Wojna

Dziecko biegnie przodem, dziewczynka; ma drobną twarz, długie chude nogi i ramiona, budową przypomina szczenię, o którym wiadomo, że wyrośnie z niego duży zgrabny pies. Trudno nie zwrócić uwagi na jej szeroko otwarte jasne oczy i prawie nienaturalnie długie rzęsy. Przez te oczy wygląda trochę nierealnie, jak elf. Pod pachą trzyma deskorolkę, chociaż to środek zimy i właśnie spadł śnieg. Dopada windy, która szczęśliwie zatrzymała się akurat na tym piętrze, i czeka – rodzice z kimś się żegnają, powtarzając po raz kolejny te same życzenia: wszystkiego dobrego, dużo miłości i zdrowia, tak, przede wszystkim, zdrowia.
Na dole jest korytarz, dziewczynka wykorzystuje go, żeby przejechać się na deskorolce. To tylko parę sekund, ale wystarczy, radość dziecka jest absolutna, niczego w niej nie brakuje.
– Włóż czapkę – prosi ją matka przed wyjściem.
Czapka jest jasnoniebieska, z dużym pomponem. Drobna twarz dziewczynki prawie całkiem pod nią ginie, widać tylko te błyszczące elfie oczy.
– Zima jednak przyszła – mówi dziecko z satysfakcją, jakby wygrało zakład.
Śnieg nadal prószy, w świetle latarni wygląda jak srebrny pył. Mężczyzna odgina wycieraczki i kantem dłoni zgarnia warstwę puchu z przedniej szyby. Kobieta na chwilę nieruchomieje. Przypomina sobie zimy swojego dzieciństwa – i tę samą radość, którą teraz czuje jej córka. Tym, co oddziela dorosłych od szczęścia, myśli, jest pamięć, z definicji związana z rzeczami, które były i których już nie ma.
Dziewczynka pakuje się do fotelika na przednim siedzeniu, matka siada z tyłu, ojciec odpala silnik i rusza, bardzo powoli. Śnieg jest świeży, nietknięty, tak jak – dawniej – Arktyka, górskie szczyty lub dno oceanu. Drzewa wyglądają jak misterne rzeźby, miasto, przeobrażone, udaje, że niczego nie pamięta. Nastrój zimowej nocy udziela się nawet dorosłym, ojciec zaczyna śpiewać kolędę, ale nie pamięta słów, razem z córką zaczynają wymyślać własne teksty. W ich zabawach przeważnie chodzi o rozśmieszenie matki, co czasem się udaje, a czasem nie – teraz się akurat udaje. Kiedy kończą im się pomysły, włączają płytę, trafiają na Rock ’n’ Roll Suicide i próbują śpiewać wszyscy razem. Nawet jeśli życie jest krótkie, to zdarzają się w nim przecież właśnie takie odświętne momenty, o których prawie można – o których chciałoby się myśleć, że są nieśmiertelne.
Wyjeżdżają z osiedla na główną ulicę, ruch jest niewielki.
– Może być ślisko – mówi kobieta z tylnego siedzenia.
Na szczęście nie mają daleko. Mężczyzna spogląda w lusterko wsteczne, ich oczy na chwilę się spotykają. Te elfie oczy dziecka – to po nim. Kobieta uśmiecha się i zdejmuje rękawiczkę, może po to, by zmierzwić mu włosy, ale w tej samej chwili, krótszej niż jakakolwiek intencja, mężczyzna gwałtownie hamuje, a kobieta uderza twarzą w tył jego siedzenia.
– Co się dzieje?
Mężczyzna nie odpowiada. Skręca w lewo, żeby wyminąć srebrne BMW, które przed sekundą o mało nie spowodowało wypadku, ale BMW przyspiesza i nie włączając kierunkowskazu, zjeżdża na ich pas i hamuje. Kobieta patrzy na dziewczynkę i widzi, że jej strach jest absolutny, tak jak wcześniej radość. Skręcają w prawo, ktoś trąbi, BMW zrównuje się z nimi i zaczyna powoli zjeżdżać na ich pas, spychając ich na pobocze.
– Dzwonię na policję – mówi kobieta.
