę bałem się je brać, bałem się tego, co oni mogli ze mną zrobić, gdy już zasnę. Wciąż nie byłem gotowy, żeby po nie sięgnąć.

Nocą czułem jak oddech namacalnie rozdzierał otaczającą mnie przestrzeń. Jego świst współgrał ze stukotem setek par małych cienkich nóg. Droczyły się ze mną. Szeptały złe słowa spod poduszki. Chciały zmusić do robienia złych rzeczy. Choć starałem się skupić niespokojny umysł na choć jednej miłej myśli – na tym, że już jutro wyślę mój list – one nie dawały za wygraną. Wypominały smutne dni, nie pozwalały zapomnieć, sprawiały, że znowu płakałem. Jak wielki wpływ musiały na mnie wywierać, nigdy nie starczało już łez na poranki. Godzina po godzinie, bezlitośnie rozgryzały każdą przeżytą przeze mnie chwilę.

Dzień 3

Owsianka spaliła się razem z emaliowanym garnkiem. Jej smród roznosił się po całym mieszkaniu, wywołując pierwszą tego dnia kłótnię. Cofając się w strachu przed kobietą i mężczyzną, nieopatrznie nadepnąłem gołą stopą cień przemykający po podłodze w kuchni. Jego krzyk był przeraźliwy, najgorszy, jaki kiedykolwiek słyszałem. Upadając na podłogę, zobaczyłem bezkształtną plamę, z której wystawało osiem patykowatych, obrzydliwych nóg. Czułem jak całe moje ciało drży w spazmach rozpaczy i obrzydzenia. Na pewno już wiedzieli, na pewno spotka mnie kara za to zdarzenie. Nieistotne było to, co mężczyzna ze mną w tym momencie robił, bardziej bałem się wizji nadchodzącej nocy. W pewnym momencie w oczy rzuciło mi się zdjęcie ze wspólnego wyjazdu, które stało na półce. Sprawiało wrażenie odległego, zawieszonego w równoległej rzeczywistości, innego niż całe moje życie, niż każdy głupi, udawany gest. Woda kapie do wiadra raz za razem. Wypełnia je już dokładnie do połowy. Wychodzę.

Obolały , zmęczony po kolejnej nieprzespanej nocy, kolejnym trudnym poranku. Krok za krokiem wlokąc za sobą cierpiące, boleśnie poobijane nogi, których każdy ruch wzdymał tumany wszechobecnego kurzu, brnę przez kolejny trapiący moją duszę dzień. Nie dałem rady wysłać listu. Tego dnia wyjątkowo zabrakło mi sił. Leżąc gdzieś po środku cichych, starych domów, oglądam chmury. Jedna z nich przypomina uśmiechniętą twarz. Miło tak obserwować białe obłoki. Marzyć o ich odrębnym, egoistycznym świecie. Ważne było tylko, że tego dnia uśmiechały się do mnie, swoimi zdeformowanymi grymaśnymi twarzami. Śpię. Spełniły się moje obawy. Miraż senny przywołał przeżyte przeze mnie życie – to równoległe, obrzydliwie beztroskie, irracjonalnie szczęśliwe, niemożliwie idealne. Obudziłem się zestresowany, leżąc pośrodku niczego, patrzyłem zobojętniałym wzrokiem w niebo, które zdążyło groźnie pociemnieć. Czyżby zanosiło się na deszcz? Czas wracać.

Sen nie przyniósł ani ulgi, ani rozwiązań. W domu panowała grobowa cisza. Może byłem w nim sam? Słyszałem nawet dźwięk kropli sączących się raz za razem i wpadających z hukiem do metalowego wiadra. Plusk, plusk, plusk. Nadal wszystko mnie bolało. Leżąc bezwładnie na łóżku, zaskoczony zobaczyłem mały zaciek na suficie mojego pokoju. Kiedy zdążył się tu pojawić? Przecież od dawna nie padało. Usłyszałem szmer, szelest wkradający się do ucha, przejmujący zmysły, śmiejący się, drwiący. Niepokoił mnie. Znowu była noc.

