Odrobiłem kilka następnych sobót, zaciskając zęby, a w tygodniu szukałem mieszkania razem z Kolą. Poprosiłem ją, żeby nie informowała rodziców o tym, że się znamy, co skwitowała śmiechem, bo przecież widywali się dwa razy w roku. Nie uznała także tego, że mieszkam w ich hostelu za interesujący zbieg okoliczności. „Każdy musi gdzieś mieszkać”, szepnęła, gdy przeglądaliśmy oferty wynajmu na gumtree. Spoglądałem na nią i dziwiłem się, że córka dwóch kolosów z Rodos jest taka nieduża. Spytana o to, odrzekła z dystansem, „czasem dwa duże rodzi jedno małe”. Przerażała mnie swoim spokojem i łatwością przeżywania. Wszystko przychodziło jej ze swobodą zawiązywania sznura pod tysiącem balonów napełnionych helem. Gdy chciałem wycisnąć z niej chociaż odrobinę niepogodzenia, zdenerwowania, przerażenia czy strachu, za nic mi się nie udawało. „Po co mam niby myśleć o tym, że mnie kiedyś nie było albo nie będzie? – stuknęła mnie w tył głowy – przecież mamy robotę do załatwienia, trzeba znaleźć mieszkanie, słyszysz!”. Więc szukaliśmy, chodziliśmy, sprawdzaliśmy, węszyliśmy, targowaliśmy się z właścicielami, przypominającymi młode żmije, wysmarowane twardą wodą, dysponujące baterią meblościanek i przykrymi podpunktami w umowach zapisanymi małym drukiem. Miasto cierpiało bez zimy, Wrocław niczym wielka pluskwa ciepła odganiał wszelkie zimowe chmury. Od czasu do czasu przez piętnaście minut padał błahy śnieg, aby stopnieć po kwadransie rozogniony skwarem z elektrociepłowni. Czasem woda spadała dłużej, drażetki gradu i prątki deszczu cięły o blachę falistą zainstalowaną na tysięcznym garażu i budzie z żarciem. Wtedy zatykały się studzienki, a samochody brodziły w mazi jak skarabeusze. A wystarczało przejechać kilka stacji pociągowych i widzieć pełny śnieg, las i oczy królików faszerowanych mięsem. Żmije z mieszkaniami własnościowymi tańczyły w tych swoich przedpokojach, zakamarkach, strychach, wypadały na garaże obtoczone blachą falistą; kisiły się wspólnie w kłębowisku, podbijając ceny marż, kaucji i złotówek za metr wody bieżącej. Na szczęście po wielu próbach spotkaliśmy miłą osobę z ładnym, przestronnym mieszkaniem. Jako jedyna nie była podejrzliwa, nie zadawała krępujących pytań i ani słowem nie wspominała o kaucji. Nie nazwała nas także słoikami, co mieli w zwyczaju inni właściciele, gdy dowiadywali się, że urodziliśmy się poza Wrocławiem. Myślałem, że na Ziemiach Zachodnich podobne hasła nie występują, bo niski stopień zasiedzenia nie pozwala na wytykanie innym braku zasiedzenia. Niestety popularny epitet przylgnął do ust wnukom dziadków, którzy z tobołkami zajmowali nieznane im mury, czując się pewnie jak Indianie w Paryżu. Lokum okazało się znakomite, grube ściany nie przepuszczały sąsiedzkich kłótni, drewniane okna zapewniały wentylacje, a dobrze dobrane kolory ścian i sprzętów koiły głowę. Wszystkie kąty mieszkania posiadały rys indywidualny (szkatuły, malunki, skrzynie, świeczniki, posążki), o który dbała właścicielka, weteranka jogi i wszelkich nowości na linii rozwoju duchowego. Dzwoniła do nas od czasu do czasu, zapraszając na spotkania swojej magicznej grupy, z czego korzystała Kola, bo ja bałem się zorganizowanych społeczności. Gdy wychodziliśmy z estetycznego legowiska, widzieliśmy gorsze, nieprzystające do przyjemności wnętrza kwatery. Dzielnica nie została wyjęta z magistrackiego folderu, tynk się kruszył, a poniemieckie płaskorzeźby skutecznie tłuczono i zamalowywano hasłami bojowymi. Wałęsałem się w tym świecie z przyjemnością, wciągając rozkład i szukając pracy. Kola stosując swoją zasadę łatwości, znalazła zajęcie w dokładnie