Widokówka z gorszego świata

Barańczakowi. Post mortem

dobrze, że cię tu nie ma. jesteś teraz w punkcie,
z którego masz codziennie najlepsze widoki.
tu świat gorszego sortu – chociaż można uciec
po zatrzaśnięciu oczu daleko w głąb głowy.
reszta? milcząca próżnia, rozdęte coś w górze,
głuche na rozpaczliwe prośby i modlitwy,
co ma nas w trzech literach, bo stworzone cudnie
przez zachłannych pasterzy tępej jagnięciny.

dobrze, że cię już nie ma. zawierasz się w słowach,
pomiędzy okładkami, wśród zbutwiałych półek,
i nie wiesz, jak to boli, kiedy nie rozmowa,
ale pięść jest środkiem do zgłębiania sumień,
a wraz z nią zwykłe kłamstwo, obrzucanie błotem
w imię najwyższych racji, absolutnej władzy
nad zwykłym strzępem sukna, wstydliwe czerwonym,
dla żartu rozpostartym pomiędzy rzekami.

dobrze, że cię tu nie ma. to rodzaj dystansu
wciąż niedostępny dla mnie. puenta to granica
za jaką jest marzenie o byciu wygnańcem
w ciepłym zakątku świata, skąd można by wysłać
widokówkę bezsłowną, zamiast komentarza
pełną jasnej przestrzeni, gdzie nikt nie zatrzaśnie
moich ust ani oczu dłonią, co zamarzła
przy lepieniu bałwanów z politycznej baśni,

co zasnęły wraz z zimą w biegnących szeregach
po mruczance chochoła. dobrze, że cię nie ma.


Caretta caretta

jak ciągnie mnie do dołu to sierpniowe światło,
wsiąkając szybko w ziemię. cierpliwe zwierzęta,
które ciągle wychodzą na piaszczyste plaże,
przepowiadają słusznie nadchodzący koniec
i tylko jeszcze nie wiem czy marzeń, czy lata.

a może da się zrobić jakiś nagły unik,
by powstrzymać ten odpływ. przecież cała ziemia
to ogromna skorupa, kawałek szylkretu,
a na nim nasze życie grzejące się w słońcu
z helleńską ospałością w zbłękitniałej wodzie.

i tylko mam wrażenie, kiedy cię przytulam,
że pozostawiliśmy na żółwiowej plaży
coś najbardziej cennego – zawieszenie w czasie
pomiędzy głośnym kocham, nagle zbanalniałym,
a ciszą wymuszoną przez palec przy ustach

– znak zakazu powrotu w raje all inclusive.


Idy wrześniowe [dulce dulce dulce]

państwo penisogłowych, ziemia obiecana
– tam modlą się do siebie ludzie wielkiej wiagry
(stoi im przed oczyma widmo pięknych bitew,
w których umierać będzie zapomniany frajer,
co nie zdążył na peron w nowych zaleszczykach
na moment przed zamknięciem ostatecznych granic)
pod zielonym sztandarem z bicepsem na sztorc.

nawiasu nie rozszerzy zabawna dygresja
o tym, że dziś nienawiść obraca się w nawias,
a ja widzę w tym tylko jedwabne kajdany
i lateksowy knebel wpakowany w usta
przypadkowych kochanków – ona była drobna,
wręcz krucha w swej małości, on nucił jej w ucho
wers wojenko wojenko, zanim piach ich pokrył.

nie wiem, co tu się dzieje, chyba nie chcę wiedzieć,
czemu niebo jest puste od kiedyś do zawsze
i dokąd poszedł gwizdać ten smutny flecista
z czeredą martwych dzieci, kiedy znikły w gazie,
a lato było piękne, zwłaszcza tego roku,
dla wszystkich co czwórkami radośnie zmierzali
do wielkiej niewiadomej, a pochód prowadził

mały, łysy facecik w śmiesznych okularach.


Ubu czyli raport z uroczystości rocznicowych
[ubrane w nawias]

rzecz zaczyna się nigdzie, bo teraz jest tutaj
(gdzieniegdzie rdzawe plamy zdradzają granicę,
za którą mieszka wczoraj, jak licho za lasem,
i straszą krzywe rzędy liter rozstrzelanych
przez pośpiech, niby ciała poległych na drogach
w dni wolniejsze od pracy), tu głowa się kończy
i zaczyna procesja bez ładu i składu
(lub pod twoją obronę, choć nie wiesz, kto broni,
i przed czym się ratuje) w doborowej obsadzie:

jest burmistrz i elita z barszczem sosnowskiego,
sztandary plus plejada zaproszonych gości,
dwie msze, dwa nagie miecze i rychłe zwycięstwo,
lecz w dalszym ciągu nie wiem, co właściwie robię
nader wczesnym porankiem na ubuzadupiu,
wpatrzony w rozkład jazdy, który jasno mówi,
że stąd nie ma powrotu (tylko darmowe piwo,
potem grill za plebanią w asyście honorowej,
kiedy odjedzie biskup, oj będzie się działo)

i nigdzie się panoszy. zostanie jedynie
afisz z martwym kotlarzem i smród tłuszczu w nozdrzach.