Krzyczałem ze strachu i bezsilności. Wołałem, ale nikt nie przyszedł. Chciałem ukryć się w piwnicy, ale tam przecież też mnie znajdą. Panował tam jeszcze gęstszy, nieprzenikniony mrok. Bezlitośnie mściły się za swojego towarzysza. Nie rozumiały słów „przykro mi”, „to był wypadek”, „to się przecież zdarza”, „to nic takiego”.

– To Twoja wina! – Krzyczały pająki. Ich obrzydliwe spasione szczęki poruszały się wściekle. Niech mi ktoś uwierzy, naprawdę krzyczały całą noc, bez przerwy. Obwiniały mnie. Miałem dość. Połknąłem jedną tabletkę z flakonika stojącego na biurku. Śniłem.

Dzień 4

Obudziłem się później niż zwykle. Ból głowy i wrażenie wyrwania z objęć chyba samej śmierci nie opuszczały mnie przez resztę dnia. Czy tak działały tabletki nasenne? Czy to było aż takie złe? Może niepotrzebnie się ich bałem? Wiadro w kuchni wolno, ale jednak nieustannie napełnia się wodą. Kobieta siedzi sama przy stole. Ignoruje mnie. Chciałem zapytać czy nie słyszała, jak krzyczę, ale czułem się zawstydzony swoją słabością. Nie zapytałem. U progu domu spotkałem mężczyznę. Uśmiechnął się podle pod nosem. Słyszał mnie, musiał mnie słyszeć. Minąłem go bez słowa, dziś ważny dzień. Wychodzę.

Z kopertą w dłoni przemierzałem wolnym krokiem ulice smutnych domów. Chmury kłębiły się, ciemniały, zdawały się bardziej niepokojące niż dzień wcześniej. Czy spadnie z nich długo wyczekiwany deszcz? Niepokój nie opuszczał mnie ani na krok. Czułem jak podążały za mną. Cichy szmer ich paskudnych nóg ciągnie się całunem za moją sylwetką. Niemal widziałem jak ich giętkie, chude nogi energicznie uginały się pod ciężarem nieproporcjonalnych ciał. Jakby szły w takt muzyki, niemalże same wybijały jej dźwięk. Ich roztańczony cień drgał niepokojąco, padał na ulicę, przemykał po fasadach budynków. W oddali zobaczyłem kościół. Cel mojej wędrówki zbliżał się nieuchronnie. Przekroczyłem próg metalowej bramy. Czy ośmielą się wejść za mną? Mijając marmurowe nagrobki zastanawiałem się czy kogoś spotkam. Kilka rzędów dalej w czarnej sutannie stał jakiś ksiądz. Na mój widok odwrócił się i ruszył w przeciwnym kierunku. Dobrze, dziś też nikt nam nie przeszkodzi. Wolnym krokiem dotarłem do alejki 6G. Pośród krzewów i drzew, omiatana liśćmi dorodnego klonu stała czarna marmurowa płyta. Złote litery wykute w jej niemal nieskazitelnej powierzchni zdążyły nieco wyblaknąć. Śmieję się. Tak jak śmieje się dziecko spotykające ukochanego przyjaciela. Błogosławiony długo wyczekiwany dzień. Przemawia przeze mnie szczeniacka ekscytacja, przez jeden krótki moment cieszę się. Tak po prostu. Po chwili przepraszam, że nie mogłem przyjść wcześniej. Czuję, że znów go zawiodłem. Przecież wczoraj też na mnie czekał. List zostawiam w małej dziupli wydrążonej dawno temu w pniu drzewa. Tak jak się umówiliśmy. Z każdą minutą smutek coraz bardziej obezwładniał moje serce, to, co z niego zostało. Czas wracać. Pożegnaliśmy się więc.

