Ona była jak ostryga. Patrząc, dobrze wiesz, że masz na nią ochotę, ale zawsze istnieje niewielkie prawdopodobieństwo, że po wszystkim się obficie porzygasz.

Miała wiele, zbyt wiele cech, które go niepomiernie irytowały, na przykład, weźmy kilka pierwszych lepszych z brzegu, imponowali jej ludzie o imponującym — jej zdaniem — rodowodzie i imponujących — jej zdaniem — konotacjach, koligacjach i zawodach.

„Jego ojciec jest architektem, a matka lekarką” — mówiła z podziwem i widziała bogatego z urodzenia syna architekta i lekarki tam, gdzie on widział źle wychowanego bawidamka, który nie zaszczyci cię uściśnięciem dłoni czy nawet przelotnym spojrzeniem, bo nie należysz do jego nowobogackiego (pół)światka, poza tym zbyt jest zajęty agresywnym, aroganckim i efekciarskim skupianiem na sobie uwagi, wypowiadaniem nic nieznaczących, miałkich uwag, czynieniem w zamierzeniu dwuznacznych, a w efekcie prostackich komentarzy oraz całym tym small talkiem, który rzeczywiście nie jest najwyższych lotów.

„Poznałam go na jego wieczorku poetyckim, a później wymienialiśmy długie i pełne pasji listy” — wskazywała na faceta, którego jedyną estetyczną aspiracją były slapstickowe komedyjki i kloaczny humor, onanizowanie się swoimi złymi, ach!, jak bardzo złymi!, wierszami, wreszcie organizowanie kolejnych wieczorków, na których mogliby się brandzlować razem w akcie nieposkromionej miłości tureckiej.

„Wiesz, ile to kosztowało?” — pytała, a on nie wiedział i nie chciał wiedzieć, po prostu mu się nie podobało, uważał takie zachowanie za nieznośnie drobnomieszczańskie, dotkliwie infantylne, radykalnie nieodpowiedzialne i snobistyczne w najgorszym tego słowa znaczeniu. Ją zaś denerwowały jego perseweracje, skłonność do używania słów takich, jak „perseweracje”, przeintelektualizowane wywody rodem z Bernharda na temat kinematografii i historii sztuki, przesadne zwracanie uwagi na poprawność językową oraz częste zmiany tematu, służące, jak podejrzewała, skupieniu uwagi na jego zainteresowaniach i niechcący odsłaniające braki w jego wykształceniu.

On nie wytrzymywał jej teatralnego szeptu (wszystko mówiła teatralnym szeptem), ona zaś kpiła z tego, że często załamywał mu się głos, jak czternastolatkowi doświadczającemu mutacji.

Pojechali razem — na jego prośbę — do Madrytu, odwiedzili — znów ze względu na niego — Prado, gdzie on długo rozprawiał o „Pannach dworskich” (wskazał dumnego a znużonego Velázqueza, zwrócił uwagę na szkarłatny krzyż na jego stroju Zakonu Santiago, odbicie pary królewskiej w lustrze, odsłoniętą kotarę, podał kilka interpretacji, podpierając się imponującym piśmiennictwem w trzech językach), po czym skierował ją w stronę wiszącej niedaleko, dość prześmiewczej „Rodziny Karola IV” Goi, do tego zachłannie obmacywali wzrokiem „Obmywanie nóg” Tintoretta (nie omieszkał ją poinformować, że Jacopo Robusti vel Jacopo Comin był synem farbiarza tkanin, stąd „Tintoretto”, co po włosku znaczy „Farbiarczyk”; wspomniał, że jego „Bitwa pod Asolą”, dopóki nie trafiła na aukcję, znajdowała się w Muzeum Narodowym w Poznaniu, a „Portret weneckiego admirała” wisi w Muzeum Narodowym w Warszawie) i z otwartymi ustami chłonęli Goyę („tak zatem wygląda artysta niepaństwowy” — pomyślał; następna myśl, z pozoru, lecz tylko z pozoru niemająca związku z poprzednią: „tu nie ma światła”), choć ona trochę się śmiała z obu portretów Ferdynanda VII — jego kadłubkowatej postaci, zbyt szerokich rąk, opuchniętych dłoni, fatalnej fryzury i tępego wyrazu twarzy, z kartoflowatym nosem, wysuniętą brodą, odstającymi uszami oraz zbyt bujnymi brwiami, typowy przykład osobnika bogatego z urodzenia, którego nieodlegli przodkowie byli zdecydowanie zbyt blisko z sobą spokrewnieni, by wyszło to na dobre jego fizis.