trzy godziny. Weszła do dużego salonu sprzedającego kosiarki i kerszery, i spytała, czy jest robota. Trzech, roztargnionych i wystraszonych, sprzedawców, ukrywających się za ladą, pisnęło, że jest robota, trzeba im w księgach i papierach oczyścić nieprawidłowości, bo za kilka miesięcy przyjeżdża centrala i zrobią im anihilację tyłków, jeżeli ktoś im nie wyprostuje sytuacji papierniczej. Kola skończyła ekonomiczny uniwersytet, otóż z tą wiedzą, oraz lekkim doszkoleniem internetowym, stała się pupilem sklepu i po pewnym czasie prawą ręką centrali. A całość jej działań podporządkowana była prostocie, potoczystości i niewymuszonemu ładowi (cytat za centralą). Przychodziło jej wszystko tak prosto, że wręcz byłem o to zazdrosny. Ale gdy poznałem jednego z sąsiadów, wszystkie moje niegodne myśli wyparowały do okapu.

Spotykałem go rano i wieczorem na klatce schodowej. Miał posturę tenisisty i założoną na nadgarstek frotkę, w którą wcierał mokre wysokie czoło. Mówiłem mu grzeczne „dzień dobry”, ponieważ takie są zasady początków, a on odmachiwał mi głową i zbiegał lub wbiegał po schodach z szybkością kolejki górskiej. Któregoś razu przyłapałem go w innym stroju, ubrany był jak młody biznesmen, a pod pachą dzierżył aparat, schodził także wolniej niż zwykle, uważnie drobiąc kroczki. Zagadałem go, bo okazja wydawała się idealna, i spytałem o zmianę garderoby, a on odrzekł półsłówkami i gestykulacją, że polskiego nie rozumie. Spytał po chwili, „you play ping-pong?”. Powiedziałem, że nie bardzo umiem, a on nie mówiąc nic, zabrał mnie ze sobą do swojego mieszkania, które znajdowało się na ostatnim piętrze. W środku pustka, przestrzeń, na podłodze materac, sprzęt elektroniczny i papiery. Usiadł na krzesełku, prawdopodobnie ukradzionym z baru mlecznego (miało na oparciu wycięte serduszko), zmrużył oczy, wskazał mi materac do siadu, wyjął z kieszeni sto euro i położył je na podłodze. „You wanna gamble?”, spytał.

Po czasie dowiedziałem się, że sąsiad jest Niemcem i ma na imię Fabian. Jego dziadkowie pochodzili z Oleśnicy, w której mieli niedużą fabrykę słodkości. Dziadek zawsze z utęsknieniem wracał przy wspólnych spotkaniach pieczeniowych do opowieści o Ols i fabryczce i chciał, aby jego wnuk Fabian kiedyś się tam osadził i mentalnie odbudował zniszczenia. Dziadzia trawiony kolczastym nowotworem, ostatnim tchnieniem, leżąc plackiem w hospicjum na lekko obsikanym prześcieradle, wcisnął wnuczkowi do ręki sto marek. Przycisnął do siebie Fabiana żylastą ręką i szepnął, „reszta na konto, dobra? Załatwiłem tak, aby ojciec się nie dowiedział. Pojedź kiedyś za to do Ols”. Dziadek spadł do grobu dwa dni później, a rodzina myślała już zawsze, że jedna trzecia spadku znalazła się w łapskach Instytucji na rzecz porozumienia polsko-niemieckiego. Tylko Fabian wiedział, co i jak, kupując sobie za pieniądze z tajnego konta gry na pierwsze playstation, a później tanie słodkie muszkatele, które spijał nad rzeką za szkołą w towarzystwie dzieci z dworca ZOO. Ojciec chłopaka jakby na złość swojemu ojcu został stomatologiem, aby załatać wszystkie dziury wykonane z rzetelną pomocą właścicieli fabryczek słodkości. Fabian po czasie opamiętał się i przestał buszować w hipermarkecie Aldi w poszukiwaniu używek, a resztę niewydanej kasy umieścił na lokacie. Nie przeszkodziło mu to jednak w wyciągnięciu od ojca specjalnej renty miesięcznej, którą miał otrzymywać podczas pobytu w Polsce. Procenty z każdej zjedzonej pralinki dziadkowej i naprawionego niemieckiego zęba w gabinecie jego ojca w Bielefeld pozwoliły Fabianowi opływać w bogactwo w Europie Środkowo-Wschodniej.

