Rzeczywistość nieskończonego niedookreślenia

Nie wiem, kim jestem, naprawdę… Nie wiem, kim jestem, a mijam mnóstwo ludzi, którzy zdają się dobrze wiedzieć, kim są; ona, ta wymalowana lala, wymalalowana, dobrze wie, kim jest, i on, ten okularnik zapatrzony w ekran swojego telefonu, też dobrze wie, kim jest, bo z zewnątrz ludzie właśnie takie sprawiają wrażenie, jakby wiedzieli kim są, ale może wcale tak nie jest, może ich powierzchowność jest myląca, może wręcz im bardziej wymodelowany wygląd, tym większy bałagan wewnętrzny; może ja też tak wyglądam z zewnątrz, jakbym wiedział, kim jestem, ale staram się robić wszystko, żeby tylko zmylić ten trop, ubieram się niechlujnie, mam nieogarnięty zarost, rozczochrane włosy, dżinsy z postrzępionymi nogawkami. Kiedy tak mijam innych ludzi i poruszam się wśród tej ich samowiedzy, z którą się obnoszą, którą mają wypisaną na wizytówkach, wyszytą na koszulkach i torbach rozmaitymi sloganami, to nie wiem jeszcze bardziej, kim jestem. Nie ma szczeliny, w którą mógłbym się wcisnąć, nie ma zarówno poza mną miejsca, które mógłbym sobą wypełnić, jak i nie ma we mnie miejsca, które mógłbym wypełnić czymś spoza siebie, nie umiem odnaleźć się we współczesnym świecie, jestem wobec niego zapóźniony, nie nadążam za nim, nie nadążam za tempem, w jakim następują po sobie dni… Dziś jest czwartek? Nie wierzę, u mnie wciąż trwa wtorek, bo chociaż świat popchnął mnie do przodu, to ja wewnątrz czasu przyszłego jestem enklawą przeszłości. Tak, należę do przeszłości; chociaż jestem (teoretycznie) młody i (teoretycznie) przyszłość mam przed sobą, to na moim horyzoncie nie widzę w ogóle, co by mnie mogło w tej przyszłości czekać, jest tylko nicość, jedna wielka nicość, bo jeśli już nicość, to z rozmachem, nie takie niby nic, tylko potężne działo niebytu mierzące swoim ciemnym sklepieniem w moje ciemię. Tak, niech nicość wytoczy przeciwko mnie swoje działo o średnicy wszechświata! Krzyczę, lecz na wezwanie odpowiada mi tylko cisza. Widać proszę się o zbyt duży kaliber na takiego gówniaka jak ja, który nawet nie wie, kim jest. Nie wie, kim jest, bo ze swojej przeszłości, z tego, skąd pochodzi, co go stworzyło, nie jest w stanie wyinterpretować swojej przyszłości, przeszłość nic mu nie mówi, to znaczy mówi, gada nawet jak najęta na każdym rodzinnym spotkaniu, na każdej lekcji historii udzielanej przez mury tego miasta, ale ta jej gadka jest tylko po to, żeby zagłuszyć niewiedzę odnośnie tego, co ma być. Co ma być, nie wiem, nie wiem nawet, czemu tutaj przyjechałem, niby sam podjąłem tą decyzję, ale tak naprawdę popchnął mnie tutaj splot niezależnych ode mnie sił. Moi rodzice należą do klasy średniej, mają ustabilizowane życie, a więc pchają mnie, żebym szukał swojego miejsca w nadbudowie, żebym pomnażał ich kapitał kulturowy albo przynajmniej go nie zatracał. Pchają mnie do nadbudowy, chociaż moja energia fizyczna i opór mojego umysłu ściągają mnie do bazy – to przecież właśnie tam od zarania dziejów było wyznaczone moje miejsce i gdybym urodził się w dowolnych innych czasach niż dzisiejsze, byłbym właśnie tej bazy częścią. Moi pradziadkowie byli jeszcze rolnikami, piekarzami, dziadkowie robotnikami, rodzice dostali punkty za pochodzenie i stali się inżynierami, a teraz kolej na mnie. Wszyscy mnie pchają do studiów, do tego, żebym jechał do innego, większego miasta niż to, z którego się wywodzę. Sami mnie pchają, żebym opuszczał miasteczka rodziców i wsie dziadków, a potem narzekają że ich nie