Pan Zygmunt siedział na balkonie chłonąc nastrój ciepłego popołudnia. Wyjątkowo nie przeszkadzał mu ludzki gwar dochodzący z chodników i skwerku. Spoglądał na masyw niewysokich gór zajmujących cały widoczny z tego miejsca horyzont. Znał te góry, tak jak się zna księżyc: tylko z jednej strony i tylko z daleka. Nigdy nie był na żadnym szlaku, nie zamierzał wchodzić na żaden szczyt. Nie czuł się z tego powodu szczególnie pokrzywdzony. Wielu ludzi już nigdy na żaden szczyt nie wejdzie, żadnego morza nie przepłynie. Po co stawiać sobie cele niemożliwe do zrealizowania?
Otworzył szeroko drzwi balkonowe, wtoczył swój wózek do pokoju, podjechał w pobliże stylowej sofy i wprawnie przesiadł się na jej miękkie poduszki. Za chwilę wróci z zakupami Agata, niewykluczone, że będzie coś do omówienia.
Agata była dwudziestoparoletnią dziewczyną, którą pan Zygmunt zatrudnił do prowadzenia domu. Zależało mu na osobie pracowitej, rzetelnej i wyrozumiałej. Agata spełniała wszystkie warunki, a jak się miało z biegiem czasu okazać, wykraczała daleko ponad jego oczekiwania.
Po okresie początkowej, zupełnie zrozumiałej rezerwy, zaczęła traktować pana Zygmunta jak swojego powiernika opowiadając mu historie z życia swoich niezliczonych ciotek, wujków i kuzynostwa obojga płci.
– Agata, twoje opowieści o rodzinie są tak ciekawe, że trzeba by je spisać. Losy ludzkie muszą być opowiadane, szkoda byłoby je zmarnować. Niech służą innym, jako rozrywka, jako nauka lub przestroga. Co ty na to?
– A jeśli to są, proszę pana, smutne sytuacje?
– To płynie z nich pocieszenie, że te smutki przeminęły albo, że spotkały kogoś innego. Zresztą pocieszenie jest dla niektórych i uroda świata zawsze też jest tylko dla niektórych. Dla tych, co są gotowi ją dostrzec i chcą ją zobaczyć. Reszta ma oczy zaciśnięte i szuka pożywienia. Uważam, że najwartościowsze dla literatury są zdarzenia, których rzeczywiście ktoś doświadczył. Autentyzm jest dla pisarza i dla czytelnika bezcenny. Możesz mieć w tym swój udział, więc muszę cię oficjalnie zapytać: Agato, czy chcesz wejść do literatury światowej?
Przy ostatnich słowach pan Zygmunt rozsiadł się w fotelu wygodniej, głowę lekko odchylił w oczekiwaniu na odpowiedź.
– Mogę wejść, proszę pana.
Minęło półtora roku i pan Zygmunt nigdy nie pożałował swojej decyzji. Agata przynosiła kolejne opowieści, a on je notował zapewniając, że po niezbędnych obróbkach powstanie z nich literatura. Wielka literatura. Agata wykazywała się dużą cierpliwością, nie próbowała zaglądać przez ramię piszącemu Zygmuntowi, nie domagała się wglądu w to, co dotychczas stworzył. Wrodzona empatia nakazywała jej ostrożność w relacjach z człowiekiem fizycznie, a może i psychicznie, okaleczonym.
Na dworze pada, niebo szczelnie zasłonięte szarymi chmurami. Agata wchodząc do pokoju z herbatą i serowymi rogalikami ma ochotę porozmawiać z Zygmuntem, żeby przegnać ponury nastrój. Ale on nie podnosi głowy znad kartki, nie zaczyna rozmów ze swoją powiernicą. Musi dokończyć przepisywanie do swojego brulionu cytatu z pewnej książki. Przepisywanie cytatów to ulubiona rozrywka pana Zygmunta.
