O święcie
Dziś chodzą po mnie setki czarnych stóp
Obcasów podeszw podbić i kozaków
Pytają o kolor nieba plastiku znicza
O cenę życia wiązanki bukietu
Chodząc powoli by nie zbudzić trupa
Jakby nie oni leżeli pod sobą
Ślepo się nazwać: owoc nadziemny
W futrze pod szyję na uszy i nerki
O szczekaniu
Pies mnie wyszczekał
Tak po ludzku
Ludzkim głosem kazał mi iść i zrobić
Przecież to takie ludzkie: kazać iść i zrobić
A nic co ludzkie nie jest mi obce
A nic co obce nie jest mi ludzkie
Więc oswajam w celu u-czło-wie-cza-nia:
horyzont
jakieś zwierzę
regułę kosmosu
pizzę z dostawą
dostawcę
konsumenta
(Dla równowagi w powyższym kosmosie)
O patrzeniu
Popatrz na mnie w czerwonym świetle
Gęstym spoconym miękkim i gorącym
Zmieszanym z błękitem w odcieniu fioletu
Stoję w oparach olejnych farb
Jamesona Grantsa Campari
Z milionem tęczówek tańczących po ścianach
I garścią dźwięków rzuconych na bar
Z potem wciśniętym gdzieś pod powieki
Co ogół nazwał sobie: płakanie
Ryczenie i podlewaniewyrwanychbadyli
Do wyciskania
Mokre podwójnie
Spocone śmierci przez utonięcia
O jedności
Nikt nie przeszkadza w tańcu tej plastikowej łodzi
W kolorze komiksu i słomek do coli
Złączonej z czasem drewnianą kotwicą
A z tłem wybrzeżem o kształcie kobiety –
Z lasem na łonie i rzeką przy twarzy
Z człowiekiem u stóp i w dziurce od nosa
Czytane przez wschody sen znajdując w gwiazdach
W ostatniej powłoce miękkiej wodnej tafli