odwiedzam… I jak ja mam znaleźć swoje miejsce na tej Ziemi? Jestem częścią nowego, ale nie widzę żadnej nadziei, ani we mnie, ani w moim pokoleniu, bo nie należę do żadnego pokolenia, mój rocznik jest rocznikiem zatomizowanym, nic nas nie łączy, każdy robi swoje. To widać nawet w tym moim studenckim mieszkaniu, w którym każdy w swoim kącie zajmuje się swoim i nie jest zainteresowany tym, co robi drugi, każdy siedzi przy swoim komputerze, każdy pracuje albo obija się na swój koszt, swój zysk i swoją stratę, i nie jest nawet zainteresowany tym, żeby zainteresować sobą innego, bo wie, że on i tak nie będzie zainteresowany. I tacy właśnie jesteśmy, bez-interesowni, niby mamy tyle możliwości, a tak naprawdę każdy wybór jest jest dla nas, dla mnie, tylko fatalnym ograniczeniem. Czuję, że pośród całej tej mnogości wyborów tak naprawdę nie mam wyboru żadnego, znajduję się w galerii, w której jest tak wiele eksponatów, że wobec ich mnogości kapituluję jeszcze przed wejściem na pierwszą salę, siadam na ławce w głównym holu, wyciągam z plecaka kanapkę i mimo że nade mną wisi tabliczka informująca, że tu nie wolno jeść, to ja kęs po kęsie powoli przeżuwam czerstwe pieczywo ze zjełczałym masłem i zeschniętym serem. Wobec tej mnogości nie mam sił, żeby przedzierać się przez wszystkie sale, jestem zbyt zmęczony. Jestem zbyt zmęczony, a to przecież dopiero początek, dopiero początek, który jednak nie jest początkiem, bo przecież nic się nie zaczyna, siedzę tylko i żuję, i mógłbym tak żuć w nieskończoność, tak więc początek jest zarazem rozwinięciem i zakończeniem, w nim zawiera się wszystko, czyli nic – ot, siedzę, gryzę, przełykam i mógłbym tak do końca świata i jeden dzień dłużej; siedzę i żuję, kiedy inni latają w tę i we w tę, oni wiedzą, ja nie wiem, nie wiem zupełnie, kim jestem, pchają mnie do studiów po to, żeby mnie jakoś umiejscowić w tym społeczeństwie, ale ja nie potrafię, nie potrafię się w nim umiejscowić, bo żadne, naprawdę żadne studia mi nie odpowiadają, żaden kierunek mi nie leży, każdy mi źle wskazuje… Każde studia są tak drastycznym ograniczeniem i tak drastycznym zdefiniowaniem tego kim mam być, że dla mnie to jest nie kształtowanie i kształcenie człowieka, ale jego deformowanie. Ależ oni są ciaśni… Każda katedra, każdy wydział, każda specjalność płodzi swoje bezużyteczne twory bez oglądania się na innych, każdy orze jak może na tym swoim ciasnym poletku. Na wydziałach literatury Freud uchodzi za główny autorytet psychologiczny, podczas gdy psychologowie już dawno odesłali Freuda do lamusa, na Wydziale Zarządzania tworzy się ideologia, którą na Wydziale Nauk Humanistycznych dekonstruują, nauki ścisłe pozorują, że ogarniają całość świata, a filozofia wykazuje im braki. Wszystko to, mimo całkowitego chaosu, funkcjonuje jednak, jakby dobrze zdawało sobie sprawę, w którą stronę zmierza, i tylko ja nie wiem kim jestem, ale w tej nieokreśloności mój jedyny ratunek. Ta rozlazłość, ta niekształtność nie może zostać zdeformowana, bo nie jest wprzód ukształtowana. W gruncie rzeczy dobrze mi z tą moją niewiedzą i z tym niedookreśleniem, choć pragnę też, żeby to się skończyło. Z jednej strony pragnę, żeby to się skończyło, z drugiej jestem czystą potencją, jednak nakierowaną na tak wiele, że równającą się impotencji – to jakby wyobrazić sobie tak wiele kobiet następujących po sobie, że na którąś z kolei przestaje się już w końcu reagować, zero jakiegokolwiek impulsu. A jednocześnie z czegoś trzeba żyć i coś w tym