„Niewiele jest rzeczy, które wyrządziły światu tyle szkód, co przekonanie różnych jednostek czy grup (plemion, państw, narodów lub Kościołów), że tylko oni lub one są wyłącznymi posiadaczami prawdy – zwłaszcza jeżeli chodzi o to, jak żyć, czym być lub co robić – i że ci, którzy się różnią, nie tylko błądzą, ale są dzikusami lub szaleńcami i trzeba ich skować lub unicestwić. Jest straszliwą i niebezpieczną arogancją wierzyć, że tylko ty masz rację, że posiadasz magiczne oko, którym widzisz prawdę, i że inni, jeśli są odmiennego zdania, nie mają racji.” (Isaiah Berlin)
Co prawda do takich samych wniosków doszedł ponad dwadzieścia lat temu, ma na to dowód w postaci zapisków w notesie, ale nie odważyłby się ich przytaczać, bo niby jakim prawem ktoś tak anonimowy ma podpisywać się pod radykalnymi opiniami. Co innego, gdy mówi to klasyk z nazwiskiem – jego przepustką jest sława i siwa żydowska głowa.
– Chyba to, co pan pisze musi być bardzo ważne – Agata nie może się doczekać nawiązania rozmowy.
– Sądzisz, że o nieważnych sprawach nie można pisać? Można, można i wcale nie udaję, że ja o takich nie piszę.
Pan Zygmunt, unosząc jedyną nogę z podłogi odpycha się rękami od masywnego biurka, żeby cały fotel obrócił się w stronę rozmówczyni.
– Mówi się, że pisanie jest namiastką dialogu z kimś, kto będzie czytał.
– No dobrze, a skąd pan wie, o czym pisać? Skąd pan wie, czy to co panu przychodzi do głowy, albo to co ja opowiadam, nada się do literatury światowej?
– Polegam na swojej intuicji. Poza tym, jeśli się wierzy, że wszystko jest jednakowo ważne, wtedy pisze się dosłownie o wszystkim. Zamiast opowiadać o perypetiach zakochanego mechanika mogę wstawić do powieści przypomnienie programu telewizyjnego sprzed szesnastu lat, albo spis składników odżywki do psiej sierści.
– Pan sobie ze mnie żartuje.
– Nie miałem takiego zamiaru – uspokaja pan Zygmunt.
Agata nie wie, dlaczego ludzie chcą opowiadać jej swoje historie. I jak to się dzieje, że nawet pierwszy raz spotkane osoby powierzają jej swoje sekrety. Zażywna pani w autobusie MPK opowiedziała Agacie o zachowaniu psa, który należał do jej zmarłego męża. Po śmierci pana pies stał się osowiały i markotny, choć opieki mu nie brakowało, w misce zawsze świeża woda. Jakoś miesiąc po pogrzebie, żem się akurat wybierała na cmentarz, pies podniósł się z legowiska w przedpokoju, usiadł na progu pokoju, w którym mój małżonek zawsze telewizor oglądał i tak patrzył na pustą wersalkę, jakby tam kogoś widział. Uszy mu się wyprostowały, zaczął nagle merdać ogonem, oczy mu zaświeciły, wie pani, jakie pies ma oczy, takie szczere, po tych psich oczach było poznać, że on kogoś widzi. Musiał widzieć mego nieboszczyka męża, bo przez parę minut patrzył w ten sam punkt, przekrzywiał lekko łeb, tak jakby słuchał, co się do niego mówi. Na mnie nawet nie zerknął, chociaż wołałam go po imieniu Nero. Ech, jak ja mu zazdrościłam temu psu. I wie pani co, nie umiem sobie tego wytłumaczyć, ale od tej pory pies przestał mnie słuchać, zwyczajnie mnie ignorował i nawet nie dawał się wyprowadzać na spacer. Nie mogłam go ciągać na smyczy, bo za duży. I w końcu go oddałam. Poszedł do ludzi, może mu tam będzie dobrze. Męża nie mam, psa też już nie mam – zostałam sama z tym żalem. No bo jak to tak? Pies może zobaczyć swojego pana a ja nie? Myśli pani, że ja nie zasłużyłam na widzenie? Że pies lepszy?
– I co odpowiedziałaś tej kobiecie?
– Nic właśnie! Zupełnie nie wiedziałam, co jej odpowiedzieć. Skąd mam się znać na zachowaniach psów? Albo duchów. Na szczęście autobus dojeżdżał do przystanku, więc się szybko pożegnałam i wysiadłam. I dlatego się spóźniłam, bo musiałam poczekać na następny autobus. Przepraszam.