Spytał raz jeszcze, czy chcę się z nim założyć. Gdy przegram, nic się nie wydarzy, gdy wygram, otrzymam sto euro. Wyjął po chwili spod sterty ubrań paletkę do ping-ponga i sprawnie zaczął obijać piłeczką białe ściany pokoju. Umowa była taka: musimy od jego drzwi (mieszkał na czwartym piętrze) przejść aż na parter do drzwi wejściowych kamienicy, odbijając między sobą piłeczkę. Ja mam iść dołem odwrócony tyłem do schodów, on naciera z góry, mogąc dawać mi piłki mocne i podstępne. „Ale w granicach rozsądku”, uśmiechnął się, „będzie bez chamstwa. Trzy próby, dobra?”. Wyszliśmy z mieszkania, aby rozpocząć grę. Pierwsze podejście skończyło się po trzech odbiciach i pięciu schodach, a ja zacząłem żegnać się ze smakiem ojro, klnąc, że gdy grano w gimnazjum na wuefie w ping-ponga, ja chowałem się w kącie i dla zabawy łapałem inne dzieci za nogi. Druga runda przed nami. Zebrałem się w sobie, natarłem łapska ochotą, wiedząc, że gdy wygram, nie będę musiał myśleć przez kilka tygodni o poszukiwaniu pracy i Kola nie będzie miała podstaw, aby nazywać mnie obibokiem. Druga runda się rozpoczęła, a nasze kontakty z Fabianem uległy w następnych tygodniach i miesiącach zdecydowanej intensyfikacji. Dwa tygodnie po zakładzie ping-pongowym wyszliśmy z kamienicy i mieliśmy udać się w kierunku Ols. Mimo że Fabian spędzał we Wrocławiu już szósty miesiąc, nie pofatygował się wcześniej w celu spełnienia oczekiwań słodkiego dziadunia. Nie chcę przeceniać swoje wpływu na realizację marzeń nieżywych Niemców, ale poniekąd namówiłem F., aby dopełnił oleśnickiej obietnicy. „Czym jedziemy?”, spytałem go, gdy staliśmy na ulicy, „pociąg czy autobus?”. Zaśmiał się tylko i zadzwonił po taksówkę. Taksiarz całą drogę wyrażał zadowolenie i niezadowolenie jednocześnie, mówił, że lubi i nie lubi takich kursów mieć. Kazał mówić na siebie Złotóweks, co powtórzył kilkadziesiąt razy. Na szczęście po czterdziestu minutach wysiedliśmy z auta w centrum Oleśnicy. Zaczęliśmy błądzić po ulicach, dysponując tylko starą mapką z internetu i równie wiekowym zdjęciem fabryczki, które przekazał w hospicjum drżącą ręką dziadek. Nie szło nam najlepiej, dlatego weszliśmy do baru wypić kilka sznapsów. Zasiedzieliśmy się i zamroczeni wyszliśmy w szarzejące miasto. W środku baru Fabian szalał, fotografował ludzi siedzących przy stolikach. Gdy któryś z nich chciał podnieść na brata z zachodu rękę, F. przezornie częstował go banknotem. Skończyło się wspólnie odśpiewaną pieśnią Deutsche, deutsche i wysokim napiwkiem dla barmana. Do zmroku została może godzina, musieliśmy zacząć działać sprawniej. Wbiegłem do redakcji gazety lokalnej, która wypatrzyłem na rogu. Zwykle w takich miejscach można znaleźć swojskiego pasjonata historii. Panie przy komputerach i kawie odrzekły, że nic nie wiedzą o żadnej fabryce cukierków. Dopiero stary, brodaty mężczyzna, któremu dawano pół szpalty raz na dwa miesiące, a zwykle kazano zamiatać biuro, wystrzelił niczym fajerwerk, słysząc nazwisko niemieckiej rodziny.

