Dyrektor nie lubił kiedy opowiadano o przeszłości. Wiedział, że każdy kto zechce zanurzyć się w wydarzeniach minionych bardzo szybko odkryje heroiczne dzieła dokonane przez niego w zamierzchłych czasach. Oczarowany niezwykłością tych wyczynów rewelator opanowany zostanie  przemożnym pragnieniem opisania ich w formie pieśni, baśni, eposu.

A przecież Dyrektor był zmęczony okazywanymi mu codziennie przejawami uwielbienia; ze znużeniem dowiadywał się po raz kolejny o nazwaniu jego imieniem ulicy, placu, nowo wybudowanej metropolii. Największe megapolis, najstarsze stolice najpotężniejszych imperiów świata pozbyły się już dawno swoich toponimów na rzecz tych, które tworzono od imienia Dyrektora. Zwyczajem praktykowanym od niepamiętnych czasów było nadawanie nazw nowo odkrytym gwiazdom bądź planetom po skonsultowaniu się z Dyrektorem.

Podczas studiów badawczych, podczas wykopalisk prowadzonych w ramach archeologii głębi, wybitni uczestnicy tych prac odkrywali wykute w złotonośnych skałach inskrypcje liczące sobie tysiące a może nawet setki tysięcy lat, z których w sposób niepodważalny wynikało, że Dyrektor dał życie temu światu. Chodził brzemienny światem przez – jak to ujmowały święte słowa inskrypcji – szmat czasu, aż w końcu chwyciły go porodowe bóle. I urodził. Poród przyjmowała planeta Wenus, z którą zresztą zaszedł w ciążę, a Droga Mleczna alimentowała nowo narodzone dziecię. To wtedy właśnie Dyrektor otrzymał swoje pierwsze, skromne, resortowe odznaczenie od zachwyconych przebiegiem połogu pielęgniarek i położnych, wtedy też po raz pierwszy pojawiła się w prasie, w rubryce ogłoszeń drobnych, notatka o wyczynie Dyrektora.

Ale święte litery odkryte tak niespodziewanie przez badaczy, mówiły błyszcząc litym złotem w promieniach egipskiego słońca coś jeszcze; i to coś było dla odkrywców równie ważne co prawda o pochodzeniu ziemi. Albowiem dowiadywali się oni ze złocistych szpalt wykutych na ścianie piramidy faraona- czciciela słońca ważnych informacji o swoim rzeczywistym rodowodzie. Niektórzy dopiero teraz, na afrykańskim kontynencie, wczytując się wieczorami –  przy blasku świec, drgającym płomieniu oliwnych lamp lub w świetle rozpalonych przez tubylczych tragarzy ognisk –  w słowa przepisane ze ścian piramid na kartki zeszytów szkolnych, odkrywali, że ich przodkowie byli dziobakami, zebrami, żółwiami. Że pochodzą w prostej linii od krokodyli lub nosorożców. I że jeszcze niedawno w ich rodzie pies, kot, kangur cieszyli się czcią przynależną nestorom, patriarchom, protoplastom. Niektórzy doczytywali się z wielką ciekawością, że rodzina przez cały czas ukrywała przed nimi, że kuzyn był hipopotamem, kuzynka żyrafą, a ojciec, o którym utrzymywano, że niby to wyjechał gdzieś bardzo daleko i raczej już nigdy nie wróci, w rzeczywistości był diabłem tasmańskim i trzymano go w chlewiku razem z inną nierogacizną.

Większość z tych, którzy dowiedzieli się, że są ludźmi dopiero w pierwszym, a co najwyżej drugim pokoleniu natychmiast, z wielką ulgą, zrywało  z fikcją uczłowieczenia i opuszczało pospiesznie obóz badaczy głębin świadomości z radosnym wyciem pawianów uwolnionych z  klatki ludzkich nawyków, których nigdy nie byli w stanie na poważnie zaakceptować, których potrzeby istnienia nigdy tak naprawdę nie mogli zrozumieć. Dołączali do pasących się w pobliżu obozowiska trzód i odchodzili razem z nimi w głąb Afryki. Różnie im się później wiodło; jedni zostawali przodownikami stada tapirów inni pełnili bardziej poślednie role w watahach, w których przyszło im żyć. Ale nigdy, żaden z wyzwolonych uczestników wyprawy nie chciał już powrócić  do stanu sprzed uzyskania wyższej świadomości. Żaden, o ile wiadomo,  nawet nie próbował tego zrobić.

