Szwendałem się po Friedrichshain, ciężki i poskręcany. Cały zapchany. Gdy człowiekowi nawalą flaki, zaraz staje się pełen pogardy, uprzedzeń. Gdy zdarza mi się porządnie wysrać, nachodzi mnie rodzaj obezwładniającej wdzięczności. Dostrzegam piękno w każdej kostce bruku, w każdej paskudnej gębie w tramwaju. Byłem w Berlinie - w tym mieście zawsze potrafiłem sobie poradzić. Przynajmniej to sobie wmawiałem. I znów zaczynałem brzmieć jak pedał.

Zarezerwowałem łóżko w tym samym hostelu, w którym mieszkał B. U Inn Hostel nie był najtańszy, ale zjawiali się w nim ludzie o nieco przychylniejszej aparycji, a łazienkę i kuchnię sprzątano codziennie. Mój pokój na Goltzstraße był zajęty do września. Był lipiec. Był środek upalnego lata i do kuchni jedno po drugim wtaczali się studenci łaknący rozrywki. Siedziałem na sofie i upijałem się do snu. Co miałem robić? Jak zdążyliście zauważyć, nie potrafiłem gromadzić pieniędzy. Miałem za cel zawrzeć jak najwięcej znajomości, otoczyć się kobietami. Towarzystwo mężczyzn mnie zmęczyło. Ostatnie trzy zdania ukradłem Henry’emu Millerowi.

Zatrudniłem się w agencji pracy tymczasowej ZAG, którą wszystkim serdecznie odradzam. Zaczęli od posyłania mnie na budowy. Po kilku dniach dźwigania lodówek i piekarników facet za biurkiem posiada bardzo precyzyjne dane na temat tego jak bardzo jesteś zdesperowany. Kilka dni pracowałem w kilkuosobowych firmach malarskich, pomagałem zamontować bramę na Kreuzbergu, prawie miesiąc pracowałem na myjni w centrum. Dwa razy już zdarzyło mi się pracować w myjni samochodowej i za każdym razem wyrzucali mnie po kilku godzinach. Tym razem szło mi nieco lepiej. Moim zadaniem było wstępne spłukanie samochodu przy pomocy myjki ciśnieniowej. Prężyłem muskuły i uśmiechałem się do niemieckich emerytek w mercedesach, zgarniając jakieś piętnaście euro napiwku. Później kilka dni segregowałem śmieci. Skuwałem tynk ze ścian. Zmywałem naczynia. Wreszcie wylądowałem w firmie handlującej używanymi książkami. Była to łatwa robota. Sprawdzałem zamówienia, kompletowałem je, rozcinałem kartony. Pięć do siedmiu razy dziennie biegałem do łazienki, ale wypuszczałem z siebie jedynie drobne, twarde jak śrut kamienie.

W U Inn Hostel każdy dzień przebiegał podobnie. Wracałem z roboty, otwierałem piwo i przyglądałem się uśmiechniętym, krzątającym się po kuchni turystom. Potem nawinęła się Liese. Była dobrze umięśnioną, wysoką Niemką pracującą na recepcji. Była dwanaście lat starsza, dostała imię po krowie i nie mogła znaleźć psychoterapeuty. Potrzebowała dwóch tygodni, żeby zaciągnąć mnie do łóżka. Przyznaję, nie poszło mi najlepiej. Gdybyście widzieli jej w pełni naprężoną sylwetkę, tę niemiecką maszynerię... Chryste! Próbowałem pozostać obojętnym. Płynąć z prądem. Potem dopadła mnie C. 

C.była szczupła i pokryta tatuażami. Pracowała w niepełnym wymiarze godzin, a jej zmiana nigdy nie przecinała się ze zmianą Liesy. Pochodziła Portugalii. Podeszła do mnie, gdy siedziałem na ławce przed hostelem i piłem piwo.

- W barze obok jest impreza - powiedziała. - Drinki kosztują jeden euro.
- No dobra - odpowiedziałem i zajrzałem w dno butelki. - Tylko się w coś ubiorę. - Siedziałem tam w jakiś dresach.

Weszliśmy do środka i zaczęliśmy wychylać shoty i zapijać je piwem. C. wyraźnie chciała mnie wykończyć.

