Szorścień
skrząca pierzyca jodliście przyszpilona
mgli się gęstnieje wzrok wyścieła szkliwem
bielmo skłębione pod sosrębem nieba
równię rozwieszcza i wyrzedza z wołań
poszum szeptowisk szarodzwonno brzmi
poszept szumowisk – stromosrogo brzmi
skrzytwią mi kroki obrastają chruką
myśl pełga nikłą skrą krześniętą w pejzaż
z ciała odwiewa cień szybuje przestrach
biały jak w mig ucinająca słowa struna
skądś potrzaskiwanie –
chude knyrgi drzew
porozcapierzane jak stuzdarty świst;
biel zmogila czernie, czernie grążą biel,
wiatr się dławi wiatrem.
kontur kąsa pień.
skrząca śnieżyca na plecy zarzucona
kruży się sypie w pierś wyśnieża przy dnie
strwoniona skarga tkliwi pod przełykiem
chmur oszadzonych krzepko jak głuchota
poszum szeptowisk stromosrogo brzmi
poszept szumowisk – szronowrogo brzmi –
wet zawdech wet zawdech szept kładzie szreń
na ustach jak szrama szorścieje wiersz
kowadłem dźwięczy, szronowrogobrzmi.
kobaltem dźwięczy, szronowrogobrzmi.
Mrzemrzoszcz
Listopadorośl zamręła grzdziska,
szurgładząc łąty zimoziemiście.
Migowie błoszadź omła srebrzystna:
to w hył zaległa
i mży szerżniście –
mrzemrzoszcz jak bielmość, jak chmur okłębność,
śród bochobłoków mgłosinych senność.
W niej błąchy wirne hulają liście,
wijnie trzepieczą hrokostne głęzy;
wietrzeszczy w dachach gwizg szlaławiście,
kyrlicznie szni plusk stukotajemny.
A w szaroszczelnej mościszkobajce
gnieżdżę fotela paściste głębie.
Mgła przy podłodze w mącistość właszcze,
szum odszeptuje od ciszy brzębie.
Świergoskrzypistne cichująćwięki
w mrokątach świebrzą,
snobajdy snują;
szuromarszują
po ścianach świerszcze, szmerżą
mkłopusznie stąpając mręki.
I wtem – hukałki tiktakotyczne trynie
raz po raz trzeszczy,
budząc ułudne zamrocza z mrzeszczy:
zza mlekoszybia ślepołypiące
błyskają grzogi
dmarnych chrapowist –
to czmyszą koni szewłaki lśniące;
gdzie wierzb szczerebta strzelistnie strzynie,
przez dróżek zwijstwa mormeandryczne
pogłosiem kopyt stukijstwo płynie.
Człaposzlakoszwał szlapokonogi
głębi się szmerżnie
w szaławiłdrogi.
(…)
Szlemancholijnie
świstoklichąkało.
To w hył zaległa
i mży szerżniście –
mrzemrzoszcz jak śniłość,
jak błąchowiście.
Cynobriada
firanny opar się zwlitką stlił
w chmury ocynkowany brzuch.
a pobłysk cnił, rozdziewając z mgły
śniadej miękkości łan. wsiąkł
łodyg cyranny żal.
brzmiał bąk staplany
w rozdrżonej śreży;
błonią jak wełen kłąb
ciągnęły cwierne cerzyce z hreży,
tocząc anieli łąb.
tam tleń tylerajki siekły w tok,
firelne zwijając merle,
skrząc kirsy mignięć, kołując w lok
skrzydłek najrajszym fechtem.
wtem ćwisk je przeclił,
trelata z leszczy
wzbiła i wkoło zaterkły dźwięki,
powlekły warkocz wróbelnych werbli.
wiszerne wieńce, nabiegłe w czerwień
kołybią łęki modrolistnych bnin.
nad sadem panny obietnicą pełne –
gdy wicht je otchnął, w skomne garście szły;
sączyło wonie ciramejziele
w kiranejkolią rozchmielony kraj.
obrzmiało likrem naparstków wiele;
rozmdliło ćmolię, przyprawiając wiatr –
ten czesał trawy, sychałki, blesze,
sitwą szastając, w heń dując wisk
i cynobrzmienie,
bryzyjne śmienie…
psliło na taflach,
blask szklił się w szklicach,
słoneczny cesarz ponatęczał lica,
zatrzmielił płomień na jeziornych
żglicach
– odęła w zaduch
i pękła
cisza –
wtem grom w głos rozgrzmiał
i pognał w dale,
rozsiadł się w chmurach stalowanych żarem,
co w sprzężeń szkwale wywarły wrota
i ze stu cembrów spuściły w łoskotach –
szumną kropli kurtynę
rozsnuły złotawe palce.
opadła
cisza.
cynobru obręcz
na przecud iryd ciął.
*
gdy rzeźwa owilgła darń
para się cicha modliła
w jasnych nieb schył.
Wicianna
Snuł duchot kręgi.
Kra w groblach tlała
kryzą po ażur smug.
Krachlały zmarzłe żambrzegi, w błękit
obrócił się mleczny błut.
Struchlałe sny strzukoczami strzygą
na ćwirkoranny skwir.
Posękiwanie, jak ziew znoranny,
co z drzewnej twardzi rozknietniowić chce się,
wsącza moszcz w poszum, na splendorzenie
gnany z dal stromych. Wicherne lejce
wiszczą sonety zielonych wzgórz.
Kołuje ona, zza strzech przekrada,
wysiewa źdźbła z roztajałych gniazd;
perkonie szklane w glinianych garncach
gra na opłotach, kurycznych strzykach
tonem spod szreni napoczętych skarbów:
dzwonnych cyjanerków,
krokusowych nardków.
A jakże węszy, istnością mami, wychucha z kałuż odlewy podków
i kłusem wieje za soczystkami, by z rośnej zieli spić pełne kirle,
ostrząc szarłatki, oksyrty, wlamie… Kordon pszenżytni dłoniście kłoni,
ukołysawszy – pękiesy barwi. Istrzy skubisy mnichowej tchniawki
na skolebanie po niebnej błoni.
Ona pod mchem, w jaworzeźwych glebach,
sypnych gwiazdnicach, fioletowijkach,
krwinnych makiewkach, szorstkach podpolnych
–
dżdżą kroplą w parniach, musując złotym
pulsem promieni wtopionych w wodę,
klinkując bajki o słotnych świtach
kruszy czerwone lustro na irlicach.
Rozprzcone sztowie, szycąc przez biele,
głusz hrakorostną rozwrzaskując dzioby,
jak w korc obejmie rozcieplone żłoby.