 Pozostały po nich książki i artykuły, których byli autorami oraz, a może zwłaszcza, duża ilość kolorowych tygodników i wysokonakładowych gazet redagowanych po to tylko, żeby dostarczyć takim jak oni papierowej masy, z której będą mogli ulepić swoje –  choć sztuczne to jednak  dające ułudę prawdziwości –  jestestwo. Przez wiele tygodni od opuszczenia obozu przez wiernych do tej pory czytelników prasy liczne egzemplarze opiniotwórczych publikatorów roznosił po buszu suchy, pustynny wiatr. Nikt nie zbierał rozsypanych wśród bujnej zieleni gazet i tygodników; nieliczni, którzy pozostali w obozie nie czytali druków wysokonakładowych natomiast  uchodźcy z  kampusów mieli teraz ważniejsze zajęcia niż poranna lektura prasy. Wisząc na gałęziach drzew, bądź przemieszczając się za pomocą lian z baobabu na baobab zastanawiali się jak w sposób najbardziej pełny, nie budzący niczyich wątpliwości wtopić się w świat tropikalnej fauny.

Warto nadmienić, że niektórzy z odkrywców, półsieroty od urodzenia, dowiadywali się z błyszczących inskrypcji, iż są synami Dyrektora. Jakież wzruszenie ogarniało tych mężów uczonych często stojących już nad grobem, gdy oto spadała, a właściwie zstępowała na nich taka monumentalna wiedza. Czy można się przeto dziwić, że nie wytrzymywały serca siwowłosych starców, że umierali jeden po drugim, że śmierć mieli lekką i że  – w końcu – usłali swymi ciałami cały obóz tak, iż przypominał pobojowisko? Czy można zdumiewać się faktem, że   młodsi – spośród tych, na których spłynęła wiedza o niebiańskim pochodzeniu –  o organizmach wykutych na siłowniach nie umierali wprawdzie, ale pod wpływem wszechogarniającej ich radości zamieniali się w kolorowe ptaki i, od tej chwili, krążyli w pobliżu, opuszczonego już w tym momencie przez ludzi żywych, kampusu całymi tęczowymi stadami? 

Ekspedycja wysłana na poszukiwanie zaginionych w dżungli naukowców po wielu latach odnalazła wreszcie coś co kiedyś było obozem archeologów świadomości a teraz stało się, udeptanym przez odwiedzające to miejsce zwierzęta kopytne, klepiskiem pełnym porozrzucanych w nieładzie styropianowych szkieletów oraz blaszanych kogucików. Uczestnicy wyprawy poszukiwawczej  tak zachwycili się miejscem, w którym znaleziono szczątki poszukiwanych osób, że mimo tragedii jaka się w nim wydarzyła przed laty postanowili w tej okolicy osiąść na stałe. Na terenie dawnego obozu postawili jarmarczne budy, w których sprzedawali pamiątki z buszu oraz egzotyczne posiłki dla strudzonych zwiedzaniem podzwrotnikowych kniei turystów; szczególnym wzięciem cieszył się zestaw: zupa ogórkowa i mielony z ziemniakami oraz kompot z budyniem na deser. Nowi gospodarze tych terenów postawili też – ku wygodzie i rozrywce klientów – lunapark i lupanar.

Tak więc Dyrektor żywił największą odrazę do tych, nielicznych zresztą, bo większość to byli rozsądni ludzie, którzy zamiast uwielbiać go za czyny teraźniejsze i przyszłe woleli podziwiać jego wspaniałą przeszłość. Jak można wnosić z powyższych wywodów Dyrektor miał tysiąc słusznych racji, dla których gardził i skazywał na polityczny niebyt nachalnych osobników grzebiących po zawilgoconych pryzmach papieru, cieszących się złą, niesłużącą nikomu i niczemu, radością z odkrytego w tej nieestetycznej stercie butwiejących śmieci zapisanego świstka. Przyjazny i otwarty dla wszystkich, ukazywał tym podglądaczom ludzkich życiorysów tylko jeden ze swoich jakże licznych wymiarów – wyniosłość.

