Bijo

Był sobie chłopiec, na którego wołali Bijo, gdyż go tata strasznie bił po tyłku. I nie tylko. Tacie też dali na imię Bijo, ale dziadek lał chyba za mocno, bo jego synowi odpadł brzuszek i został Pijo. Dziadek nazywał się Kijo, chociaż wszyscy mówili na niego Kijko. Natomiast Babcia Bijo, Wijo, powtarzała: „no co ja mogę poradzić”? I zaszywała się w pralni. Mama Bijo nie przepadała za babcią Wijo. Chciała innego życia i kazała na siebie mówić Mijo. Rzadko bywała w domu, nawet kiedy młodszy braciszek Bijo, Ijo zaczął chorować. Na domiar złego brzuszek Bijo poluzował się. Chłopiec martwił się, że odpadnie, a on sam stanie się jak ojciec. Wziął więc braciszka na plecy i poszli do mamy. Ale mama nie mogła do nich wyjść, ponieważ miała zebranie. Chłopcy długo czekali pod bramą zakładu. Ijo wcale nie płakał, tylko po cichutku umarł. Gdybyśmy byli złośliwi, moglibyśmy nazywać teraz braciszka Bijo Gnijo, ale nie pójdziemy tym trupem, przepraszam tropem. Wiemy, niesmaczne to żarty, tym bardziej, że Bijo zrobił się głodny. Wrócił do domu, położył braciszka do łóżeczka, przykrył go kołderką i poszedł do kuchni sprawdzić, czy jest coś do jedzenia. W kuchni przy stole siedział tata, właściwie już wstawał, sięgając po pas, by sprać Bijo na kwaśne jabłko. Chociaż nawet tego w kuchni nie było. Lepiej odwróćmy wzrok. Ajajaj – przewracają się meble. Ajaj – pęka szkło. Aj – charczy tata. A… przestał. I teraz zadajemy sobie pytanie: czy warto w ogóle otwierać oczy?


Zniczo

Całe lato ganiałem z dzieciakami po podwórku. Teraz temperatura spada, poruszam się z trudem. Wypalanie to pestka, najważniejsza jest odpowiednia pozycja. Przegapisz moment i budzisz się rano, złożony na jakiejś ławce.

No więc zastygasz, koniecznie na polerowanej płycie – widzisz wtedy, co i jak. I niech cię Bóg broni, przed wyciąganiem ręki do ostatnich promieni słońca. Nawet niewielkie odchylenie ma kolosalne skutki.

Zapalamy się prawie równocześnie. Mówią, że trwa to wieki. Mówią, że już w trakcie dostrzegasz, gdzie zaboli przy drylowaniu. Gdzie zedrze tylko trochę skóry (stałeś synku prosto?), a gdzie stracisz kończynę, czy narząd. Ze skórą pół biedy, odrasta. Ale jak czegoś brakuje, to ludzie naprawdę krzywo patrzą.


Jaśniepan

W pewnym zagajniku mieszkał pan, na którego prawdziwi mieszkańcy mówili Jaśniepan, ponieważ najczęściej można było go spotkać przysypiającego na pobliskiej ławce. Nikt nie wiedział skąd Jaśniepan przybył i dokąd zmierza. Wyglądało na to, że był tu od zawsze i nigdzie się nie wybiera.

Jaśniepan zupełnie o siebie nie dbał. W przeciwieństwie do prawdziwych mieszkańców, którzy uprawiali gimnastykę: rzucali okiem, kręcili nosem (niektórzy nawet głową), brali na język, machali ręką. Byli też tacy, którzy się pochylali i tacy, co prostowali. Jaśniepan tylko wzruszał ramionami.

W gruncie rzeczy miał kolorowe życie. Jego sufit był zielony, noga fioletowa, a przyszłość czarna (to wszak też kolor). Prawdziwi mieszkańcy obawiali się, że Jaśniepan nie jest w stanie tego docenić. Dlatego właśnie przysłali poetę: żeby wszystko stało się jasne.


Gęboń

Gęboń to rozmnażający się przez melancholię dziworyb, z charakterystyczną, olbrzymią paszczą, stanowiącą niemalże 90 procent powierzchni ciała. Przed sezonem letnim nabiera wody w gębę i opuszcza swój rodzimy zbiornik. Krąży w pobliżu skupisk ludzkich, w poszukiwaniu odpowiedniego dołu. Lokuje się w nim i rozwiera paszczę, dopasowując jej kształt do krawędzi zagłębienia. Zaczyna do złudzenia przypominać większe oczko wodne lub stawek. Dla niepoznaki przymyka oczy.

W czasie upałów nad „stawkiem” pojawiają się nieświadomi zagrożenia letnicy. Rozkładają na brzegu koce, leżaki, skaczą do wody z pomostów, będących w rzeczywistości psującym się uzębieniem bestii. Ale Gęboń, mimo narastającego głodu czeka, jest zachłanny. Chcąc przyciągnąć więcej ofiar, hoduje wyrostki w kształcie zjeżdżalni, huśtawek, budek z lodami. Miejscówka robi się popularna, dosłownie „człowiek na człowieku”. Gęboń wpada w podniecenie, co wyraża się specyficznym rodzajem kakofonicznej wydzieliny dźwiękowej, dobiegającej ze sprytnie poukrywanych skrzeli. Te wszystkie zabiegi bardzo go wyczerpują, głód jest nie do zniesienia, ale dziworyb jeszcze zwleka, ciągle mu mało.

A szczyt sezonu mija, ludzi ubywa. Bestia chce zewrzeć paszczę, by pochłonąć chociaż te garstkę ofiar, ale nie może. W pobliskim pagórku otwierają się przerażone oczy. Paszcza zrosła się z brzegiem, trzciny i zamki na piasku trzymają mocno. W krótkim czasie Gęboń zdycha z głodu, woda zaczyna cuchnąć, ludzie uciekają.

Na czarną toń opadają rozpłomienione liście.

Kuba Kapral – Cztery krótkie historie
QR kod: Kuba Kapral – Cztery krótkie historie