życiu trzeba robić. Możliwości pchają mnie do nadbudowy, konieczności spychają do bazy, i tak, zawieszony między dwiema sferami, błądzę beznadziejnie, nie troszcząc się już właściwie o to, żeby się określić, bo określają mnie tylko zewnętrzne okoliczności, to dopasowanie do nich czyni mnie tym, kim jestem, ale w słabym sensie, bo w mocnym mnie nie ma; tak, istnieję tylko i wyłącznie w słabym sensie, jako przelotny wykwit danego układu oddziałujących na mnie sił. Mam już tyle lat, ile mam, moja osobowość już dawno powinna być ukształtowana, a ja, nie wiedzieć czemu, cały czas się zmieniam i nic nie zapowiada tego, żeby to moje zmienianie miało się zmienić, miało okrzepnąć i dać mi oparcie, abym wybił się w przyszłość; nie, nie ma żadnego punktu zaczepienia, nie jest nim żaden człowiek (bo każdy chce ode mnie czego innego), żadna sytuacja (bo każda domaga się innej odpowiedzi), więc poruszam się po jednej wielkiej krzywej, drogami mojego życia są bazgroły, moje miasto składa się nie z ulic ułożonych prostopadle, równolegle, tylko z gąszczu, plątaniny, labiryntu, w którym już nawet nie szukam wyjścia, w którym już nawet nie chcę się poruszać, ale się poruszam, bo za mną idą profesor z linijką i szef z batem, i poganiają mnie, żebym wstawał, żebym się ruszał; każdego poranka co prawda niewidzialna, ale za to wyraźnie odczuwana noga wolnego rynku daje mi kopa w dupę. Kiedy tylko otwieram oczy, wolny rynek wypycha mnie z tego łóżka, a sam się w nim rozkłada, żeby zająć moje miejsce, pali papierosa za papierosem, brzuch przelewa mu się z boku na bok, istny cyrk… I znów kolejnego dnia błąkanie się bez celu, bo jakiego celu bym nie wybrał, ten zamknie przede mną tyle innych dróg, że trudno go będzie nazwać celem, on będzie ucieczką. Chyba przeczuwam, dlaczego ci ludzie wokół mnie tak dobrze wiedzą, kim są – uciekają w określenie przez jedyną istniejącą naprawdę rzeczywistością, rzeczywistością nieskończonego niedookreślenia. Ja zaś się przed nią nie bronię, dobrze wiem, że tylko ona jest moją rzeczywistością, nic więcej poza nią, bo też i niczego więcej poza nią nie może być, ona zawiera w sobie wszystko. Mogę przecież rzucić z dnia na dzień tą pracę, w której teraz ledwo co wytrzymuję, mogę rzucić studia, mogę pocieszyć się jako bezprizorny parę dni stanem bezrobocia, jedynym stanem szczęśliwości, jaki dany jest człowiekowi, mogę pocieszyć się przez tydzień, że olałem uczelnię i mogę poszukać następnej roboty, chociaż już dobrze wiem, jak bardzo mi się nie będzie chciało i jakie beznadziejne propozycje będę napotykał. Właśnie to jest główny problem tego, że nie wiem, kim jestem. Wszytko, w co próbuję się wkręcić, mówi mi, że to nie tu, tu się nie nadajesz, tu jesteś zbyt słaby, a tam zbyt głupi, tu zbyt niski iloraz inteligencji, a tam zbył słabe nerwy, zbył słabe mięśnie, tu zbyt sztywna postawa, tam zbyt luźna postawa, i tak każde miejsce jest jak ślepy zaułek, które mówi mi – nie, to nie tutaj; znajduję się w labiryncie, gdzie każde pozorne wyjście prowadzi do ślepego zaułku, i jedyne co pozostaje, to kolebać się od jednego do drugiego, bo wolny rynek cały czas nade mną stoi i nie daje mi spokoju, cały czas mnie zagania, żebym plątał się w tym gąszczu i po omacku szukał tej przyszłości, która wydaje się nie przynosić nic dobrego i którą postrzegam jako kontynuację tego, co już znane, jako przedłużenie dobrze znanego kształtu, jako wypełnienie zdeterminowanego Czy warto więc na nią czekać i warto w niej błądzić?  