Dzień świra, noc świstaka

czas nas podzielić na kraje osobne,
dwie okolice, różne stany myśli,
to może da się w dal odsunąć wojnę
lub choćby burdę pomiędzy bliźnimi,

co krzywd rachunki próbują pomnażać
stopniując gromko najmojsiejsze mojsze
z bogiem na ustach, prawem na sztandarach
lub w komitecie pod naszą obronę.

czas na dwa kraje, na dwa różne państwa
i na parawan pomiędzy tłuszczami
krewkich kibiców, co jak mułu warstwy
wciąż oblepiają ojczyste sandały,

a tam w skarpecie świeci wielka dziura,
z dziury wystaje niedomyty pazur
orłów, husarzy przyodzianych w pióra,
kody, szaliki oraz rację stanu.

czas się podzielić, najlepiej od razu,
bo potem może nie być na to czasu.


Szósta piętnaście

ziemia się kuli pod stopami nieba
i miasto warczy na nas niby zbity pies.
nie budź mnie rano, bo na pewno umrę
z drobną monetą na lewej powiece,
a to zbyt mało, by przepłynąć rzekę,
kiedy mi wcale nie po drodze mosty,
co są jak noże na tętnicy wody
i zamiast spinać, tylko wszystko tną.

cięcie za cięcie, to dobra metoda
– sunąć po ostrzu na granicy czasu.
wiem, że mnie nie śnisz, gdy do ciebie dzwonię
i drżącym głosem przekupuję ciszę,
płynąc do ciebie o szarej godzinie
(na drzewach szpaki miłosiernie kipią
zgiełkiem, co sunie nad czernią ulicy
i płoszy nagle spokorniały mrok).

jeszcze pięć minut, zanim zawiśniemy,
jak marionetki przed zmięta kurtyną
na scenie miasta, które samo cieknie
sobie donikąd, więc mnie nie budź rano,
nie tnij mnie słowem, bo moje tętnice
pulsują rytmem do innej melodii
(wstrzelonej w głowę o szarej godzinie)
i sam się spinam, kulę niby pies.


Stormgard [droga na Bełchatów]

tam na wzgórzach wiatraki napędzają ciszę
niby krzyże – na każdym elektryczny jezus
mamrocze w suche niebo mniewypuśćmniewypuść,
lecz nie dociera z góry nawet nikła iskra,
nie pękają okowy mózgu czy języka,
jest tylko rytualne ubijanie piany
o suchotnicze piersi konsystorskich dziewic,
grzechotanie paciorków do taktu zdrowaśkom
– a droga rejteruje spod kół samochodu
szczęśliwa, że się mija z tym wszystkim, co wokół.

przybliżam wciąż do siebie niegościnną jesień
i nawet jeśli niechęć ma jakąś granicę,
to nie jest nią golgota w drodze na Bełchatów
z bezsensownie przybitym do łopat powietrzem,
kiedy śmigła pracują pod naporem wiatru
przecinając nieludzko wszelkie wątpliwości,
że ta szosa się kończy i ja razem z szosą,
wbity w fotel pojazdu, bez praw do ucieczki,
skoku wprost w inne miejsce, gdzie słońce zachodzi
nad cichym ciepłym morzem, ze szklaneczką frappe.


Trąd

Ten pies się nie domyka, cały biały, w śniegu,
trzykropki małych plamek na nim jak zwietrzała ospa
Paweł Podlipniak „Alicja w zimie”

miasto się nie domyka, jak pies w innym wierszu,
i zaczyna roztapiać. wszędzie widać słońce
podgryzające zieleń, tak naiwnie młodą,
więc tylko rejestruję – blask i zimną ciszę
po pierwszym wybuchu, a może ostatnim,
bo często nie odróżniam końca od początku.

rosną plamy na słońcu, słońce niby plama
rozpływa się w kolorze niezapominajek,
a to świetnie oddaje stan, gdy nie pamiętam
po co właściwie jestem (albo lepiej: bywam)
we wnętrzu mego życia, banalnie zgubiony
bibelot pełen wspomnień o wczorajszej tobie.

pies szarpie się na wersie zbyt luźno puszczonym,
a jasny mrok wypełnia nagrzane ulice
poplamione czymś lepkim, ponocnie wstydliwym.
po cichu, bez eksplozji rośnie liczba ofiar
niewywołanej wojny różnopłciowych cieni
i kwitną tkanki serca w upuszczonej hostii.


w odwróceniu [nierówny]

zawsze jest ktoś, kto całuje i ktoś, kto nadstawia policzek
porzekadło francuskie

mówisz: jesteś najgorszym facetem, jaki mógł się przytrafić
i kiedy cię całuję, odwracasz policzek,
zwykły przypadek czy zapowiedź
czegoś dowolnie krańcowego?

a przecież chciałbym się rozpisać na więcej stronic scenariusza,
gdzie jakaś ławka w cichym parku, słońce grzejące nasze kości
i brak pamięci o dzieleniu na czworo coraz rzadszych włosów.

dość niepotrzebnie się otwiera kolejna ranka po goleniu
głowy ze zbyt poszumnych myśli,
bo wiesz, romantyzm to choroba, na którą cierpią pragmatycznie
związani cienką warstwą uczuć.

kiedy odwracasz więc policzek, przykładam rękę do ust,
mając nadzieję, że to atak nagłej i wściekłej halitozy.