On chyba trochę przesadził, gdy na jej uwagę, dotyczącą dzieła mniej znanego artysty: „Ten obraz mi się podoba”, odparł: „Rzeczywiście ładny, jeśli ktoś lubi pocztówki”. Gdyby byli w Rzymie, potrafiłby zidentyfikować wszystkie identyfikowalne postaci ze „Szkoły ateńskiej”, w Hadze z kolei stałby wpatrzony w „Lekcję anatomii doktora Tulpa” lub którykolwiek z pozostałych dwudziestu obrazów Rembrandta, i perorował na temat ewolucji sygnatur artysty.

W Museo Reina Sofía pokazał jej fotografię przedstawiającą Santiago Ramóna y Cajala oraz zwrócił uwagę na „Le pain” Man Raya (oczywiście, że poinformował ją, iż ten naprawdę nazywał się Emmanuel Radnitzky, że jego twórczość zaliczana jest do nurtu dadaizmu i surrealizmu oraz że jedną z jego modelek była Meret Oppenheim).

Po wizycie w muzeach, cierpiąc na nadmiar wrażeń, poszli do tawerny. Na Plaza de España ona zjadła angielski trójwarstwowy deser, on spróbował arcyhiszpańskich angulas, na które, jak się szczęśliwie złożyło, był akurat sezon.

Przy deserze i angulas ona nie powiedziała, że jest w ciąży, nie zastanawiała się głośno, czy ją usunie, ani słowem nie wspomniała, że go kocha, nie dała do zrozumienia, że chce z nim spędzić resztę życia, zamiast tego powiedziała, że jest zmęczona, dodała, że w jej życiu pojawił się ktoś inny, tym razem prawdziwy mężczyzna o prawdziwie męskich zainteresowaniach oraz pasjach, do tego mniej pretensjonalny i mniej pryncypialny, za to bardziej oddany i zaangażowany, kto nie będzie jej przepytywał z Caravaggia i Vermeera, nie będzie wymagał, by czytała i zachwycała się Nabokovem, Kafką, Faulknerem czy Camusem, na koniec oświadczyła, perwersyjnie oblizując łyżeczkę, że z nimi koniec. Po prostu koniec.

***

Prawie kōan

— Mistrzu, dlaczego kłamstwo jest wartością wektorową?
— Bo może być większe.

***

Czochrający mózg gitarowy riff ze „Smoke on the water” sygnalizuje nadejście esemesa. Czytam:

„W owym czasie Vladimirek chował przezornie moją siekierkę, a ja zamykałem przezornie jego nóż kuchenny. Ale myliłby się każdy, kto sądził, że nie byliśmy przyjaciółmi! Już w dwadzieścia cztery godziny po psychicznym pogromie raczyliśmy się znowu piwem… Hrabal zawsze poprawia humor(„Czuły barbarzyńca”)”

Uśmiecham się mimowolnie na ten znakomity fragment i rewanżuję się passusem z czegoś, co sam zaledwie przedwczoraj napisałem, ponieważ chcę utrzymać u niej dostrzegalny stan dobrego humoru, którego ostatnimi czasy, po zerwaniu ze swoim (byłym już) facetem, nie miewa w nadmiarze:

„Ona była jak ostryga. Patrząc, dobrze wiesz, że masz na nią ochotę, ale zawsze istnieje niewielkie prawdopodobieństwo, że po wszystkim się obficie porzygasz”.