– Nie szkodzi. A powiedz, dlaczego ty w ogóle słuchasz opowieści obcych ludzi?
– Sama nie wiem. Trochę z ciekawości, trochę z uprzejmości. Sam pan wielokrotnie mówił, że losy ludzkie muszą być opowiadane… Mówiącemu potrzebny jest słuchacz, no i często pada na mnie.
– No tak, bardzo to uprzejme z twojej strony, ale opowieści ludzkie bywają dramatyczne, a czasami tak boleśnie tragiczne, że trudno potem się od nich uwolnić. Jakiś trujący osad może pozostać i na długo zakłócić twoje życie.
Zygmunt wiedział, co mówi, sam skrywał tajemnicę, której w żadnym wypadku nie chciałby powierzyć nikomu, a już najmniej Agacie, za którą w jakiś sposób czuł się odpowiedzialny. Niemniej podobało mu się, że Agata z własnej woli bierze udział w jego literackich peregrynacjach i z takim zapałem gromadzi dla niego historie z życia wzięte.
– Agata, może ty jesteś jakimś medium?
– To pan powinien wiedzieć, pan jest taki mądry – odpowiedziało medium z leciutkim uśmiechem.
Udał, że nie dosłyszał ironii w jej odpowiedzi. Za każdym razem, gdy słyszał z jej ust jakąś błyskotliwą myśl, nawet taką, której ironiczne ostrze wymierzone było w niego – pan Zygmunt dosłownie szalał z dumy. Po belfersku cieszył się, że jego uczennica jest tak inteligentna. Zachowywał ostrożność z pochwałami, ale nie umiał odegnać od siebie tej wdzięczności, że właśnie taka osoba jest jego towarzyszką życia. Przy całej umowności tego ostatniego zdania.
Odłożył ołówek, rozsiadł się wygodnie i zaczął mówić ze swobodą kogoś, kto wie dużo o świecie, ale nie przywiązuje do tego wagi. Zdania wypowiadał z emfazą, bawiąc się samym faktem mówienia i nawet ktoś znacznie mniej bystry od Agaty, zauważyłby, jaką mu to sprawia przyjemność.
– Cały świat, Agatko, opleciony jest niewidzialną siecią, nie wiesz jeszcze, kto tę sieć ciągnie i nie wiesz, gdzie cię zaciągnie i na czym rozciągnie, ale zobaczysz kiedyś, że opłaci się ten nasz wspólny wysiłek, żeby przywołać i zanotować jak najwięcej zdarzeń pozornie odległych lecz naprawdę bardzo ściśle powiązanych. Może wciąż uznajesz za przypadek to, że ludzie powierzają ci swoje tajemnice i za następny przypadek fakt, że jesteśmy tu razem, każde w swojej roli. Ty masz opowiadać, a ja pisać, bo widocznie tak wypełniają się oczka w sieci. Losy ludzkie muszą być opowiadane, tak jak sto i tysiąc i wiele tysięcy lat temu. Jesteś Szeherezadą, a ja… hmm… Oczywiście nie jestem sułtanem. Raczej zaciekawionym słuchaczem i kronikarzem. Co się przydarza ludziom, należy do nich samych, ale ich spisane losy, które przemieniają się w legendy zaczynają należeć do wszystkich i służą wszystkim, o ile ktoś chce czytać. Ludzie stwarzają świat swoją mrówczą pracą a wszystko ma wpływ na siebie; powódź w Indiach może spowodować bankructwo krawca w Amsterdamie, a małżeńska kłótnia może być przyczyną katastrofy drogowej. Dajmy na to, żona jest pielęgniarką i w roztargnieniu da komuś niewłaściwy zastrzyk, a mąż motorniczym tramwaju, który z nerwów i rozżalenia zapomniał przestawić zwrotnicę. W naukach współczesnych ta współzależność zjawisk ma nazwę „efektu motyla”. Czyjaś nadmierna czułość może wynikać z ukrywanej nienawiści. Spłoszony ptak może wystraszyć dużego psa, który przewróci lustro wprost na bawiące się dziecko. Banalne zdarzenia z pewnością znaczą więcej, niż nam się wydaje, ich rzeczywisty sens może być jednak nieodgadniony. Jedne zdarzenia uruchamiają następne, ich waga może rosnąć, kumulować się i stwarzać niewyobrażalne ciśnienie, które po jakimś czasie, nieraz bardzo długim czasie samoczynnie się uwalnia powodując pęknięcie lustra w opuszczonym mieszkaniu albo niespodziane bicie zegara, którego nikt przez lata nie nakręcał. Sekwencja faktów…