– Panowie, panowie – kuśtykał, prowadząc nas przez miasto – to była znakomita rodzina, sponsorzy, mecenasi jak to mówią. Utrzymywali za pieniądze z fabryki stajnie i kino. To jest naprawdę ich potomek? – zatrzymał się i zaczął obmacywać ramię i biceps Fabiana, który zaczął głupkowato chichotać. – Możecie się śmiać, ale dla mnie to duża chwila ich potomka zobaczyć. Chodźmy, chodźmy, bo zmrok nas zaraz połknie. A gdzie chcecie iść, w miejsce fabryki czy willi? Przetłumaczyłem niedoskonale towarzyszowi pytanie, a ten wybrał fabrykę. Szliśmy, kroczyliśmy, przewodnik obiecywał, że jesteśmy coraz bliżej. W pewnym momencie zatrzymał się, spojrzał, „no może chłopaki nie ma co tam dzisiaj iść? Ciemno zaraz będzie. Niewiele zobaczymy”. Przetłumaczyłem zdanie Fabianowi, który tym lekkim upiciem zdenerwowany, wykrzyknął „GO!” i wskazał ręką przed siebie. Brodaty podprowadził nas jeszcze kilka kroków i znaleźliśmy się przed ruchliwą drogą, po drugiej stronie sterczały oświetlona stacja paliw, myjnia samochodowa i MCDonald’s. Spojrzeliśmy na przewodnika. Wyglądał na zażenowanego, grzebał butem w mokrej ziemi. „Dzie fabrik?”, tyle Fabian potrafił powiedzieć. „No nie ma, stała tutaj do lat sześćdziesiątych, potem zburzyli”. Starszy pan zaczął pociągać nosem i prawie ronić łezki, chyba czuł, że się nie spisał lub skrewił. Klepnęliśmy się wszyscy po plecach dla otuchy nad nieistniejącym, F. zrobił serię zdjęć, aby po kilku minutach zaprosić nas na hamburgery do Maka, które jedliśmy, gryźliśmy i przełykaliśmy w umiarkowanych nastrojach.

Druga runda się rozpoczęła, broniłem dzielnie paletką piłeczki. Mijały schody i piętra, Fabian puszczał strzały raz w prawo, raz w lewo. Jak zaczarowany odbijałem przedmiot, wiedziałem, że niczego nie zepsuję. Kolejny strzał, obręcz podbija piłkę, ta wpada na ścianę i ląduje przez okno na trawiastym podwórku. Zakląłem i rzuciłem paletką o schody. Niemiec rzekł mechanicznie, że drogimi paletkami się nie rzuca, a ja poprosiłem o kwadrans przerwy. Stojąc w łazience przed lustrem, wyrzucałem sobie, że daję się wodzić za ping-pong za setkę ojro. Musiałem sobie wytłumaczyć, chlapiąc twarz wodą, że tu nie chodzi o pieniądze, ale o wolę. To nie może być takie trudne, inni pływają przez oceany na psich skórach, a później świadczą, że skoro się udało, nie mogło to być wcale takie trudne. Wyskoczyłem z mieszkania podbudowany, a Fabian palił elektronicznego papierosa, siedząc na parapecie. „Zaczynamy?”. Kiwnąłem głową i wpadłem przodem w alternatywną rzeczywistość, w której liczyło się tylko to, aby celuloidowy drobiazg nie dotknął dna. Odbijać, odbijać, odbijać. Rozkręcałem płonącą dłoń, obliczałem stopami kolejny schód, wszystko działo się daleko poza mną. Stało się, piętra minęły, byliśmy na parterze. Kilka kroków dzieliło mnie od dotknięcia bramy i zgarnięcia głównej nagrody w tej zabawie. Usłyszawszy za sobą krzyk, struchlałem, ręka minęła się z piłeczką, która z donośnym dźwiękiem odbiła się od posadzki i poturlała się na ulicę. W bramie stała Kola, wciąż wykrzykując coś w rodzaju, „co tu się dzieje?!”. Piłka wpadła pod koła nadjeżdżającego auta, drzwi się zamknęły, a ryk Koli ucichł. Nastała cisza, patrzyliśmy na siebie przez kilka chwil, aż natarłem na moją dziewczynę. Byłem bliski sprzedania jej siarczystego liścia paletką, ale w ostatnim momencie Fabian złapał mnie od tyłu. „Spokojnie, spokojnie, może uda się następnym razem.”. Zacisnąłem zęby i uciekłem w kierunku swojego mieszkania.