Atmosfera w domu była gorsza niż zwykle, nieznośna, pełna napięcia i niedopowiedzeń. Patrzyłem przez okno w moim pokoju. Pająki pełzły w moją stronę, przemierzając drewnianą podłogę, a przecież nie było jeszcze nocy. Czułem ich oddech na swoich plecach. Pełen rozpaczy stanąłem na drewnianym biurku, a w dłoni trzymałem plastikową packę na muchy. Machałem nią na lewo i prawo, próbując przegonić armię ośmionożnych przeciwników, którzy jednak nie dawali za wygraną. Nagle ogarnęła mną jakaś niezrozumiała złość i w przypływie siły tłukłem zacięcie wymachując packą. Za każdym razem zderzając się z podłożem, packa wydawała nieprzyjemny dźwięk. Nagle drzwi mojego pokoju otworzyły się z hukiem. Do pomieszczenia wpadła rozwścieczona kobieta. Jej oczy zdawały się gromić przestrzeń błyskawicami. Zimno tego spojrzenia przeszyło mnie na wskroś. Zamarłem z uniesioną wysoko ręką. Przedarła się przez tabuny pająków, ot tak, jakby wcale ich tam nie było. Trzymała mnie mocno za przegub, gdy leżałem na podłodze, drugą ręką uderzała na oślep, krzycząc niezrozumiałe słowa.

Noc spędziłem w piwnicy. Zimne, wilgotne ściany otaczały mnie z każdej strony. Ich chłód przynosił ulgę siniakom. Na chwilę poddałem się jego urokowi. Do okrycia miałem tylko cienki koc. W pewnej chwili uzmysłowiłem sobie, że się porusza. Próbował owinąć się wokół mnie, zniewolić wątłe zmęczone ciało. Jednym ruchem zrzuciłem go z siebie. Wytężałem z całych sił wzrok, próbując przeniknąć ciemność. Modliłem się żeby to był już koniec, jednak wszystko zdawało się bardziej niż niepokojące. Zacząłem szukać włącznika światła. Wąskie, okratowane okienko zdecydowanie nie było w stanie rozjaśnić przestrzeni. Wtem poczułem ból w dłoni. Przestraszony szybko cofnąłem ją, przestałem obmacywać ścianę. Modliłem się w duchu, starając przekonać samego siebie, że to jakaś nierówność w ścianie spowodowała nagłe przeszywające uczucie, że to nie było ugryzienie. Nagle do moich uszu dobiegł szept, chichot i kolejny szept.

– Uciekaj stąd. Krzycz, płacz, uciekaj!

Już po chwili krzyczałem, waląc pięściami w drzwi. Darłem się, wołałem o pomoc, jednak jak zwykle nie słyszał mnie nikt.

Dzień 5

Świt zastał mnie, gdy leżałem osowiały na podłodze pod drzwiami. Zanim zdążyłem wstać, usłyszałem szmer. W jednej chwili ogarnęła mnie straszna trwoga. Jednak po chwili uzmysłowiłem sobie, że to stukot kroków na korytarzu. Przekręciłem klamkę, drzwi były otwarte. Osoba, której kroki słyszałem jeszcze przed momentem, zdążyła się ulotnić. Powieki jak na złość zamykały się, gdy szedłem wąskim korytarzem prowadzącym do kuchni. Przez całą noc nawet na moment nie zmrużyłem oka. W oślepiającym świetle dnia zobaczyłem na dłoniach ślady ugryzień. Stanowiły namacalny dowód: nie zdawało mi się, nie mogło mi się zdawać. Wiadro w kuchni było prawie pełne. Krople wpadające do niego rozbryzgiwały wodę we wszystkich kierunkach. Dziś nie chciałem jeść. Po prostu wyszedłem.

