przyducha
gorsze od opowiadania o snach
że ciąża i dziecko, już trzy lata temu,
tylko wyliczanki, za kim się przepada,
kiedy czujesz się najbardziej sobą?
co sobie wyobrażasz? czy kobiety
muszą mówić o dobrym jedzeniu?
kim mogę stać się dzisiaj –
z przepływu krwi,
oddechu do tkanek,
oprócz niemowląt
czy wiórów mydlanych
złe życzenie
wszystkim się znudzisz. wyspą, północą, przyszłością, marszem, lampą łojową, aluminium wlewanym w mrowiska przemocą. i będziesz próbował używać słów z wielkiej litery (przytaknij, proszę) jedno to stwardnieć, drugie – donieść i wydać na żyjący nami beton. pięknie te rzeczy nam patrzą
linią rodu
dzień taki, że szkoda okien. palacze trwają w uporczywym polowaniu na psa z głową w dół. dom znaczy nie mieć nikogo nad sobą, wiśnie zużyte do pnia i deski z daleka: trzy pokoje z kuchnią, a mnie krew zalewa na przyniesioną ziemię, na swoje podobieństwo
ziemia wciąż pracuje
czego trzeba, by przejść przez ten okrąg? w sumę niewiele da się wcisnąć, najwyżej otworzyć trochę ciało, oddać ciężar niech się tylko ściemni (bzdura, nic się nie stało) niech tylko z palcem, ze świecą, której ogień ogarnął zboczyć z najkrótszej drogi. nigdy? rzadko? i tak będziesz mi obecny bo co wraca, nie wraca takie samo
za ostatni miód
ledwie was znam, a proszę, co wychodziłam: łamanie się chlebem, procesy zamiast desek. nikt mnie tam nie zmarnował. nie było okazji. ale teraz możemy sobie wyobrazić lawinę, spłacić głodówkę, opisać samo mięso: nie ma tej siły, którą chcę się przykryć. i nic mi do tego, ile masz jeszcze palców, żeby zasłonić usta przed płynącą w dym żywicą. jeszcze będą chcieli cła (nawet jeśli ceł nie będzie) masz, teraz deklaruj, z jakiej goryczy jest twoja zgoda