Do wieczora nie miałem spokoju, Kola ciskała się po domu, wywracając przedmioty i przezywając mnie. „Chciałeś mnie uszkodzić, ty kiedyś mnie zabijesz, jesteś niebezpieczny, kurwiu”. Nie dała się przekonać, że wszystkiemu winien był ferwor, trans i że tak naprawdę robiłem to dla nas, aby zarobić garść szekli. „Polaczku zasrany, biedusie, zamiast znaleźć solidną pracę, to dajesz się wodzić za nos jakimś naciągaczom z Niemiec”. Usiadła wreszcie, zdjęła buty. „Masz się nie zadawać z tym gościem, jak się będziesz z nim zadawał, to zacznę myśleć o wyprowadzce, o wypierdolce stąd”. Wzięła do ręki gazetę, zapadła w czyt, w domu zrobiło się ciszej. Położyłem się na podłodze i spojrzałem w sufit. Nie chciałem być znów samotnym szczupakiem, więc obiecałem sobie, że dotrzymam słowa: nasze ścieżki z Fabianem się nie przetną, a gdy będę go widział, będę chował się w najczarniejszej z nor. Minęły kwadranse, zacząłem powolne podczołgiwanie się w kierunku pochrapującej Koli. Gdy dotknąłem jej gołych stóp, mruknęła dziwnie. Udało mi się dostać do poziomu kolan, spytałem, „dlaczego musiałaś krzyczeć? byłem tak blisko”. „Krzyczeć?”, prychnęła, budząc się, „niewinny krzyczek, przestraszyłam się, że coś ci się dzieje”. Pogłaskała mnie po głowie. „A do tego mama obwieściła mi dzisiaj przez telefon, że niedługo nas odwiedzą z ojcem. Byłam zestresowana”. „Boże”, westchnąłem i zacząłem tłuc się paletką po głowie, którą nie wiem dlaczego, miałem jeszcze w dłoni, słysząc w głowie znajome SMYKU, „Tylko nie oni”, „tylko nie oni” – wydarłem się. „Dobrze by było, jakbyś mógł do tego czasu powiedzieć, gdzie pracujesz i żeby nie było to kłamstwo, dobra? Bycie małpą na niemieckie posyłki nie jest najszlachetniejszym z zajęć, sam rozumiesz”.

