przejścia

nogi ciągle wychodzą z siebie i
grzęzną po pas. gdzie zgubiły buty?
jaźń ciągle wychodzi z siebie i
(co słyszysz w wygłosie ulicy)

trafia na się, i staje się czysta. brudna,
coraz brudniejsza. chrzci drzewo –
oto ma nazwę to, co stworzone
(co słyszysz w rozedrganych grdykach)

na podobieństwo tego samego.
i grzęźnie po pas. jakie to maliny,
w które wyszliśmy, a czyj to gaj
(co słyszysz wchłaniając madrygał)

szumiący ponad sobą? wyjmij lufkę,
kochanie, pokaż koniuszek języka,
bo jego właśnie przeszyła kometa
(co słyszysz w wygłosie ulicy)

tak się zapętla. którędy przeszedł,
skoro stał w miejscu i polerował szkło?
jest już patykiem lub czymkolwiek zechcesz.
(czego nie słychać, wetknąłem zatyczki)


swąd swędzi

opustoszały dom, do którego wchodziliśmy
przez okno, został spalony. ostał się kościec –
głaz. kiedyś przez nas wynoszony
ponad azbestowe dachy miasteczka,
gdy uczyliśmy się gonić kroplę po szkle rozgrzanym do czerwoności.

ametysty oślepiały. kazały nie patrzeć,
a my widzieliśmy je, aż do zwęglenia
źrenic. wypalenia czarnych dziur,
przez które może widać.


***

pociąg wnet odjedzie i trzeba będzie biec,
więc lepiej w pośpiechu pozrzucać ubrania,
bo pamięć jest posągiem, który mnie przerasta –
niech zostaną ciała, niech szukają miejsca.

więc lepiej w pośpiechu pozrzucać ubrania –
te namolne frazy, które pójdą w sen.
niech zostaną ciała, niech szukają miejsca
tam, gdzie nie ma domu, skąd wciąż się ucieka.

te namolne frazy, które pójdą w sen
zabite deskami, oprószone śniegiem,
tam, gdzie nie ma domu, skąd wciąż się ucieka
do nieznanych miejsc, są nie do tłumaczenia.

zabite deskami, oprószone śniegiem
dzikie perony – z nich mieliśmy zjechać
do nieznanych miejsc. są nie do tłumaczenia
ciała. niech zostanie język, niech wciąż szuka mięsa.

dzikie perony – z nich mieliśmy zjechać
i zboczyć z trakcji snu w wolne atrakcje
ciała. niech zostanie język, niech wciąż szuka mięsa,
który jest nim samym, choć to niedorzeczne.

i zboczyć z trakcji snu w wolne atrakcje,
to nadal jest możliwe, bo już słychać pociąg,
który jest nim samym. choć to niedorzeczne,
że jesteśmy nadzy, a on pusty płonie.

to nadal jest możliwe, bo już słychać pociąg.

pociąg wnet odjedzie i trzeba będzie biec.

że jesteśmy nadzy, a on pusty płonie –

pamięć jest posągiem, który mnie przerasta.


grzęda, pomiot

zboczyliśmy ze szlaku,
najpierw były skały. teraz
pośród jeżyn zrywasz dzikie owoce
i mówisz, że smaczne.
gdy las leży pijany, wtedy krzywo śpiewa
i’m so green, i’m so green,
a wciąż schodzimy. papierki

po cukierkach lepią się do podeszw.

obok sosny rośnie kamień, na którym siadamy.
jest coraz zimniej, on ma gorączkę.
i wiemy, że świat dzieli
się na dwie części. z jednej wrzask
wodospadu, z drugiej szum dziecka.
obie sklejone starą plasteliną.

spojenie jest spiralą.
spokojnie znosi jajo

Jakub Grabiak – Cztery wiersze
QR kod: Jakub Grabiak – Cztery wiersze