- Kto teraz będzie zajmował się hostelem? - spytałem.
- Mam tu takie przenośne urządzenie - powiedziała i wyciągnęła coś, co chyba można nazwać przenośnym domofonem. - Gdy ktoś będzie się dobijał, będziemy wiedzieli.
- Sprytnie - odpowiedziałem.
- Nie jesteś zbyt rozmowny, co? - spytała.
- Jestem Polakiem.
- I co tu robisz?
- W Berlinie?
- Tak. Przecież nie pytam, co robisz w barze.
- Przed kilkoma tygodniami wróciłem z Australii, z Melbourne, gdzie mieszkałem z ćpunem i schizofrenikiem, poznałem swojego biologicznego ojca i teraz jakoś nie powodzi mi się najlepiej.
- O Jezu, powinieneś się jeszcze napić.

Napiłem się. Potem przyjąłem extasy, które C. podała mi na języku i zacząłem nawijać o literaturze. Opowiadałem o polowaniach Hemingwaya, podróżach Rimbauda, a na przykładzie Jerofiejewa i Bukowskiego nakreśliłem różnicę pomiędzy alkoholikiem a pijakiem.

- To już 3 raz, jak nawiązujesz do literatury - krzyknęła C. - Co jest facet?
- Masz rację - powiedziałem i spuściłem głowę. - Należę do tych idiotów, którzy wciąż czytają.
- Idiotów!? Ja uwielbiam czytać - powiedziała C. i wsunęła mi język do ust.
            
Następne kilka godzin pamiętam jak przez mgłę.

Nad ranem, gdy zaczyna świtać, a ptaki zaczynają hałasować, wstępujemy do delikatesów, ale żadne z nas nie jest głodne. Bierzemy jedynie piwo po sześćdziesiąt centów i wracamy do hostelu, na kanapę w holu, na której sypia C. C. znów się do mnie przysysa. Przez chwilę kotłujemy się na kanapie, kilka minut później leżę na niej i dyszę, próbując wykrzesać z siebie nieco ognia. Nie poszło mi najlepiej. Dopiłem piwo i obróciłem się na bok.         

- Strasznie mały, facet - mówi C. i obraca się w przeciwną stronę.
           
Obudził mnie telefon od Liese. Nie miałem pojęcia, co chodziło jej po głowie, ale gdy udałem się do jej mieszkania, wepchnęła we mnie śniadanie i zaciągnęła nad Weissensee. Weissensee to jezioro na północy miasta.     

- Potrzebujemy więcej mięśni w łóżku - powiedziała i wyciągnęła precla z solą. Chwilę później wynajęła rower wodny. Nie byłem zachwycony. Było gorąco, w wodzie roiło się od ludzi i wszędzie krzątały się dzieciaki. Liese rozebrała się, otworzyła piwo i zaczęła się opalać.  

- Powinieneś też przestać pić - powiedziała i jednym łykiem wychyliła pół butelki. 

Nie potrafiłem wyprodukować żadnej odpowiedzi. Próbowaliśmy pieprzyć się w wodzie, ale nic z tego nie wyszło.   

Z powrotem w mieszkaniu Liese pichci jakąś kolację i kręci tyłkiem. Otwiera butelkę czerwonego wina. Znosi ze strychu trzy opasłe tomy książek do samopomocy, których autorem jest jakiś hochsztapler z Indii, który założył własne miasto w Arizonie. Od razu powiedziałem, że nie tknę tego gówna, choćbym miał skonać. Liese twierdzi, że jestem niestabilny psychicznie. Nie ma pojęcia, że posiadam ambicje literackie. Chwilę później wybucha płaczem. Potem leżę w wannie, Liese nachyla się nade mną i próbuje załatwić sprawę ręką. Spoglądam w lustro zastanawiając się nad pretekstem, żeby wrócić do hostelu. W jej sypialni jest bardzo gorąco, a mi ciężko jest zasnąć, gdy ktoś leży obok.

Powoli miałem tej całej sprawy dosyć.

Wraz z początkiem września zwolnił się mój pokój na Goltzstraße. Kilka dni później wylądowałem w szpitalu.

Zawieźli mnie na oddział chorób wewnętrznych, wsadzili mi szlauch w usta i drugi szlauch w dupę. Położyli mnie na sali obok faceta, który umierał. Po tygodniu badań zdiagnozowano u mnie zapalenie przełyku i żołądka, przepisano jakieś tabletki, jakieś krople na przeczyszczenie i odesłano do domu. Agencja pracy ZAG przysłała mi wypowiedzenie. Pozostało mi zwiesić głowę i udać się do urzędu pracy.

Pobierałem jakieś cztery stówy miesięcznie.
Victor Ficnerski – Na wynos! (fragment)
QR kod: Victor Ficnerski – Na wynos! (fragment)