Wojtyto

Śnieży. Spacerujemy tropami
dzieciństwa. Nad świniarnią
mieszkał staruszek z trumną.

Dorośli go omijali, a dzieci
podglądały w szparach okiennic.
Któregoś popołudnia zgubiłam

braciszka. Mama go znalazła:
siedział na trumnie i jadł
pajdę chleba z cukrem.

Śmierć i życie. Mogę wybrać urnę,
postawić na półce. Ale po co? Wojtyto
umarł. Ktoś go w czymś pochował

i zrobił wielkie sprzątanie. Widziałyśmy
tę jego rozpadającą się trumnę,
wyrzuconą przez okno.

Raz śnieży, raz świeci słońce.
Spacerujemy. Kiedyś w taką
pogodę dzieci lepiły bałwany.

Jolka mówi, że życie jest niczym
bałwan w słońcu, strasznie
go dużo, na samym początku.


O literackiej uczciwości i o tym, jak wiedźma potraktowała Whartona

Już nie pamiętam, kiedy tak sobie
siedziałyśmy na ławeczce w mroźne,
słoneczne, popołudnie. Patrzymy

jak drepczą gołębie, jedzą moją bułkę,
gruchają. Jolka mówi: przynajmniej one
wszystkie łączą się w pary na całe życie.

Nieprawda, w Ptaśku czytałam
historię o gołębiej kurwie, która dymała się,
co kilka dni z innym. Ta wiedźma

przechodziła ludzkie pojęcie.
Sprowadzała najlepszych samców.
Same szlachetne odmiany, przy czym

była brzydka. Łapała na swój seksapil.
Uśmiecham się porozumiewawczo (w końcu
uśmiecham się do Jolki) i czekam

(całą sekundę) co odpowie:
wiesz, ty uwierzysz w każdą bzdurę,
którą opowie ci byle pisarczyk, i tyle.


Karma dla psa

Nie ma psa, powiedziała mama, kiedy zadzwoniła późnym
popołudniem. Mama spędziła kilka zimowych dni u mnie.
Nazywała mnie swoją córeczką, a ja mamę mamusią.
Magda od Marcieńczyka zajmowała się psem.
Duży był i kudłaty, i uwielbiał lizać.

Ale Magda nie lubiła lizania, odpychała psa,
a on i tak wskakiwał na jej kolana. Uciekał i wracał.
Obwąchiwał ludzi na przystankach, wył nocami,
bo w nikim nie wywąchał mamy.
Mama musiała wracać.

Nie ma psa, powiedziała mama, kiedy zadzwoniła późnym
wieczorem, gdy już rozpakowała walizkę z psiej kiełbasy
i kaszy jaglanej, którą dostała w kościele dla najbiedniejszych
w Unii Europejskiej. I wyciągnęła z torebki szczotkę
z prawdziwego włosia do czesania sierści.

Szukała, szukała. Wołała, wołała: Misiek, Misiek.
Pies wabił się Misiek, jak przystało na porządnego
psa ze wsi, choć nie był swój. Przyplątał się tam
niczym moja mama. Obcy był. Stary był.
I nie lubił dzieci.

Nie ma psa, powiedziała mama,
kiedy podniosła już słuchawkę. Czekała.
Czekała. Czekała. Następnego roku
zmarła Magda.


Być jak Charles

Po każdej rozmowie z mamą mam nieodpartą potrzebę pisania,
ale nie chcę być, jak większość, gorszą wersją Bukowskiego,
chociaż szczerze mówiąc, zawsze myślę jak Charles,
„że moje pisanie ma mnie samego
uratować przed pójściem na
dno”.

Gorszą wersją, bo akurat moje pisanie pomaga
tylko jednej, a nie „nie wiadomo ilu
osobom”, jak w przypadku Charlesa.

I „nie wiadomo ilu osobom” to szkodzi.

I żeby nie było, że się inspiruje Charlesem,
bo choć to nic złego, jednak inspiruje się
całym mnóstwem Charlesów, którzy
wywalają swoje bebechy w sztuce,

na przykład taki
Arthur Tress, co go nawet teraz nie kojarzycie,
najmłodszy z czworga dzieci rozwiedzionej rodziny,
którego życie nie było wcale takie luksusowe,
więc jako dwunastolatek wolał fotografować
maniaków cyrkowych i budynki w ruinie,
w tej właśnie kolejności.

No i kim jeszcze?
Żeby potem nie było,
że znam tylko jednego Arthura z netu,
znam jeszcze takiego Pedra Andrade,
którego akryle doprowadzają mnie niemal
do podobnego szaleństwa jak rozmowy z mamą,
bo zasadniczo jedne od drugich niewiele się różnią.

I żeby była jasność – kocham swoją mamę,
jest moją największą inspiracją,
kocham jej dziwność i złożoność,
świat, do którego mnie zaprasza,
i w którym nie ma dla mnie miejsca,
jak na tych imprezach u artystów,
gdzie nie można usiąść.


Matka Ewa

Moja mama ma dwadzieścia jeden lat.
Nosi z wdziękiem sukienki, które zamawia
dla niej babka u najlepszego krawca w mieście.
Jeszcze nie wie, że krawiec szyje je za darmo,
bo łączy go z babką szczególna więź
z obozu koncentracyjnego.

Moja mama ma dwadzieścia jeden lat
i kocha się z tatą. Tata jest przystojny,
pomijając lekko odstające uszy,
które od dziecka ukrywają pod blond loczkami
zakochane w nim bezdzietne ciotki,
stare folksdojczki z racją na czas wojny
na dwa tysiące dwieście kalorii.

Tata jest śmiały i bezpośredni, nikt
jeszcze nie wie, że tylko po wódce.
Żal go nam, gdy ciotki obsiadają tatę
jak wrony cienką gałązkę wierzby.
Ugina się od tych wszystkich „kra”:
że mama nie jest dla niego odpowiednią partią.

Mama na dwadzieścia jeden lat,
ale postanawiam dać im siebie.
Małą, ładną dziewczynkę, ze wszystkimi
aryjskimi cechami, żeby przypodobać się tacie.
Jeszcze nie wiem, że bycie dziewczynką
zarezerwowane jest tylko dla mamy.

Mama ma dwadzieścia jeden lat i dostaje pocztówkę
z Izraela, i po raz pierwszy przestaje nam się podobać,
kiedy tata wyciąga pocztówkę ze skrzynki i czyta:
„Nie zapomniałem, jaka jesteś śliczna…”. I po raz
pierwszy pieką nas policzki, również ze wstydu,
bo tak źle wybrałyśmy. Mija czas,

a mama ciągle ma dwadzieścia jeden lat
i wierzy, że ludzi nie kocha się dlatego,
że na to zasługują.

Joanna Fligiel – Pięć wierszy
QR kod: Joanna Fligiel – Pięć wierszy