Pozostałostka, 1945

Rusa trzeba nienawidzić
jak szczura, jest gorszy od Niemca;
Rus ze szklanek wydrapie złoto,
Rus z oczu wydrapie łzy –

uczyła babka, która jak ZSRR
była z wielu narodów ulepiona
i jak sojuz rozpadła się.

To przez jej gliniane nogi,
które nie chciały już nieść ciężaru
– bo jak długo można wytrzymać
piętnastu krasnoarmiejców
na sobie? Ile waży pluton?

Tonę węgla, dwie tony?
Dla kobiety jak atom tlenu
nawet jeden sołdat to nadmiar,
który załamuje. A ją gniótł
aż sześćdziesiąt trzy lata.
Ale o tym się nigdy nie płakało,

o tym się milczało, siedząc
nad okaleczonymi szklankami
i z dzieckiem, które jej zostało,
jak zbrylone przed domem ślady
butów, jak skamieniałe onuce.


Dziady

Zwid

Doszło do tego,
że ludzie bali się zwierząt,
które sami udomowili.
Głód wziął obie strony po równo
i jednako ścisnął gardła.
Nawet na niedzielnej mszy
zabrakło ciał Xristosa
i ludzie zaczęli się zjadać.

Miałem taki sen,
śnił mi się przez cztery noce.
Mój dziadek nigdy nie śnił
takich snów, on w nich był,
spał, kundle jadł.

To dlatego,
żaden mu nie podskoczył,
to dlatego tak
potulniały przy nim leśne oczy.
My –
pełnobrzusi i tłustouszy
o czymś takim tylko śnimy
i nawet już nie nazywamy
tego koszmarem, nawet

zwykłą marą.


Sowek

Jeszcze lata po wojnie
nasz zeyde żył jak sowek.
Wierzył, jak pewna poetka,
w tę ludzką niewiarę,
która przyszła, podzieliła
domy i głodem wzięła.

Był przekonany,
że soweki nie umierają,
że są wieczne, a jak znikają
to żyją, tylko bez prawa
do pisania listów. O śmierci
mówił zawsze bez przesady
w tym kraju przesady
i przesadzania człowieka.
Dla niego wszystko wokół
było ludzkie:

tańczyło się, kochało, spało
z szeroko otwartymi oczami
i w ubraniach; wierzyło się
w tego człowieka z obrazu,
nie ułudę ze starych pism.

Było, jak było – mówił.
Dla takich jak on
dzieci rodziły się zdrowe,
pancerne jak nigdy dotąd;

znów obradzało agrestem,
znów zakwitały jabłonie,
aż do tego lata nadmiaru,
kiedy to promienie słońca
spaliły skórę na plecach.

Wtedy też ciężar owocu
zaczął ciągnąć do ziemi
i zapachniało zgnilizną.
W bujnych koronach drzew
to nie liście zaszumiały.


Teufelslied

– Tyle? – Tyle, nic więcej.
Jego pamięć się wyczerpuje,
resztę trzeba będzie domyśleć,
coś doszperać w tapczanie.

Pytałem go o wczoraj,
a on zrobił unik jak w okopie
i rozmawiał ze zmarłymi,
przedstawiał nas sobie

– i trzeba było podać obiad,
nie dla dwóch, a dla hurmy.

Dziś za to od rana nasłuchuje
ryku z radia, widzi go w pralce,
wsłuchuje się jak mieli głos,
a w przerwach gra mu marsz –

tupie starym butem w takt,
tupie, jakby znał czarny dryg,
jakby ten przykurcz mięśni,
sięgał dużo dalej pamięcią.


W.

Zaraz po śmierci
nie ma się czasu na łzy,
jest ciężka robota
i dość szybko opada się
z sił. A to dopiero doba
z osiemdziesięciu lat
do wyniesienia. Zaczynamy

od przepalonego strychu,
gdzie leży czerstwe
dzieciństwo: zdjęcia matki
z kochankami i konia Kłusa,
o którym wiemy, że smakował
wujom jak surowe drzewo.

Nie pamiętamy go takiego
– chudego, blond chłopca,
robiącego gwiazdę na polu,
małą potencjalność z dorosłymi
oczami patrzącymi daleko.

Zbyt cudze jest to życie
i niczyje wspomnienia.
Jakże odmienne są nasze:
szary człowiek, w szarym
mieszkaniu, stygnący, odcięty
zawczasu, z krótką rodziną.