Kontrolerzy

Od samego początku, jak tylko się urodzisz, są w pogotowiu, aby zatwierdzić twoją obecność. Położne, te kadrowe pierwszej instancji, podchodzą do inkubatora i obserwują przez jego ściany, jak twoje niedorozwinięte rączki i nóżki wierzgają w tej klatce, która jest tylko po to, żeby zebrać jak najwięcej kandydatów. Bo przecież na listę obecności trzeba wpisać także te istoty, które mogłyby się okazać za słabe, aby doczekać sprawdzania obecności, lista musi być jak największa, musi zawierać jak najwięcej nazwisk, tabela musi mieć jak jak najwięcej rekordów. Sprawdzają, jak dorastasz do pełnoprawnego istnienia w tym inkubatorze, po czym odhaczają twój numer na karcie obchodu. A więc wpadłeś, a więc od tej pory nie będzie już końca listom, na których twoje nazwisko albo będzie się już znajdować, albo dopiero będziesz musiał je wpisać. Ksiądz, który przyjdzie na kolędę, kiedy ty będziesz leżał w ramionach matki, rozsiądzie się w fotelu i podnosząc do ust filiżankę kawy, powie – o, mamy nowego parafianina! Potem idzie już szybko, otrzymujesz chrzest, otrzymujesz na tym chrzcie imię, zostajesz patafianinem, jednym z miliona patafian, ale samo imię nie wystarczy, ono jest tylko pytaniem, będziesz na nie musiał mnóstwo razy odpowiadać słowem jestem, będziesz musiał dokonywać nieustannych objawień i ujawnień. A to dojmujące doświadczenie teraźniejszości, to przygniecenie wszechobecnym TERAZ, nie będzie miało w sobie nic z epifanii, nic z olśnienia, że oto jesteś tu, w tej nieuchwytnej teraźniejszości, w tej chwili, która tak szybko mija, że trzeba ją za wszelką cenę zatrzymać, nie, to uczucie ciążyć ci będzie jak kula u nogi, nogi zgiętej w kolanie, której udo drga z przemęczenia, tak samo jak i łydka. Siedząc w ławce z pulsującymi nogami nauczysz się najważniejszego zwrotu także w obcych językach: present, ich bin da, nauczysz się mnóstwa sposobów, na jakie potwierdzić możesz swoją obecność. A jeśli kiedyś nie zjawisz się w tej klasie, na tym wykładzie, na tej próbie, w tej firmie, to wtedy, kiedy wyczytają twoje nazwisko, jakiś dzban zadenuncjuje cię, odpowiadając – nie ma. A więc zostaniesz zepchnięty w nicość, jeśli nie jesteś TU, jeśli nie jesteś obecny tutaj, to nie ma cię w ogóle. I kiedy przyjdzie następny dzień albo następny tydzień i swoją obecność będziesz musiał jeszcze bardziej zintensyfikować, żeby nadrobić swoją nieobecność, to zrozumiesz, że nawet jeśli nie możesz albo nie chcesz, to musisz tam być, żeby zatwierdzić swoje istnienie. A nawet jeśli będzie to istnienie nieprzytomne, niedorobione, które pod spodem skrywa zwały sraczki i morze krwi menstruacyjnej (bo albo jesteś kobietą, albo brzuch cię boli tak, jakbyś miał męski okres), to i tak będziesz musiał tam być i swoją powłoką dawać wyraz przytomności. Wydaje się, że niektórzy wprost urodzili się do tego, żeby sprawdzać obecność. Że już w tym inkubatorze przydarzyła im się niezdrowa fascynacja położnymi, fascynacja, która miała