Po chwili, jak gdyby się wahając, odpowiada:

„urocze – później dojdę, co to”

Myślę, że nie będzie żadnego później i z niejakim zadowoleniem wyobrażam sobie, jak szuka w zakamarkach pamięci i internetu czegoś, co jeszcze formalnie nie istnieje, gdyż nie zostało opublikowane i przedstawione światu (jeszcze jest tylko moje, niecytowane, nieanalizowane, nieinterpretowane, wreszcie i niewykorzystywane, nikt zatem nie ogłosi, że jest wielkie i genialne, nikt też nie krzyknie, że król jest nagi). Pospiesznie, powodowany być może ciekawością, która pojawiła się nie wiadomo skąd (nie jest więc tyle ciekawością, co zwyczajną przezornością, wynikającą być może z jakichś nieuświadomionych przykrych doświadczeń minionych), wpisuję do przeglądarki frazę: „ona była jak”, ślizgam się wzrokiem po pierwszych od góry propozycjach Google’a („ona była jak zapylony kwiat”, „ona była jak śmierć śmierć nosi czarny stanik”), następnie wklepuję w cudzysłowie: „ona była jak ostryga patrząc dobrze wiesz że masz na nią ochotę”, klikam „wyszukaj” i widzę cały cytat, słowo w słowo, na jakimś amatorskim portalu literackim.

Nie wierząc własnym oczom, czym prędzej wchodzę na stronę, na której, jak się szybko orientuję (wystarczą dwie, może trzy sekundy), zamieszczony jest pełen tekst opowiadania, tylko nazwisko autora się nie zgadza (w każdym razie jestem przekonany, że nie jest to moje nazwisko). Wpatruję się tępo w swoje słowa, które ktoś bezczelnie (ale jak?) sobie przypisał, przywłaszczając przecież nie tylko sformułowania, lecz i fragment, przykry i doskwierający, a przez to osobisty, z mojej własnej biografii intymnej. Ze stuporu wyrywa mnie dźwięk telefonu, tym razem zapowiadający połączenie. Gdy dostrzegam na wyświetlaczu, kto dzwoni (moja kobieta), chcę nawet zignorować (moją kobietę), lecz — wręcz nieprzytomny z oburzenia — odbieram (od mojej kobiety), by jak najszybciej mieć to (moją kobietę) za sobą i z głowy, by nie przeciągać szarady, w jaką się wpakowałem z tą kobietą (moją kobietą) i nie narażać na kolejne telefony (od mojej kobiety), za minutę, za dwie, trzy, cztery, i tak licząc do stu, ponieważ tyle mniej więcej razy ma (moja kobieta) w zwyczaju się dobijać, gdy nie odbieram od niej (od mojej kobiety).

Najpierw skwapliwie potwierdzam, że wiem i pamiętam o niezwykle ważnym wydarzeniu, o którym postanowiła mi przypomnieć, następnie przyrzekam uroczyście, że zrobiłem to, o co mnie prosiła w związku z tym niezwykle ważnym wydarzeniem, od razu dodając, że nie ma takiej możliwości, bym mógł zapomnieć, a na koniec zapewniam ją solennie, że ja też ją bardzo kocham. Naturalnie nie mam najmniejszego pojęcia, o czym mowa. Tak to mniej więcej wygląda:

— Tak, wiem, pamiętam… — potwierdzam skwapliwie.

— Oczywiście, że zrobiłem to, o co mnie prosiłaś… — przyrzekam uroczyście.

— Jak mógłbym zapomnieć o tak ważnym wydarzeniu…— dodaję od razu.

— Tak, ja też cię bardzo kocham — zapewniam solennie.