Paktujemy więc ze śmiercią,
jeszcze przez chwilę podglądamy,
jak rośnie, jak wypełnia siebie
i świat, jak waży się jego los,
który tak na nas zaciążył.


Cząstka elementarna

Nie wszystek umiera – i ty
masz w sobie dziada złego,

dziad śpi w tobie, głodnieje,
pije na umór, choruje na swoje
dziady, a te dziady na swoje.
I jest tłoczno w tobie, aż czerni
się skóra, aż zżyma i mrowi.

Bywa, że odbiera ci usta,
– mówi; przejmuje ręce
i wzrok, widzi świat za ciebie;
i ty widzisz jak dziad zły –
w czerni i bieli, w żalu
i nieustannej goryczy.

Nie wyplenią go zamoczki,
ani koronki, nie wytrzebi go
święta nawijka i odmawiajka.
Żaden to duch, to drzemidło,
białko scalające, pospół genu,
co nieustannie wodzi za nos
i nie odciąga ode złego.


Gen

To nagłe drżenie mięśni,
które wytrąca chleb z rąk,
to nagłe znikąd przebudzenie,
jakby serce zgubiło się w ciele.

Za tym stoi coś więcej,
niż skurcz, jakieś upomnienie:
tak kiedyś umarłeś – tędy
przeszła kula, kosa, siekiera.

Ciało,
podróżujące przez czas,
pamięta.

To stąd serce tak przyśpiesza,
kiedy jedziemy na wschód,
to stąd włosy tak stroszą się,
kiedy niespodziewanie
stajemy przy czarnym lesie,
tak niepodobnym do lasu.


Furie

I.

Najgorsze były kobiety
i te ich sprawne, długie palce.
Jak nikt inny potrafiły wywrócić
szufladę, zajrzeć w fałdę ciała
i wygrzebać znikąd cacko.
Nazywali je sroczkami.
Ich wrzask słychać było długo
po wojnie, jakby pełne dzioby
uwięzły w gęstych chmurach.
Ale dziś po sroczkach niewiele
zostało, tylko łyse lisie futra
w szafach i złupione szkatułki,
rozwarte jak dziecięce trumienki,
które wyszabrował sam bies.

II.

Tam, gdzie furie strzelały, rośnie głośno dyszący las.
Posadzili go za komuny, żeby zagłuszał, co ziemia robi
z ciałem. Nawet lata po wysiewie, jej usta wciąż żują
suszone potylice. Tutejsi są wdzięczni drzewom za śpiew,
za każdy pomruk wilka w ciemnościach, każdy chrzęst
chrząszcza, który tłumi skrzypiące pod nogami kości,
kiedy trzeba iść na skróty, kiedy pies spuści się z budy.

III.

Najobfitsze w futra były ostępy gett
wschodu. Furie kochały tamtejszą sierść.
Żadne liche lanugo, ale czarnawe włosie.
Wilczyca! Lisica! Hiena! Niedźwiedzica! –
liczyła kommandant pododdziału nadbab.
Nic je tak nie podniecało, jak ciepły skalp
i skóra z żywca zdjęta. Cioteczka Cylusia,
która przeżyła popiół i była stara jak węgiel,
mówiła, że tylko wątły drapieżnik i bez lasu
wyrywa innemu ciepło, że tylko bura suka,
potrzebuje zimą cudzej szczeci na grzbiecie.

IV.

Frau Liesel tańczyła i śpiewała,
kiedy strzelali.

Odkąd wiosną trafiła na wschód
uczyć kultury, stała się panią
we dworze. W Małym Trościeńcu
znajdowała futra, pończochy i kolie,
nosiła się pawio. Nie ruszało ją,
że coś jest po trupie, że trup oddycha
w białych koszulach, które zakłada.
W domu miała cztery służki:
Aiszę, Dinę, Janinę i Żannę,
każda z innej strony wschodu,
każda od nacierania i masowania
innej części ciała.

Powtarzała, że rzeź i ostry mróz
szkodzą młodości,
dlatego zimą wysyłała na wsie
i pola coraz młodsze.
Kiedy dziesięć lat po wojnie
złapali ją i posadzili na ławie,
żaden z sędziów nie mógł uwierzyć,
kim jest ta młoda kobietka
pośród sfory staruch.

Tomasz Pietrzak – Pospół
QR kod: Tomasz Pietrzak – Pospół