Dotknięci niełaską kurczyli się, kulili w sobie, zamieniali w to czym rzeczywiście byli; robakami, które  Dyrektor deptał w majestatycznym tańcu ku czci Przyjaźni i Przyszłości. Nikt nie był na tyle szalony, żeby  żałować tych, którzy chcieli stanąć na drodze Miłości i Pojednania. Tym bardziej, że Dyrektor o swoich racjach przekonywał w przemówieniu trwającym wiele miesięcy. Nikt wówczas nie pracował, stawały fabryki, stocznie, szkoły i uczelnie. Wszyscy wsłuchiwali  się w słowa, które uczyły jak żyć.

Dyrektor stał na szeroko rozstawionych nogach, kołysząc się miarowo w biodrach raz w lewą raz w prawą stronę. Zza mocno ściśniętego na brzuchu paska wylewało się pokaźne sadło, po którym  klepał się raz po raz. Rozdawał też wkoło uśmiechy, chociaż w pobliżu nie było nikogo. Również i takim człowiekiem potrafił być Dyrektor; skorym do czynienia dobra i okazywania ludziom najwyższego stopnia życzliwości nawet wówczas, gdy nie było świadków jego zaangażowania w miłość i przyjaźń. Chcąc dodać coś jeszcze do tego obrazu, który w zamyśle jest zaledwie skromnym przyczynkiem do dzieła o Dyrektorze, jest próbą zebrania podstawowych danych o nim, jest nieudolnym usiłowaniem przybliżenia nieprzybliżalnego  należało przypomnieć, iż demiurg ten – bo był on wszak również demiurgiem – potrafił nie tylko płodzić lecz również rodzić. Wśród bólów tego świata również bóle porodowe nie były mu obce.

W korytarzu-chodniku nie ma nikogo. Tylko ja tam jestem. Sam. Idę przed siebie. Czy dobrze? Nie wiem. Postanowiłem obserwować ściany, może przemknie po niej karaluch, może rozpoznam w nim starca, albo może przynajmniej trafię za karaczanem do tego starego człowieka. Po pewnym czasie znudziło mi się to patrzenie w bok, na ściany. Patrzę więc  przed siebie. Może na horyzoncie, który stanowi ciemną, czarną właściwie plamę pojawi się biała postać starca. A może go już nie ma? Karaluchy nie żyją w końcu zbyt długo. Tylko co ja wtedy zrobię, kto będzie moim przewodnikiem, kto mnie wyprowadzi z korytarza, kto pomoże spotkać z tym, o którym powiadają, że zna odpowiedź na pytania wypowiedziane nawet w języku dla najbardziej zaawansowanych?

Przede mną stoi jegomość; czarny cylinder, frak  którego poły łączy śnieżnobiała koszula. Człowiek ten jest szczupły, bardzo szczupły o twarzy białej jak kreda. Pełne, czerwone usta, z których podczas wypowiadania słów wyskakują krople śliny.

– A ty kto, ha! – Pyta się szybko i głośno.

– Ja jestem praktykantem. – Odpowiadam jak zawsze niepewnie.

– A ja kto, hę? – Zadając mi to pytanie, ostrym i twardym jak szkło głosem, nieznajomy przysuwa swoją twarz do mojej twarzy tak blisko, że aż prawie dotyka czubkiem szpiczastego nosa moich ust. Czuję na wargach lodowaty chłód, nos spotkanego zdaje się być bryłą lodu. Mężczyzna ze szkła zasypuje mnie serią zadanych już pytań:

– A ty kto, ha? A ja kto, hę? A ty kto, ha? A ja kto, hę?

