Koty pluć nie potrafią

Ślina spadająca z balkonu, szybkie splunięcie,
między zębami idealne miejsce dla tego typu,
spada na koci grzbiet wygięty w upale lata,
krótszego niż wszystkie poprzednie.

Wokół śmietników powstał obóz zrozumienia,
dla sortowania, codziennych miejsc rzeczy wyższych,
bijąc w dzwon czy garnek, miejsce zbiórki oznaczało debatę.

Ludzie pełni śliny, której nie potrafią już połykać,
zmieszanej z pleśnią zakamarków mieszkalnych,
dążących do mordu lub zagłady mieszkańców,
wobec absolutu czterech ścian okien,
nikt nie zachowa zdrowego rozsądku.

Plastikowe wspomnienia drewnianych okiennic,
rozszarpywanych przez szkło ujawniające wszystko,
podgląd na żywo na zdejmowanie staników i masturbacje.

Kot zlizał ślinę z grzbietu,
później umarł,
bo koty nie potrafią pluć.


Homineformowanie

Ludzkie, zdatne do życia warunki, nie dla idiotów sztuka,
Marzę o niczym, jakkolwiek pisane wspomnienia, dziurawią kartki zbliżane do oczu, dla krótkowidzów horyzont jest sumą,

Czy ta synteza dobrze wpływa na charakter, kształtuje go?
Uwydatnia cechy męskie, orze kobiece,
Ziemia niezdatna jest nawet do pożyczenia jednego wdechu, nie chcę mieć długów, więc od kilku lat wstrzymuje powietrze,

Powiesz: trudne, wszystkie niewypowiedziane słowa, czy nawet niewybąknięte sylaby,
Ale tak chyba miało być, mekka dla tłumu jest horrorem jednostki,
Czwarte widzenie boga o pękatym brzuchu z betonu, przyprawia o mdłości odór jego wyziewów,
Gnije od środka – ktoś obok mnie zarzuca trafną diagnozę,

Ja za to jestem czysty, ani trochę nikomu nie zabrałem, tylko odrobinę pożyczam co rano słońca promieni, żeby odróżnić strach od oczekiwania, noc od dnia, kurwę od oszustki,
Więc matko, nie każ mi się modlić co wieczór, dość mam już rymowanek,
Kolega z naprzeciwka, ten, który jeździ za pracą do innych miejsc, mówił, że Absolut to wódka,
O żadnym innym nie słyszał.


Martwienie

Chory na posiadanie wnętrzności szedł,
krzywizna słupków oddzielających chodnik od drogi,
wskazywała kierunek przeciwny do marszu,
za to trzy postacie o kocim wyglądzie w okręgu,
podpowiadały północ i księżyc je oświetlał w pełni.

Zamiana życzenia w kamień następuje pomiędzy nim a fontanną,
czy tam sadzawką,
wszystkie upadłe liście zbiorę i zrobię z nich wianek,
tak ciężki, że będzie łamał karki,
nosiciel wianka jesieni o głowie przetrąconej w stronę pleców,
vanitas i tym podobne.

Jednak cichym mrugnięciem oka wszechświata,
takiego w rosole lub innej zupie na zwierzętach opartej,
wskazywał na żart i ironie,
przyjemne napisy po filmie,
więc się nie martwcie.


Bandaż pomniejszy

Wokół zimnych dłoni złożonych w geście dominującym powstał zamek,
z piasku wrota chronią oczy przed zbyt wyraźnym światłem świtu,
poranek odstaje od reszty części dnia, kłując szklanym światłem,
albo światłem przez szkło, jedno z powyższych.

Zęby piaskiem pokryte, mówiąc dzień dobry, pluł mułem, rzygał krwią,
pociął go ostro ten świt,
na szczęście wokół dnia skupiło się pełno bandaży pomniejszych*,
żywiąc się posoką, zmieniały barwę ze śniegu na rozpaloną cegłę,
wirując wkoło jak sępy nad dogorywającym zwierzęciem.

Twarde i miękkie słowa splotły się w kilka zdań,
kończących porę przygotowań na resztę dnia,
szydząc ze wszystkich bogów, wyszedł człowiek do pracy,
a ja jako zwierzę domowe pozostałem,
dziwiąc się otwartym ranom tak wzmożonego wysiłku,
krwawienia.

* Bandaż pomniejszy: istota zawieszona pomiędzy królestwem zwierząt i roślin, nigdy do żadnego nie należąc, szydziła zawsze z królów królestw, nie będąc błaznem ani magiem, coś pomiędzy sępem a matką przyklejającą plaster na kolano dziecka, dmuchając przy tym na ranę, łagodząc ból, zakażając ją jeszcze bardziej.


Plaża

Nie potrafię rozmawiać,
nie widząc jedności pomiędzy nożyczkami a ręką,
pomimo że jedno i drugie, gestem zamknięcia,
potrafi rozdzielić tłum ludzki, czy włókien materiału,
niedługo zajdę w ciążę i urodzę trojaczki,
ulepiony z plasteliny cokół, wyjdzie pierwszy,
tuż za nim trzy kule z brązu,
a w upalny dzień wszystko stanie się jednym.

Okna lubię brudne, widoki urozmaicone,
magicznym powietrzem szarawym,
osiadającym na szklanych prostokątach,
wszystkie rzeki prowadzą do morza,
wypełnione spermą, zapładniają istoty głębin,
które rodzą się bez zmysłów, a jednak czując więcej niż ryba,
popadają w rozpacz pływu,
wychodząc na brzeg, giną w słońcu piekielnym,
nie potrafiąc oddychać,
i patrzeć na spocone plaże.

Dominik Urbański – Pięć wierszy
QR kod: Dominik Urbański – Pięć wierszy