Wiadomo, że nie dotrzymałem antyfabianowej obietnicy. Gdy Kola bywała w pracy, przesiadywałem u niego: oglądaliśmy zdjęcia i filmy na projektorze. Często zapraszał innych poznanych Polaków, zwykle cichych ludzi w swetrach. Dogadywałem się z nimi gorzej niż z Fabianem, mimo barierki językowej. Niemiec puszczał naszej piątce, czasem szóstce, klasyczne filmy, które lubił doprawiać smaczkami. Gdy wtręt się pojawiał, mrużył oko, szeptał das Extra i wystawiał kciuk. Godzina filmu mogła minąć w zupełności normalnie, lecz nagle w najmniej oczekiwanym momencie pojawiał się przerażający krzyk. Innym razem po ekranie wędrowały żółwie, skorupiaki lub turlające się pralki, w której siedzieli dżezmeni. Zaskakiwała mnie jego sprawność w poznawaniu Polek. Wystarczyło, aby wszedł do baru i zaproponował zdjęcie en face, aby za piętnaście minut wyjść z dziewczyną pod rękę na kocie łby. Swoje robiły pewnie postura i zachodni sznyt, ale prawdziwą bronią atomową stał się miks elementów romantycznych z pragmatyzmem. Pierwszy dzień lał słodkie frazy, które kończyły się dyskusją o mentalności i emocjonalności narodów. Wniosek: Fabian, ty to nie jesteś Niemcem, ale Francuzem! Odpowiadał słodkie ja, ja i całował w szyję. Po spędzonej nocy kolega się zmieniał, tężał jak twarda galareta ze Szwarcwaldu, stawał się jak orzech brzęczący z czekolady gorzkiej. Panna była zaskoczona przemianą i wtedy ją już miał na krótkim pasku. Dochodziło do tego, że wprowadzał Scharwerk, jak określał zadziwiający proceder. „Lubię mieć wszystko poukładane, im więcej cyfer w relacji i mordów rytualnych na spontaniczności tym lepiej“, tłumaczył. Chodziło o to, że prowadził dziewczynie dzienniczek działalności seksualnej, a właściwie ustalał normy, które muszą być spełnione, aby dalej być przy panie Fabianie. Na przykład norma tygodniowa dla pewnej studentki pielęgniarstwa, Marysi: 5 stosunków genitalnych w tygodniu, 3 oralne, dwa analne. Marysia starała się ponad normę kilka tygodni, ale szybko została zastąpiona przez inną. Fabian kilka dni później przesadził i zniechęcił mnie do dalszych kontaktów, w połowie filmu zaczął wydzierać się na całe gardło, SZARWERK, SZARWERK, SZARWERK, a na koniec zdarł białą płachtę projektorową. Swetry uciekły w popłochu, a ja poszedłem do siebie, gdzie zostałem potężnie przesłuchany przez Koliszcze, które zastosowało wobec mnie swój SZARWERK.

Możliwe, że Kola swoją moc brała z żelaznej kuli, którą z namaszczeniem umieściła w naszym mieszkaniu. Podobno dostała ją od dziadka, który używał jej w dawnych czasach jako dwudziestokilowego odważnika w młynie na Opolszczyźnie. Nie chciało mi się wierzyć w kulę-odważnik, Kola musiała wyrwać ją na śmietniku, wypolerować masłem i ustawić w kącie pokoju. Pytała mnie, jeżdżąc brzuchem na kulaku, kiedy znajdę robo, a ja krzyczałem, oderwany od komputera, „jutro, jutro na pewno!”. Starałem się, próbowałem, ale brakowało potoczystości, w zwojach nerwowych kluła się tylko kostropatość, gdy wstawałem, pełen animuszu, i rzucałem się na poszukiwania zajęcia, po pół godziny wpadałem w niebezpieczny tunel. Tutaj CV, poważne rozmowy, język skodyfikowany, a we mnie otwierały się dziwne bramy przeszłości, The Doors wspomnień. Zabierałem się za telefon, czułem dobrą, pożywną rozmowę, potencjalne zatrudnienie, a nagle wybuchały we mnie obrazy sprzed kilkunastu lat, tak krystaliczne, wyraźne, jakbym znów tam był. Nie chciałem się dzielić widziadłami z Kolą, bo pewnie uznałaby, że zmyślam. Mimo że dystymia gryzła regularnie i do mnie po pewnym czasie mrugnął los swoim podbitym oczkiem.

Kornel Maliszewski – Po słodkim się odbija (vol.2)
QR kod: Kornel Maliszewski – Po słodkim się odbija (vol.2)