Ledwo żywy snułem się ulicami miasta. Momentami zdawało mi się, że tracę kontakt z rzeczywistością. Zmęczony i głodny byłem bliski omdlenia. Wystająca płyta chodnikowa, o którą nieopatrznie zahaczyłem stopą sprawiła, że niebezpiecznie się zachwiałem. Ratując się przed upadkiem, chwyciłem konar drzewa rosnącego przy drodze. Osunąłem się po jego pniu, pozwalając ciału na chwilę wytchnienia. Niebo było ciemnogranatowe, przez co nie sposób było ustalić pory dnia. Z każdą upływającą chwilą stawało się coraz ciemniej i ciemniej. Chłodny wiatr wzmagał się, smagając raz po raz moją twarz chłodnymi ciosami. Włosy unosiły się tylko po to, by zaraz opaść, miotane we wszystkich kierunkach otulały głowę. Długie cienkie palce zagłębiały się w suchej ziemi, piasek przesypywał się między nimi przyjemnie drażniąc opuszki. Przestrzeń nabrzmiewała, czuć było jak powietrze staje się ciężkie, napierając nieznośnie na skronie. Tępy ból w czaszce nasilał się. Niespodziewanie na twarzy poczułem zimną, mokrą kroplę. Spadła wyrwana z obcego wymiaru, uderzając z całą daną jej mocą prosto w środek czoła. Siedziałem osłupiały, nie wiedząc do końca co się dzieje. Naprawdę nie pamiętałem już deszczu. Po chwili poczułem kolejną małą jak łza kropelkę. Upadła na wysuszoną skórę ręki, kolejna poplamiła koszulkę i następna spadła, błogosławiąc kolano. Jak pięknie, nienachalnie padał deszcz. Jakiś spokój wypełniał w tamtym momencie moje wnętrze. Wracałem do domu niespiesznie, napawając się każdą chwilą, w której woda uderzała o moją skórę. Jej szmer, gdy rozbijała się o beton szarych ulic, szczelnie wypełniał przestrzeń. Nie padało mocno, czułem jednak, że to dopiero zapowiedź nadchodzącego deszczu.

Do domu wszedłem przemoczony. Wilgotne ubrania przyklejały się do ciała, wywołując nieprzyjemny mimowolny dreszcz. Ciemne trapery zostawiały błotniste ślady na drewnianej podłodze. Od razu ruszyłem w stronę mojego pokoju. Zamaszystym ruchem rozsunąłem zasłony wiszące na oknie w moim pokoju, po czym usiadłem przy biurku. Chciałem mieć dobry widok na to, co działo sie na zewnątrz. Jedyne drzewo, które znajdowało się w zasięgu wzroku kiwało się na boki poruszane nasilającym się wiatrem. Jego korona drżała, walcząc z agresorem, który raz po raz pozbawiał ją pięknych zielonych liści. Patrzyłem jak tańczyły na wietrze, co jakiś czas przyklejając się do zaparkowanego na ulicy samochodu. Nawet w tym widoku nie potrafiłem znaleźć upragnionego ukojenia, wciąż coś nie dawało mi spokoju. W odstępach czasu zbliżonych do kwadransa słyszałem miarowy dźwięk niepodobny do żadnego innego. Na domiar złego kompletnie nie potrafiłem zlokalizować jego pochodzenia, co pogłębiało tylko mój niepokój. Czułem, że był on zwiastunem kolejnych strasznych wydarzeń.

Wieczór upływał w atmosferze napięcia. Ciemność zapadła wcześniej niż zwykle, dokładnie wypełniając pokój. Dźwiękom wzmagającego się wiatru wtórowały odgłosy deszczu oraz jeszcze inne niezidentyfikowane, jakby pluszczące przywodzące na myśl najgorszy rodzaj mlaskania, jaki można sobie wyobrazić. Leżąc w łóżku, poczułem jak znienacka kropla wody spadła, uderzając w moje ramię. Zdarzenie to wprawiło mnie w niemałe osłupienie. Skąd woda w pokoju. Czyżby dach przeciekał? Przypomniał mi się zaciek, który zauważyłem na suficie kilka dni wcześniej. Choć pojawił się, nim zaczęło padać, to w nim upatrywałem przyczynę obecnego stanu rzeczy. Odkrycie to nieznacznie mnie uspokoiło, choć krople raz za razem spadały, uderzając mnie tuż pod obojczykiem, jakby chciały wydrążyć dziurę w moim ciele. Strasznie dziwna to była noc, aż do świtu nie pojawił się ani jeden pająk. Czyżby spłoszył je deszcz?