Odkładam słuchawkę i postanawiam działać, nie zwracając uwagi na trzy nieskalarne kłamstwa (trzy wartości wektorowe), które dopiero co wypowiedziałem z prędkością zbliżoną do prędkości myśli. Powracam do tego, co mnie najbardziej w tej chwili zajmuje, co jako jedyne w moim życiu może jeszcze mieć jakiekolwiek znaczenie, co wszystkim tym straconym chwilom (z moją kobietą i bez niej) może nadać jakiś sens, a przynajmniej sam jego pozór, dla mnie wystarczająco satysfakcjonujący, gdyż nauczyłem się cieszyć substytutami. Na stronie znajduję nie tylko adres e-mail, lecz nawet numer kontaktowy, pod który natychmiast dzwonię, by wyjaśnić nieporozumienie. Ktoś odpowiada już po pierwszym sygnale; mężczyzna w prawie średnim wieku. Odległy i nieobecny głos, jakby z offu, zapytuje, kim jestem i czego chcę.

— Kim jesteś i czego chcesz?

— Nazywam się… i dzwonię w sprawie mojego tekstu „Trifle”, który bez pozwolenia zamieściliście na swojej stronie internetowej. Nie dość zresztą, że bez pozwolenia zamieściliście mój tekst na swojej stronie internetowej, to jeszcze zamieściliście go pod niewłaściwym nazwiskiem. W ogóle jak do niego dotarliście, skoro napisałem go przedwczoraj?

Głos z offu jest spokojny i sprawia wrażenie cierpliwego, jednak wyraźnie usłyszeć można w nim też zdystansowanie (do mnie, do moich oskarżeń, do całej sytuacji).

— Szanowny panie, to jakaś tragiczna pomyłka. Nie może być pan autorem „Trifle”, ponieważ to ja napisałem to króciutkie opowiadanie, rozmiarami nawiązujące zresztą do tytułu czy raczej należałoby powiedzieć, że tytułem nawiązujące do rozmiarów. Przed tygodniem byłem w Madrycie z dziewczyną, rozstaliśmy się, bo zdradzała mnie z kimś, kto dla niej jest bogatym z urodzenia synem architekta i lekarki, a dla mnie źle wychowanym bawidamkiem, który nie zaszczyci cię uściśnięciem dłoni czy nawet przelotnym spojrzeniem, bo nie należysz do jego nowobogackiego (pół)światka, poza tym zbyt jest zajęty agresywnym, aroganckim i efekciarskim skupianiem na sobie uwagi, wypowiadaniem nic nieznaczących, miałkich uwag, czynieniem w zamierzeniu dwuznacznych, a w efekcie prostackich komentarzy oraz całym tym small talkiem, który rzeczywiście nie jest najwyższych lotów. Poznała go na jego wieczorku poetyckim, a później wymieniali długie i pełne pasji listy, tak to ujęła, mówiąc o facecie, którego jedyną estetyczną aspiracją są slapstickowe komedyjki i kloaczny humor, onanizowanie się swoimi złymi, ach!, jak bardzo złymi!, wierszami, wreszcie organizowanie kolejnych wieczorków, na których będą mogli się brandzlować razem w akcie nieposkromionej miłości tureckiej. Podobno dał jej nawet pierścionek. „Wiesz, ile to kosztowało?” — zapytała mnie, a ja nie wiedziałem i nie chciałem wiedzieć, po prostu nigdy nie przemawiała do mnie idea zaręczyn, która sama w sobie nie jest może jeszcze najgorsza, gdyby nie niemal nieunikniony ciąg dalszy, w każdym razie uważam takie zachowanie za nieznośnie drobnomieszczańskie, dotkliwie infantylne, radykalnie nieodpowiedzialne i snobistyczne w najgorszym tego słowa znaczeniu. Ale to błahostka. Istotne jest to, że do tej pory pisałem do szuflady, ale kupiłem książkę latynoamerykańskiego pisarza, jednego z tych obieżyświatów, którzy wręcz masowo uciekali z własnych krajów, z miejsc, które jako pierwsze nazywali domem, przed rządami faszystowskich junt wojskowych i odstręczających dyktatorów o skłonnościach katolickich, następnie pomieszkiwali w Meksyku, Ameryce Łacińskiej, Afryce Północnej i Europie, głównie w Paryżu i różnych miastach oraz miasteczkach hiszpańskich, katalońskich czy baskijskich, zajmując się pisaniem, wykładaniem, pisaniem recenzji, przyjaźnieniem się z innymi literatami, a nawet wywożeniem śmieci i pracą w kuchni, zobaczyłem jego zdjęcie, tego konkretnego latynoamerykańskiego pisarza, na wewnętrznej stronie okładki, pomyślałem: „Jaki piękny intelektualista, ma twarz twardziela i oczy melancholika, hardy w rysach i delikatny w spojrzeniu, jakby marzył tylko o wybawieniu od okrucieństw tego świata, które poznał aż za dobrze, ja też chcę tak wyglądać” i zacząłem kompulsywnie pisać, wszystko robię kompulsywnie.