Jegomość odchodzi, znika w ciemnościach, z których dopiero co wyszedł. Wraz z nim odchodzi chłód, znika głos. Wszystko znika. Czy to możliwe, żebym był sam, tak całkiem sam, w tym chodniku, w tym mroku? A szkoła – przypomniałem sobie nagle o szkole –  jak ja trafię do szkoły? A co powie starzec, gdy się spóźnię? Jak trafić do szkoły, jak nie spóźnić się na lekcję, jak znaleźć tego, o którym sama myśl wyzwala we mnie narastającą falę  lęku?

Raptem chodnik zamienia się w podwórko. Wokół mnie ściany starych, czynszowych kamienic. Podwórko-studnia. Ściany – wilgotne, szare płaszczyzny pokryte strupami odpadającego tynku. Wkoło sznury z suszącą się bielizną, ale zapachu wypranej bielizny nie czuję; czuję za to odór czyjeś niewybrednej kuchni; i pleśni, i mchu, i śmieci wysypujących się z zapełnionego po brzegi kubła. Jest cicho, bardzo cicho. Jak tu strasznie cicho!

Wchodzę do jednego z domów przez niskie, skrzypiące drzwi; na framudze pajęczyna, za drzwiami korytarz. Znowu znalazłem się w labiryncie korytarza? Nie, chyba nie. Ten korytarz jest krótki i prosty, a w dodatku kończący się ścianą z niewielkim, nie mniej jednak, oknem, przez które wpada anemiczne światło. Z boku po mojej lewej ręce drzwi – niedomknięte. Otwieram je, wchodzę do środka. Widzę w małej sali trzy, cztery szpitalne łóżka. Na nich w brudnych, pozbawionych pościeli betach leżą ludzie; pokryci pajęczyną, w długich, spranych, szarych od brudu, nocnych koszulach. Mówią coś, krzyczą coś, płaczą coś. Mimo tego krzyku i ciągłego szlochu jest tu także cicho, bardzo cicho. Leżący w łóżkach poruszają się, pajęczyna którą są pokryci drga na nich. Nie wstają jednak. Co to jest, kim są ci ludzie?

Na oknie, przez które patrzy na mnie zmierzch znajdują się kraty. Ach, to tak – pomyślałem – to chorzy, a więc i ja jestem chory. To wyjaśnia wiele z tego co zaszło do tej pory, nie wszystko wyjaśnia, ale co nieco wyjaśnia. A może i dużo wyjaśnia, wiele. Ale po co kraty? Żeby choroba nie uciekła na zewnątrz, żeby nie pozarażała ludzi? Najważniejsze by spalić w sobie zarazę, pokonać ją swoim ogniem, noszonym w sobie żarem wypalić. Dymem zadusić; tu, właśnie tu, w tym miejscu. Ale ja nie chcę tu, z nimi. Boję się tu, z nimi!

– Więc idź precz!

Co to? Kto to? Kto tak krzyknął, kto tu jest? Starzec? Rozglądam się  wokoło, lecz nie dostrzegam nigdzie starca. Nie ma też korytarza, którym doszedłem do sali, ani sali z chorymi nie ma, ani krat. Jestem znów w chodniku. Lecz kto mnie tu przeniósł, kto? Krzyk?

Nad zatoką Cierpliwej Pracy Ciepłego Morza zawsze wznosi się pomarańczowe słońce, nasycając całą zatokę upojnym zapachem obieranych ze skóry cytrusów. Błyszczące skrawki złota zalegają plażę, omywaną chabrową  wodą. Wyrastające na brzegu wzgórze dźwiga na sobie trzy palmy zanurzone po kostki w szlachetnym metalu. Czasami, gdy od morza przypłynie ciepły, cichy wiatr palmy, łagodnie pieszczone jego puszystymi skrzydłami, nucą leniwie pieśni o przeszłości tego brzegu, tej zatoki.