Dzień 6

Z łóżka wstałem skołowany. Koszulka, którą miałem na sobie, była do połowy przesiąknięta nieustannie skapującą z sufitu wodą. Pokój wypełniał półmrok rozświetlany pojedynczymi uderzeniami błyskawic za oknem. Jedna z nich przez moment rzuciła ostre światło na podłogę. Dostrzegłem na niej rozsypane tabletki. Nie pamiętałem, kiedy zdążyły się tam znaleźć ani czy je w ogóle brałem. Tak samo jak nie wiedziałem, kiedy na zewnątrz rozpętała się potężna burza. Niemal czarne chmury spowijały mrokiem okolicę. Rozglądałem się otępiale po pokoju, ale nadal nie potrafiłem dostrzec nawet cienia potwierdzającego egzystowanie kolonii pająków w moim pokoju. Nie rozumiałem co się wydarzyło, czemu się nie pojawiły. Wszystko wydawało sie obce i dziwne. Zdenerwowany wszedłem do kuchni. Drewniana podłoga tonęła w wodzie, obmywając bose stopy. Wiadro, do którego zwykła gromadzić się woda, leżało przewrócone na środku pomieszczenia. Ledwo dojrzałem je w ciemności wypełniającej dom. Zdezorientowany uświadomiłem sobie, że od wczoraj nie spotkałem tu nikogo. Gdzie się wszyscy podziali? Nagle poczułem przeszywający ból w stopie. W ułamku sekundy tafla wody zmieniła kolor na szkarłatny. Przestraszony spodziewając się najgorszego, spojrzałem w dół. Ramka z naszym wspólnym zdjęciem leżała na podłodze. Szkło ochraniające jej wnętrze było potłuczone, zdjęcie nasiąknęło wodą, teraz zabarwiła je krew. Niezdarnie oprałem się o ścianę, próbując pozbyć się dużego kawałka szkła, który utkwił gdzieś w okolicy pięty, strasznie ją raniąc. Co wydarzyło się w kuchni, kiedy spałem? Coraz większy niepokój wypełniał moje serce, nieprzyjemnym skurczem ściskał pusty żołądek. Przemierzałem dom z niepokojem, ostrożnie stawiając każdy kolejny krok i nasłuchując, jednak nie udało mi się na nikogo natknąć. Gdy zaczynałem odczuwać mieszaninę rezygnacji i ulgi, do moich uszu znowu dobiegł mlaszczący dźwięk. Przywołał wspomnienie niespokojnej nocy. Nieprzyjemne odczucia wróciły z całą mocą. Idąc za odgłosem, podpierałem się o ścianę. Ogromne przerażenie ogarnęło moje ciało, gdy uzmysłowiłem sobie, iż ów dźwięk dobiegał z piwnicy. Zatrzymałem się niepewnie i w nerwowym napięciu nacisnąłem klamkę. Czułem jak kolana niemal uginały się pode mną, gdy drzwi otwierały się, ukazując przedziwną, niezrozumiałą scenę. Na środku piwnicy oświetlane jedynie lichym światłem docierającym z małego piwnicznego okienka na podłodze kłębiły się ogromne pająki. Setki nóg przebierały szybko, szczęki poruszały się raz za razem, wydając dziwny dźwięk, który mnie tu przywiódł. Po dłuższej chwili do moich nozdrzy dotarł odór przywodzący na myśl same najgorsze skojarzenia. W tamtej chwili chwaliłem sobie brak porannego posiłku. Strasznie bałem się zejść po schodach. żeby sprawdzić co było w stanie zgromadzić tę rzeszę pająków, jednak jakieś niewyjaśnione przeczucie nakazywało mi to zrobić. Zmuszając się z całych sił, ruszyłem ostrożnie w dół. Z każdym krokiem zapach stawał się coraz intensywniejszy. Walcząc z mdłościami, chwyciłem kij od miotły. Wymachując nim, próbowałem odpędzić chociaż część pająków, zrobić niewielki wyłom w ich zwartej, skołtunionej strukturze. Po chwili mocowania się miotła wypadła mi z ręki, a uderzając o podłogę, wywołała większy hałas niż powinna. W tym samym momencie wszystko zamarło. Pająki jakby dopiero zdały sobie sprawę z mojej obecności. Ich szczęki ucichły, odnóża zatrzymały się niczym zamrożone. Czułem jak tysiące okropnych ślepi wpatruje się we mnie. Nie wiedząc co mnie czeka, również zamarłem. Przywarłem do ściany, udając, że nie istnieję. Potwory wpatrywały się intensywnie w czasie, który ciągnął się nieznośnie, niemal w nieskończoność. Nie mogąc wytrzymać napięcia zrobiłem coś nieodpowiedzialnego.