Zygmunt miał ochotę mówić dłużej, ale Agata wskazując na zegar ścienny oznajmiła, że musi wyjść, żeby jeszcze zdążyć na pocztę. Od drzwi rzuciła krótkie do widzenia. Minęła piąta po południu. Ten moment w ciagu dnia, którego pan Zygmunt nienawidził. Umowa o pracę obejmowała czynności związane z prowadzeniem domu, a nie wysłuchiwanie zawiłych tyrad. Musiał to zaakceptować. Nie pierwszy raz było mu przykro, tak lubił jej obecność. W takich chwilach wzbierała w nim złość na samego siebie. Nie powinien się tak uzależniać od tej dziewczyny. Jeśli stracę kontrolę nad swoimi uczuciami, jeśli pozwolę, żeby moim zachowaniem w jej obecności kierowały emocje – jestem zgubiony.
Wróciła nazajutrz rano. Najpierw weszła z zakupami do kuchni. Po kwadransie zajrzała do gabinetu pana Zygmunta.
– To według pana, jaki jest świat, dobry czy zły?
– Masz dziewczyno talent do zadawania trudnych pytań – westchnął pan Zygmunt. Nie wyglądał na zmartwionego, wręcz przeciwnie, jego oblicze jeszcze przed chwilą zafrasowane, rozjaśniło się na myśl, że ta subtelna i uroczo naiwna osoba znowu pragnie się czegoś dowiedzieć.
– Tego nikt chyba nie wie, Agato. A jeśli mówi, że wie, to kłamie grubo i po świńsku. Świat przede wszystkim jest zmienny i zmienia się tak szybko, że zanim rozważny człowiek otworzy usta, żeby go ocenić, zaraz je zamyka, bo sytuacja zdążyła się odwrócić o sto osiemdziesiąt. Dlatego w mitologiach występują anioły i diabły jako uosobienie naszych skrajnych cech. A my jesteśmy mieszanką tego i tego. Dobrzy ludzie zachowują się źle, a źli dobrze i na odwrót. Lekarz, który ratuje czyjeś zdrowie, może w tej samej chwili nieostrożnymi słowami sprawić komuś wielką przykrość, spowodować jakieś upokorzenie i ból.
– Mogę coś o lekarzu powiedzieć? – przerywa Agata – Bo potem zapomnę i światowa literatura stratę poniesie. Dwa dni temu byłam u dentysty i w poczekalni pewna dziewczyna opowiedziała mi historię swojej babci.
– W Warszawie, w przedwojennej willi na Saskiej Kępie mieszkał stary lekarz chirurg. Miał na imię Jan, był człowiekiem pogodnym, miał dużo przyjaciół, ale jedna osoba go nienawidziła. Była to jego własna siostra Zofia, która nagle, bez żadnego powodu, zaczęła traktować jak obcego i nie odpowiadać na jego powitania. Stało się to, gdy oboje byli już dorośli, wkrótce po śmierci ich matki.
O tym lekarzu wiem jeszcze tyle, że rozpoczął studia medyczne zaraz po drugiej wojnie światowej, a kiedy potrzebował szkieletu na zajęcia z anatomii, wykopał jeszcze świeżego niemieckiego żołnierza. W najdalszej hali opustoszałej fabryki swojego ojca (fabryka czekała na uruchomienie) ustawił z zaufanym robotnikiem wielki kocioł, w nim obgotowali wykopanego nieszczęśnika, oddzielili mięso od kości a po ostygnięciu wszystkie te kosteczki skrupulatnie wyłowili z wywaru i rozłożyli na betonowej posadzce. W kolejnych dniach młody adept sztuki lekarskiej przychodził do zimnej hali, i mozolnie wiązał drucikami poszczególne kości. Tym sposobem, jako jedyny na roku, miał prawdziwy szkielet do badań i pomiarów.