I oto zakołysały się palmy, wyginając plecy pod pieszczotę upierzonych palców wiatru. Nieme pióropusze trzech jednonogich wojowników odezwały się teraz szumem swych liści. Strażnicy złota zgromadzonego przez ludzi dawnej, nieodkrytej jeszcze, cywilizacji rozpoczęli nucić przeszłość. Zabłąkanemu podróżnikowi – jeżeli w ogóle przybłąkałby się tutaj, na te piaski, nad tę zatokę, pod te słońce jakiś podróżnik – tworzą miraże przeszłości, osładzając gorycz fatamorgany zapachem pomarańczy.

A było to dawno temu – nucili wojownicy w puszystych pióropuszach –  a wiatr nie miał jeszcze aksamitnych skrzydeł, a skrzydła nie były jeszcze tak atłasowe. Palmy czuły lepki dotyk błoniastych skrzydeł pokrytych warstwą tłuszczu, który skwierczał przypalany promieniami słońca; zapach pomarańczy mieszał się z odorem próbowanych ogniem ciał, cisza zatoki mieszała się z krzykiem wiatru.

Wtedy to pojawili się pierwsi przybysze – ludzie z buszu i tropikalnej dżungli, synowie dziewiczych lasów, miodnych kniei i niedźwiedzich mateczników. Niosą ze sobą zapach leśnego powietrza i utrudzonych w walce ciał. Czerwone od upału i zmęczenia twarze, do których przylepiły się cienkie wstążki traw. Czerwonotwarzy na wojennej ścieżce prowadzącej do zatoki Cierpliwej Pracy Ciepłego Morza. Policzki pokryli zielenią traw, znużone harówką ciała pokryli brązem jesionek. Idą jeden za drugim zostawiając w złotych opiłkach świadectwo tego, że idą jeden za drugim. Świadectwo w postaci wydeptywanej w złocie, jeszcze ledwo widocznej, ścieżki.

Idą dźwigając ciężar toreb, siatek i teczek wypchanych otłuszczonym, szarym papierem, w którym zawinięte są części ciała i mowy. Zatrzymali się, utworzyli krąg a w jego środek złożyli torby, siatki i teczki. Wyprostowali się uwolnieni od ciężaru części ciała i mowy. Zakołysali się, zaczęli zawodzić wiekową, niecywilizowaną pieśnią przekazywaną z pokolenia na pokolenie przez wodzów i stare bezzębne niańki. Przekazywaną słowem, odczytem lub referatem. Zakołysali się. Zaczęli zawodzić. Zaczęli zawodzić i klaskać. Do rytmu klaskać zaczęli, do taktu. Taktowni byli pierwsi przybysze. Rytmiczne były ich rytuały. Cykliczne były ich święta i dni gniewu. Części ciała i mowy w środku tanecznego kręgu, oni tworzą ten krąg tańcząc i śpiewając. Palmy szumią cicho, przyzwalająco. Słońce świeci pachnącą pomarańczą, nie zachodząc nigdy, nie gasnąc nad ich wzniesionymi do góry rękami, nad ich postaciami kołyszącymi się rytmicznie, taktownie.

Z kieszeni jesionek wyciągają naczynia o rytualnych kształtach wypełnione po brzegi dobrze znaną cieczą. Przezroczyste usta naczyń pozbawili miękkich, cylindrycznych pieczęci. Uwolnili gardła naczyń, uwolnili swoje gardła. Oddychają, oddychają zamkniętym w butelce dżinem. Przygotowali w ten sposób swoje wnętrza do uczty, do przyjęcia części ciała i mowy. Pochylili się nad torbami, siatkami i teczkami, zgłodniałe dzieci dziewiczych lasów. Cudowne dzieci. Zjedli części ciała i mowy, przezwyciężyli ciało i słowo. Wstali, zatoczyli się jeszcze w rytualnym, pożegnalnym tańcu i odeszli. Wezwał ich metaliczny dźwięk szkolnego dzwonka. Idą do swojej szkoły, spieszą do swojej klasy, do swojej masy, w której są najlepszymi z najlepszych. Będą się uczyć. Muszą się jeszcze długo uczyć. Czyści i niewinni ludożercy. Takie to były wszystkiego początki.

Robert Kościelny – Znów o Nim, bo niby o kim innym?
QR kod: Robert Kościelny – Znów o Nim, bo niby o kim innym?