zdeterminować całe ich późniejsze życie. To ci, którzy najmocniej wyprężali rękę, kiedy słyszeli swoje imię i nazwisko, nigdy nie opuszczali żadnej lekcji, z czterdziestostopniową gorączką chodzili do pracy, aby wyznaczać chore, wyśrubowane standardy dla pozostałych. To jest jakiś koszmar, że standardy życia społecznego w każdej dziedzinie wyznaczają maniacy, którzy nie mają zdrowego poczucia równowagi między dniem a nocą, istnieniem a nieistnieniem, tylko nieustannie potwierdzają swoją obecność przy rozmaitych stanowiskach, od tokarki po uniwersytecką katedrę. A przecież nie ma większego osiągnięcia, niż nieobecność, niż bycie-nie-tu, niż bycie-gdzie-indziej, gdzie indziej, czyli tam, gdzie zawsze jest świat, miłość, życie. Nie TU, lecz gdzie indziej, tak jak twój umysł na tym wykładzie, na którym skrobiesz to opowiadanie tak drobnymi literkami, żeby nie widziała go twoja sąsiadka, jedna z wielu sąsiadek, jakie cię otaczają; skrobiesz w odwecie za to, że musiałeś tu przyjść i wpisać swoje nazwisko na tą listę, na którą twoja koleżanka wpisała też jakiegoś nieobecnego kolesia. Jego nie ma, a jego nazwisko jest, a więc niby go nie ma, ale tylko połowicznie, bo jednak zatroszczył się o to, żeby wpisać go na tą listę. Czyli że nie zdecydował się na ten radykalny krok, nie zdecydował się na to, żeby olać wszelkie przykrywki i skryć się tam, gdzie będzie tak ciemno, że nikt go nie zobaczy, na sali kinowej, w ramionach kobiety, w łóżku, tam, gdzie będzie się można w końcu porządnie wykaszleć i porządnie najęczeć, a więc zrobić to wszystko, co wyklucza obecność. Koleś za tobą kaszle jak zepsuty kran, musi stłumić w sobie flegmę, dziewczynie obok ciebie cieknie z nosa (dostrzegasz to ukradkiem), a nie ma chusteczki, żeby sobie wytrzeć smarki, sam masz załzawione oczy i czujesz, jak puchnie ci pęcherz. Ciecze, te wyłączane poza nawias obecności ciecze, które wylewają się z ciała człowieka, kiedy tylko odhaczy swoje nazwisko i opuści tą salę, tą firmę, ten zakład. Człowiek poddany rygorom obecności musi być w stanie skupionym, ale człowiek zwolniony z tych rygorów szybko się upłynnia. Nie prześladują go już wtedy kontrolerzy istnienia, funkcjonariusze bytu, metafizyczni kapusie. Sprawdzanie istnienia jest jak robienie inwentaryzacji, jak remanent w sklepie, siedzicie w tych ławkach tak, jak stoją butelki na półce, a nauczyciel albo szef przejeżdża po waszych imionach palcem jak po spisie produktów i zerka na was, sprawdzając czy jesteście – codzienny przegląd stanu inwentarza przez tego nieznośnego pedanta. Musisz być obecny, oprócz tego, że musisz być obecny w tej sali, to w tym samym czasie musisz być także dostępny na Facebooku, musisz być dostępny i musisz dać znak, że przeczytałeś wiadomości, musisz na nie odpisywać, bo inaczej, jak wyłączysz sobie czat, to będą się do ciebie dobijać klawiszami komputera i wypisywać z pytaniem – jesteś, jesteś? Bo przecież musisz być dostępny nie tylko tu, ale i tam, musisz mieć w