– I z tego powodu siostra nie znosiła brata?
– Nie, miała do niego jakiś inny żal, większy i straszniejszy. I ten żal pojawił się długo po wojnie. Nikt z bliskich tego nie rozumiał, bo erupcja nienawiści nastąpiła tak nagle i bez widocznego powodu. Podejrzewano, że złe emocje wstąpiły w Zofię po śmierci matki, po której pozostał majątek do podziału. Ale takie rzeczy zazwyczaj się jakoś wyjaśniają, pretensje znikają i relacje wracają do normy. Tym bardziej, że Zofia nie była łasa na pieniądze i z wyboru żyła bardzo skromnie. Tymczasem jej nienawiść do brata narastała i z biegiem lat była tak głęboka, że gdy tylko ktoś wspomniał imię Janka, Zofia traciła całą godność i pogardliwie prychała „mój tak zwany brat doktor”. Nie wstydziła się swojej agresji, mniemając, że ma do niej moralne prawo, choć za żadne skarby nie chciała wyjawić, gdzie tkwi przyczyna tej surowości.
Przerażająca prawda polegała na tym, że Janek, którego jako starsza siostra niańczyła w trudnych przedwojennych czasach, był biologicznym synem zalotnego proboszcza z rodzinnego majątku pod Sieradzem. Tuż przed urodzeniem Janka, nie bacząc na to, że jest pełnia lata i trwają żniwa, rodzice sprzedali dwór z ziemią, lasem, tartakiem i gorzelnią i opuścili rodzinną wieś. W Warszawie kupili dom oraz małą fabrykę wyrobów cynowych na Powiślu i żyli spokojnie aż do okupacji. Dzieci urosły i zaczynały się kształcić, nawet wojna nie wniosła niczego złego w życie rodziny. Potem przyszła nacjonalizacja, której ojciec niestety nie wytrzymał i zmarł. Był dobrym człowiekiem, Janka wychowywał jak własnego syna, żonie wszystko wybaczył, ale widocznie ona sama sobie nie wybaczyła. Fakt cudzołóstwa musiał być dla niej tak wielkim ciężarem, że nie umiała zabrać go do grobu. Gdy już zaczęło się mentalne pomieszanie towarzyszące umieraniu w szpitalu onkologicznym, we łzach wyjawiła wszystko Zofii. Na dzień przed wydaniem ostatniego tchnienia zrzuciła zgniłe jajo wprost na podołek swojej ukochanej córki i w ten sposób zatruła jej ćwierć życia.
Przez dwadzieścia dwa lata Zofia żyła w straszliwym zamęcie i konwulsyjnej niepewności – jednakowo straszno było Jankowi tajemnicę wyjawić, jak i nie wyjawiać. Znalazła wreszcie wyjście z matni: wszystko, czego dowiedziała się od umierającej matki, opisała w liście. List wręczyła swojemu synowi i to on miał zdecydować, czy podzielić się nabytą wiedzą z Jankiem, którego wciąż nazywał wujkiem, czy też milczeć i darować mu parę lat spokojnej starości.
Zwlekał z decyzją, może od początku nie miał zamiaru mieszać się w pogmatwaną historię rodzinną. Niczego nie ryzykował, wiedząc, że matka odsuwając od siebie brzemię tajemnicy, nie będzie w stanie do niej wrócić. Niewykluczone, że bała się usłyszeć, co ostatecznie stało się z listem. W tej niewiedzy Zofia zmarła.
Wujek Janek nigdy nie dowiedział się, kim był jego biologiczny ojciec. Dożył w spokoju osiemdziesięciu lat. Po jego śmierci syn Zofii wyjął sławetny list z szuflady biurka i oddał go swojej córce mówiąc, że skoro główni bohaterowie opowieści już nie żyją, to tajemnica przestaje istnieć a cała ta historia może jej być pomocna w rozumieniu ludzi zmagających się z traumami wywołanymi opresyjnym wychowaniem i zakazami religijnymi. Kasia studiuje psychologię i właśnie ją spotkałam w poczekalni u dentysty.
Nie mówiłam jej, że jestem medium, ona sama się przysiadła i zaczęła opowiadać.
(fragment większej całości)