Słowo na trzy

bóg. zmienił się po auschwitz – stał się niemożliwy
i nie do wytrzymania, pociera nerwowo
tatuaż na lewej ręce, z wyblakłym numerem,
a pod nim czarna rzeka płynąca od serca
i wszystko co najgorsze (cóżeś mi uczynił).

kiedy ustawia czajnik na palniku kuchni,
to gaz się mu kojarzy z małym ciemnym wnętrzem,
w którym oddech zamiera ze strachu, że może
już nie będzie oddechu tylko zwykły strach,
a po nim piach i brzozy (spielt auf nun zum Tanz).

a w radio pound nadaje, że już dawno umarł
i nikt go nie widuje, w tle źle słychać paryż
lub każde inne miasto, gdzie wiara się szerzy
po ludzku, jak zaraza, śmiertelnie poważnie,
z trybuny, z minaretu (ein führer, allah, volk).

i w co się zmienia wino? w najciemniejsze rzeczy,
w niemożliwie okrutną żądzę cudzej krwi. bóg.


Psalm 231 prim

pasterzem moim jest strach. braknie mi niczego
i dlatego niepewnie wędruję przez ciemność
napuchniętą jak język (tego, co powiesił
się na polu kupionym za skrwawiony srebrnik)
i ciemność do mnie gada, ciemność mnie pociesza,
jest ziarnem rozrzuconym w skąpych bruzdach wiersza.

pasterką moją jest śmierć. pozwala mi leżeć
pomiędzy niewiastami, namaszcza olejkiem
moją głowę zerwaną do krótkiego biegu
w środku nocy, cicho, przez nagłą bezsenność,
kiedy cię nie ma obok, kiedy przypomina
się samonienawistne przed godziną wilka.

pasterzem moim jest ja. to mroczna dolina
z przepaloną żarówką. w centrum dogorywa
zwierzę tykane palcem, przepełnione bólem
z nieznanego powodu, i samo częstuje
się gorzką niepewnością – ona mnie prowadzi
po ziemi całkiem płaskiej, bez fałszywej łaski.


Kukułczy

a jeśli między nami cicho wstyd zalegnie,
to jakby nas nie było, nieistotne chwile,
niepotrzebne uczynki, nieuważne słowa,
bo nikt już nie pamięta, po co kogoś kocha
i czy kocha się wierniej od samego siebie,
a wierność brzmi tak pusto, jak w pustych pokojach
cisza się łasi do nóg byłych lokatorów
i tłucze o wypchane kałduny walizek,
gdy odchodzimy dokądś związani nadzieją,
że może jutro lepiej, najdalej, zapewne.

jeśli się między nami cicho wstyd zalęgnie,
banalny i ponury, to przemożna siła
będzie nas odpychała najdalej od siebie
i zginie ślad ostatni po miejscu, gdzie słońce
wplatało się podstępnie w kosmyk twoich włosów
wytapiając miedziane odblaski, a potem
spływało mi po dłoniach, więc zaczynam drętwieć
na samą myśl o drodze, oddaleniu bardziej
dotkliwym od bliskości, głośniejszym od braku
jakiegokolwiek dźwięku, a potem odkładam

słuchawkę, przesuwając palcem po ekranie.


Au rebours

Wnoszą piasek na butach, śmiech i tulipany.
Swoje cyrkle, liczydła, komputery. Z giełdy
papiery wartościowe. Mapy, tajne plany
Anna Piwkowska „Co przynoszą mężczyźni?”

mężczyźni nic nie wnoszą i są do przeżycia
– najłatwiej i najprościej, nie karmi ich ziemia,
oni ją sycą ciałem, kiedy braknie ducha
i nie ma gdzie uciekać, bo świat tak osacza,
że niemożliwa żadna daleka wyprawa,
a zardzewiałe doki są jak łona matek,
co nie spuszczają dzieci poza zasięg oka,
więc tylko śnią o łodziach ze smoczymi łbami
i smołowanych deskach, na których się sypia
z kłębkiem płaszcza pod głową w nadziei na łupy,
a potem strach ich goni wprost po młodsze ciała,
nim pokruszone światło w proch ich nie obróci,
w przygarść mdławej przyprawy, za którą kobiety
nawet się nie obejrzą na skraju zakupów,
prań, prasowań, pakowań przed wyjazdem dzieci
na dalekie wycieczki, a potem już cisza
tnie ich, niby golarka posiwiały zarost,
i usadza w fotelach, w bezpiecznym półmroku.

nawet w znajomych lustrach nie ma na co patrzeć,
więc lepiej się pochować, gdy się nie dopełni
żadna męska herezja w świecie damskich pragnień.

Paweł Podlipniak – Trzynaście wierszy
QR kod: Paweł Podlipniak – Trzynaście wierszy