każdej kieszeni telefon z wibracjami, musisz być w gotowości, żeby wyjść z sali i powiedzieć przez słuchawkę – no, jestem. I to jest chyba najgorsze, to, że nie dość, że musisz być obecny, to jeszcze musisz być obecny w kilku miejscach naraz, kontrolerzy istnienia rozplenili się tak, że są w twojej lewej i prawej kieszeni, w twoim uchu, obserwują cię z przodu i z tyłu i pilnują żebyś siedział i był, żebyś był dostępny, był do dyspozycji, w dyspozycji, dyspozycyjny. Pan taki a taki? Obecny! – ryczysz z końca sali, żeby cię było słychać, i chcesz, żeby w tym krzyku dało się słyszeć całą twoją wściekłość i frustrację, ale oni biorą to za gorliwość. Obraca się cała sala, uśmiechają się pobłażliwie, że taki jesteś do przodu, niby w ostatniej ławce, niby cicha woda, ale jak coś powie, to już powie. I jak tu zamarkować swoje istnienie? Jak zadowolić ich i ocalić siebie? Przecież kiedy tylko będziesz próbował się wymknąć, będą cię ścigać, na jakąś listę musisz być zapisany, jeśli nie tu, to tam, które stanie się twoim nowym TU. A jak kiedyś stwierdzisz, że już nie możesz wytrzymać, jak wyjdziesz i dostaniesz zawiadomienie, że zostałeś skreślony z listy, to znając twoje szczęście, jako pierwszy nie odczytasz go ty, tylko twój ojciec, który powie ci, że tak nie można, że trzeba być gdzieś zapisanym, na jakąś listę, i zapisze cię, a ty znowu uciekniesz i będziesz tak skakał z listy na listę w nieskończoność. Sporo będziesz się musiał nasiedzieć za darmo, zanim zaczniesz zarabiać swoją obecnością, a i potem nie będzie lepiej, twoje istnienie zostanie wycenione na dziesięć złotych za godzinę, za godzinę bycia zalogowanym, wpisanym na listę. To jest nakaz, któremu nie sposób się wymknąć, masz istnieć, masz być! Musisz zaznaczać plusiki, krzyżyki, ptaszki, kropeczki na tej liście, masz się logować do systemu, masz podbijać tą kartę na zakładzie, nie ma takiego wałęsania się po wałach, nie ma takiego chowania się po salach kinowych i po pokojach koleżanek, to nie jest żadne istnienie, to nie jest żadna obecność – mówią do ciebie, a kiedy tak mówią, to wtedy ty wychodzisz z tej sali czy tego pokoju, pokazujesz język i mówisz im, że istnienie nie jest predykatem, że nie dodaje nic do pojęcia o przedmiocie, że ta kropeczka przy twoim nazwisku nic ci nie robi. Chciałbyś tak odpowiedzieć, ale oni i tak się tym nie przejmą, bo przecież są właśnie od tego, żeby walić cię po głowie tym niepotrzebnym predykatem istnienia. Walą cię nim po głowie, a potem dzwonią po karetkę, i jedzie karetka na sygnale, sprawdzają twoje papiery, sprawdzają, czy jesteś na liście ubezpieczonych, bo inaczej nie można udzielić ci pomocy, inaczej cię nie ma, i jedziesz sobie z powrotem do tej sali, na której leżałeś pierwszego dnia swojego istnienia, a oni sprawdzają, że przecież urodziłeś się w tym szpitalu, a więc wszystko dobrze, jesteś na miejscu, odnalazłeś się, uff, jesteś.

Mateusz Rosicki – Dwa opowiadania
QR kod: Mateusz Rosicki – Dwa opowiadania