Nawet tłumaczy się kompulsywnie.

— Nawet tłumaczę się kompulsywnie. W razie potrzeby ona, ta kobieta, z którą się rozstałem, może potwierdzić, że to nasza historia, moja i jej, a może nawet bardziej jej i moja, sam nie wiem, wiem za to, że nikt inny nie mógłby tego napisać, poza tym jest zbyt osobista, by ktokolwiek inny mógł ją chociaż pomyśleć. No i wreszcie proszę wziąć pod uwagę, że „Trifle” powstało pięć dni temu i od tego czasu znajduje się na stronie, więc nie mogło powstać przedwczoraj, jak pan twierdzi.

Rozłączam się bez pożegnania i, pełen uzasadnionych obaw, sięgam po swój wydruk. Przebiegam wzrokiem po tekście i wiem, że znam te słowa i tę niepozorną historię: Madryt, obrazy Velázqueza, Tintoretta i Goi, trójwarstwowy deser angielski i arcyhiszpańskie angulas, na które, jak się szczęśliwie złożyło, był akurat sezon, wszystko to pamiętam, jakby wydarzyło się zaledwie wczoraj, jakbym znał tę kobietę mówiącą wszystko teatralnym szeptem, jakby to mnie niepomiernie irytowało jej nieznośnie drobnomieszczańskie, dotkliwie infantylne, radykalnie nieodpowiedzialne i snobistyczne w najgorszym tego słowa znaczeniu zachowanie. Wydaje mi się zresztą, że i ten latynoamerykański pisarz jest mi znany, „marzyciel, który śni na wysokich obrotach, którego sny bardzo wyprzedzają nasze sny” (tylko skąd, do diaska, pochodzi ten cytat? nie mogę sobie przypomnieć, 2666 dni bezustannego czytania musiało się odbić niekorzystnie na mojej pamięci).

Naraz dochodzę do wniosku, że to jednak nie może być przypadek, bo gdyby to był li tylko przypadek, to zakrawałoby na losowe okrucieństwo. I już rozumiem, w przypływie olśnienia (nie po raz pierwszy, wierzcie mi), że oto spełniają się moje najgorsze obawy i podejrzenia, iż znowu dzieje się to samo, znów kradną mi pomysły i wykonanie, publikują moje teksty bez pozwolenia, ba, nawet bez mojej wiedzy, znów próbują mnie przekonać, podli kłamcy i niereformowalni oszuści, pospolici abderyci przedzierzgnięci w smutnych inteligentów, mówią, że „Dżumę” napisał jakiś chorowity Algierczyk, „Lolitę” — lepidopterolog-synestetyk o rosyjskim nazwisku, „Grę w klasy” — Argentyńczyk z Paryża, „Czarodziejską górę” — mężczyzna z problemami gastrycznymi, a „Pięćdziesiąt twarzy Greya” — no, ten kto napisał tego szmatławca. Lepidopterolog o rosyjskim nazwisku, autor problemów szachowych i literaturoznawca, który niejako przy okazji był wybitnym pisarzem — przecież to nie ma żadnego sensu, tylko kompletny szaleniec byłby gotów coś takiego wymyślić i w coś takiego uwierzyć, a ja przecież nie jestem szalony i nie wierzę w te bzdury, w końcu zachowałem resztki zdrowego rozsądku, wbrew temu, co oni (ci, którzy kradną i publikują, a potem się wypierają) mówią. Ja swoje wiem, ja byłem na Patriarszych Prudach, gdy zjawiło się tam dwóch obywateli, to znaczy Berlioz i Bezdomny, tak się nazywali (skąd niby miałbym to wiedzieć, gdybym sam tego nie przeżył i nie opisał?), a Annuszka rozlała olej słonecznikowy (tak, właśnie słonecznikowy, nawet takie detale zapamiętałem), widziałem skutki epidemii, która zaatakowała Oran, byłem świadkiem kaźni Mackandala i samobójczej śmierci Swidrygajłowa, który zdążył mi jeszcze przykazać: „Gdy cię będą pytali, powiedz po prostu, żem wyjechał do Ameryki”[1], do tego widziałem jak ten żenujący głupiec pan W. próbował rzucić się pod pociąg z powodu złamanego serca (co zresztą innej rozczarowanej, niejakiej Annie K. się powiodło), wytrwale poszukiwałem Cesárei Tinajero na pustyniach Sonory i Benno von Archimboldiego w Santa Teresa i byłem na Pharos, pływając nago w morzu, podczas gdy jej zwinne dłonie…

