Instrukcja
Wychodzę więc z domu chwytam za słupy
i biorę wszystko tylko za instrukcję obsługi
do głęboko wklęśniętej ciemności oślepiającej
jasności i wszystkiego co nas wciąga na zawsze
więc patrzę w to zachmurzone nocne niebo
i trochę mnie denerwuje ale i inspiruje fakt
że mam się uczyć przez te kilkadziesiąt lat
prowadzić i operować nicością
może jak będę już leżał zasypany
kiedy będę jej częścią zrozumiem
że nie jest to wcale takie głupie i warto
się nauczyć prowadzić ten pojazd
dzięki instrukcji obsługi którą jest
cywilizacja przyroda lodówka opona a nawet
wojna na nieszczęście przybliżająca nas do
wyjścia z tej szkoły przyglądam się więc
białej płachcie o zrównoważonym
natężeniu światła i myślę że to to samo
co u góry i w dole więc wyciągam ręce
ściągam prześcieradło i znów jestem w ogrodzie
Rozpadlina
Całe miasto ze wszystkimi elementami
ludźmi detalami dźwiękiem i brudem
jest wypalane w piecu bo z gliny
będzie jeszcze długo nam służyć chyba
że pęknie i na antenie ulubionego programu
powiedzą nam wtedy że przecieka przez nas
nasze wypełnienie wszystko zacznie gasnąć
kreski kółka wielokąty budynków oraz inne
podpłomyki nie mieszczące się w jego ciele
zasunę suwak od kurtki założę buciory
i pójdę nad krawędź zobaczyć czy pod piecem
coś jeszcze płonie i będę czekał aż minie noc
wstanie słońce wypali na cegłę cały pomysł
i poplącze wszystko znowu w to samo
które codziennie nas pcha do skoku
Mors
Cegły są ułomne a pomnik nie
nawet jak głowa trochę za wielka jest
to czegoś broni a cegła mnie tylko chroni
przed deszczem zimnem i meteorytami
a pomnik przypomina że jednak gwiazdami
to są bardziej na ziemi niż niebie
idę pod pomnik wyjaśnić sobie
czemu nie w grobie i szukam grobu
znaleźć nie mogę cegieł nie mogę
wchodzę na pomnik wpatruje się w oczy
policja zdejmuje mnie i nie prosi
o żadne wyjaśnienia stoję dalej niż stoją
kiedy pod pomnikiem płaczą
i się pytają nas czego się patrzą
nic już nie wiem czemu cegła jest gorsza
od na cokole morsa.
Słoneczniki
Zdjąłem trochę światła odbijającego się w samochodach w wodzie z kałuży i co trafiło się oczom. Schować go nie miałem gdzie więc wlokłem za sobą do samej stodoły, tam po ociosaniu zacząłem z niego budować coś na kształt namiotu. Długo nie mogłem wejść do środka jednak gdy udało się dokończyć tropik zauważyłem, że żadnej stodoły nie było tylko to co zbudowałem nią jest. Tak jakby wcześniej sama powstała z tego mojego przywleczenia. Materia a raczej budulec ten był przedłużeniem ręki przedłużeniem języka, którym pędzlowałem świat od dziecka nie mogąc do końca się nim najeść. Więc zbieranie go w jakiś nawet do tej pory tajemniczy sposób, stało się dla mnie dosyć satysfakcjonujące. Idąc tym tropem zdejmowałem z widoków przywleczonych mi przez czas fragmenty będące dla mnie blaskiem. Zdejmuję je dalej, jakieś małe zauważenia czy to twarzy ludzi na przejściach dla pieszych, najwyższych półek w aptece przypominających jakąś pozaczasową sytuację bądź fragmentów przeszłych rzeczywistości, które cały czas są aktualne. Zabieram więc te stare światła ze sobą i uczę się z nich drogi do przeszłości jaką niewątpliwie jesteśmy my sami. Podejmuję więc krok w las i wypełniam go meblami, łóżkami, stawiam w nim ściany a na drzewach coraz bardziej widoczne stają się twarze. Pomyślałem pociągnę więc za gałąź, pociągnąłem i wyciągnąłem czyjąś rękę. Pomyślałem pociągnę za korzeń i wyciągnąłem czyjąś nogę. Wbiłem nóż w drzewo, się przewróciło okazało się, że kogoś niechcący zabiłem. Pojawił się jednak na drzewie obok. W ten sposób obudziłem nieduże miasto, wszedłem do szynku zamówiłem piwo i tak trochę posiedziałem. Poznałem tam niewysokiego ale krępego bruneta, który okazał się krawcem, od razu bez zastanowienia podszedł do mnie z metrem i upierał się aby uszyć mi garnitur. Dwóch pomocników przyniosło lustro i materiał a krawiec zdjął ze mnie miarę. Pomyślałem, że nie mam pieniędzy, w tej sytuacji powinienem raczej zabrać jakieś historyczne numizmaty więc będzie problem. Krawiec powiedział, że nie chce pieniędzy ale zaraz mi powie co będzie chciał w zamian. Po wszystkim dał mi, a raczej poprosił bym zasadził na środku drogi jakieś niewielkie ziarenka. Uczyniłem to, pożegnałem się i umówiłem na odbiór ubrania. Poszedłem w stronę rzeczki, popatrzyłem na strumień i szuwary ale jednak dopadła mnie senność, a raczej coś w rodzaju kaca, zupełnie nie wiem po czym. Wróciłem więc do miasteczka, chcąc wynająć jakiś pokój, gdyż powoli zaczynało się ściemniać. Wszedłem znów do szynku, o dziwo garnitur był już gotowy założyłem go i wyszliśmy razem przed budynek na drogę. Na drodze pojawiły się wysokie na dziesięć metrów słoneczniki. Wyglądały jak jakieś egzotyczne, prehistoryczne drzewo. Krawiec powiedział zobacz co zrobiłeś, ucieszyłem się. Popatrzyli na mnie z podziwem ale po chwili, kiedy zrozumiałem, że garnitur to naprawdę wygodna rzecz, podziękowałem za niego i poczułem chcę powrotu do normalności. Powiedziałem moim dobroczyńcom, że te wielki słoneczniki nie zrobiłem ja tylko Van Gogh a oni zaczęli bić brawo, rozbawiło mnie to. Odszedłem jednak w ciemność i wróciłem do swojego rzeczywistego, namacalnego łóżka. Obudziłem się rano a garnituru nie było, jednak gdy przyjrzałem się w lustrze swojej szyi zauważyłem, że kości pod nią, obojczyki układają się w kołnierz marynarki, a nadgarstki jakby mankiety. Wtedy już wiedziałem, wiedziałem oj wiedziałem, że ten garnitur to ja.