BU!

Krzyknąłem sam zaskoczony swoim zachowaniem. Jakbym poczuł, że to moment, w którym mogę się odegrać. Ku mojemu zaskoczeniu ów wybieg zadziałał. Chorda czarnego paskudztwa rozbiegła się w przerażeniu po kątach piwnicy, a jej zniknięcie odsłoniło jeszcze gorszą prawdę. Na podłodze, na samym środku pomieszczenia leżały zwłoki w znacznym stanie rozkładu. Należały do dwóch osób. Chwilowy triumf momentalnie ustąpił miejsca obrzydzeniu. Upadłem na kolana. Co za plugastwo, pająki całą noc obgryzały szczątki tych, którzy nie wierzyli w ich istnienie, którzy śmiali się z mojej słabości. Zakręciło mi się w głowie. Podpierając się rękami o ziemię, poczułem, że brodzę w czymś dużo gorszym od błota. Obrzydliwie śmierdząca brunatna maź oblepiła moje dłonie. Gdy walczyłem z odruchem wymiotnym, cichy szmer dobiegł do moich uszu. Oto woda przedostała się korytarzem i zaczęła spływać strumieniami po schodach, niespiesznie pokrywając podłogę piwnicy, zawłaszczając każdy jej kawałek. Nie wiem jak długo klęczałem tak przed makabrycznym odkryciem, jednak ilość otaczającej mnie wody zaczęła być nieznośna. Brodząc po kolana w cieczy wypełzłem na korytarz. Czułem pustkę, ogromną przeszywającą umysł pustkę. Widok pająków pożerających ciała zapisał się w mojej pamięci na stałe. Był obezwładniający. Mając cały czas przed oczami makabryczną scenę, ruszyłem w kierunku mojego pokoju. Jedna po drugiej zbierałem małe, brunatne tabletki z podłogi. Gdy uzbierałem ich dostatecznie dużo, na stoliku postawiłem szklankę wody. Łykałem je metodycznie raz za razem, zastanawiając się, czy moje ciało spotka ta sama okropna kara. Czy natura zemści się również na mnie w tak brutalny sposób. Nie mogłem na to przecież pozwolić. Odstawiłem pustą szklankę na stół. Nie pozostało mi wiele czasu. Czas ruszyć w drogę.

Przemierzałem mroczne ulice, z każdym krokiem coraz bardziej odczuwając skutki połknięcia tak dużej ilości leków nasennych. Szedłem uparcie w wyznaczony kierunku, walcząc z ulewą. Ludzie zatrzymywali się i patrzyli w niebo, klnąc pod nosem, szybko biegli, zamykając się w martwych domach. Mijałem ich niepostrzeżenie, brodząc w kałużach, przedzierając się przez połacie wody, ostatni raz mijając ulicę smutnych domów. Za cel obrałem cmentarz, nie wiedziałem jednak czy wystarczy mi sił, by tam dotrzeć. Nie byłem również pewny, czy jestem śledzony. Dźwięk deszczu rozrywany grzmotami zagłuszał wszystko. Nogi stawały się miękkie, jakby były zrobione z waty. Przestrzeń z półmroku przechodziła w ciemność. Zastanawiałem się czy zwiastuje to zapadnięcie zmroku. Gdy mijałem metalową bramę koło kościoła, czułem, że opuszczają mnie wszelkie siły. W oddali gdzieś majaczył stary klon. Walcząc z samym sobą, stawiałem krok za krokiem. Upadłem kilka metrów od celu, czując jak moje życie rozmywa deszcz. Ostatnią rzeczą, jaką ujrzałem, były trzy pary obrzydliwych czarnych oczu. Nieprzeniknionych jak sama noc.

Dzień 7

Ulewa skończyła się o świcie. Domy niszczały przyzwyczajone do ciszy zawisłej między nimi. Ulice były puste, nikt ich nie przemierzał. Tylko liście klonu na cmentarzu szeleściły, ośmielając się zmącić spokój miasta. Wszystko sprawiało wrażenie, jakby tego dnia miał się skończyć świat.

Magda Dzielińska – Proza
QR kod: Magda Dzielińska – Proza