Ale to już nie jest ważne, nie mogę pogrążać się w przeszłości, w której ślepcy piszą fikcje, a mężczyźni z zaburzeniem dysocjacyjnym tożsamości układają swe księgi niepokoju, nie!, ja muszę się skupić na teraźniejszości, na tym, co tu i teraz, gdyż wszystko, co było (i fikcje, i księgi niepokoju), wszystko to blednie przy tej mojej duńskiej historii, o której normalnie staram się nie myśleć zbyt uporczywie, by niechcący nie ściągnąć na siebie ich (tych, którzy kradną i publikują, a potem się wypierają) uwagi. Nachodzą mnie jednak nieokreślone wątpliwości, teraz muszę o tym myśleć, nie mam wyboru, oni (ci, którzy kradną i publikują, a potem się wypierają) mi go nie pozostawili, gwałtownie otwieram więc szufladę biurka, by czym prędzej przekonać się, czy jedyny rękopis w moich zbiorach, moje opus magnum, które skrzętnie ukrywam przed światem (nie popełniłbym z nim tego błędu, który popełniłem z „Trifle” i nie zacytowałbym fragmentu w esemesie), spoczywa bezpiecznie na swoim miejscu, nieniepokojone przez złodziei pomysłów. Jest tam, niepozorne, lecz wielkie w swoim zamyśle, nie!, w moim zamyśle. Delikatnie i z dużą czułością przejeżdżam palcem po podniszczonych stronicach, tu i ówdzie naderwanych, z kleksami atramentu, nadal tylko i wyłącznie moje. Wpatruję się w imiona postaci, odtwarzam ciąg zdarzeń, by — jak to mam w zwyczaju — próbować znaleźć słabsze momenty i gorsze sformułowania, by jeszcze wprowadzić jakieś poprawki, by cyzelować. Zadowolony z siebie konstatuję, że nie ma takich, nie muszę zmieniać nawet przecinka, że w tej mojej duńskiej historii o duchach, grobach i niebohaterach wzniosłem się na wyżyny kunsztu i stworzyłem coś, co przeżyje nie tylko mnie, ale także wszystkie plagiaty, które się ukazały, a nawet te, które dopiero się ukażą (jest to więc przykład przezorności i geniuszu poprzez antycypację). Pieszczotliwie, z namaszczeniem i wyraźnym wzruszeniem głaszczę dzieło swego życia, po czym pospiesznie chowam mojego „Hamleta” do szuflady. To jedno jest prawdą. Reszta jest zmyśleniem.

[1] Fiodor Dostojewski, „Zbrodnia i kara”; przeł. Cz. Jastrzębiec-Kozłowski.

Adrian Krysiak – Trifle
QR kod: Adrian Krysiak – Trifle