– Tak – odpowiada jej mąż i znowu hamuje, a potem jeszcze raz próbuje wyminąć BMW.
Kobieta wybiera numer, zgłasza się dyspozytorka. BMW gwałtownie przyspiesza i wjeżdża im prosto pod koła. Tym razem staje w poprzek drogi, nie mają wyjścia, muszą się zatrzymać. Kobieta tłumaczy dyspozytorce, gdzie się znajdują, jakimś cudem przypomina sobie nazwę ulicy. Krzyczy, bo z BMW wysiada ubrany na czarno mężczyzna, właściwie chłopak, przypada do drzwi kierowcy i szarpie za klamkę. Dyspozytorka krzyczy na kobietę, trzeba zaczekać, zaraz wyśle patrol. Kobieta krzyczy do słuchawki. Odpowiada jej automatyczny głos: „Proszę czekać, proszę czekać, proszę czekać”. Chłopak wali pięściami w szybę.
– Otwieraj, kurwa, otwieraj! – wrzeszczy.
– Nie otwieraj – mówi kobieta, bo orientuje się, że jest ich tam więcej; są też dziewczyny.
– Zajebię cię, chuju, zajechałeś mi drogę! – wrzeszczy chłopak.
W lusterku wstecznym kobieta widzi, jak zmienia się twarz tego mężczyzny, jej męża.
– Nie otwieraj – błaga.
Już myśli, że tamten zaraz wybije okno, ale nagle z piskiem opon ruszają do tyłu. Ktoś trąbi i wyprzedza ich na pełnym gazie. Kobieta wyciąga rękę z telefonem, pokazuje go chłopakowi i mówi „Policja”, przez szybę, jak rybka w akwarium. Chłopak biegnie do swojego samochodu. „Proszę czekać, proszę czekać, proszę czekać”, powtarza automatyczny głos w słuchawce. Kobieta się rozłącza. Udaje im się wyminąć BMW. Przecinają chodnik, chodnik, wpadają na ulicę tuż przed światłami, przejeżdżają na czerwonym, ktoś znowu trąbi, ale po chwili są już całkiem sami na drodze – i jest po wszystkim.
– Widzisz ich? – pyta kobieta.
– Zostali na tamtych światłach – odpowiada mężczyzna bezbarwnym głosem.
Dziecko siedzi z szeroko otwartymi oczami, nieruchomo, ściskając deskorolkę.
Wyprzedzają ich jeszcze dwa samochody, żaden z nich nie jest tamtą beemką. Dzwoni telefon – to dyspozytorka z policji.
– Wszystko w porządku?
– Uciekliśmy – mówi kobieta czując, że zaraz się rozpłacze.
– Aha. Czyli wszystko w porządku? – upewnia się dyspozytorka.
– W porządku.
Tak, wszystko jest w porządku.
– To odwołam patrol – oznajmia dyspozytorka i się rozłącza.
Parkują przed swoim blokiem, wyjmują rzeczy z bagażnika, kobieta próbuje złapać kontakt wzrokowy z mężczyzną, ale on nie będzie teraz na nikogo patrzył, jest zamknięty jak orzech. Kobieta obejmuje dziecko ramieniem. Dopiero wtedy dziewczynka zaczyna płakać. Płacze tak, jak nie płakała chyba nigdy, odkąd była niemowlęciem, szlocha tak mocno, że chwilami brakuje jej powietrza. Matka pociesza ją, próbuje obrócić sprawę w żart. Powoli wchodzą na górę, w końcu kobiecie udaje się rozśmieszyć dziecko, mówi, jak bardzo dumna jest z ojca i jaka to szkoda, że niektórzy potrafią tylko krzyczeć „kurwa” i „chuj”; chyba nikt im nie powiedział, że można inaczej. Wchodzą do domu, ojciec, wciąż w płaszczu, rozpakowuje rzeczy, matka szykuje kąpiel dla dziecka.
Dziewczynka się kąpie, kobieta stoi pod okapem w kuchni i pali papierosa. Na zewnątrz pada bardzo gęsty śnieg, świat się rozmywa, miasto traci kontury. Kobieta powoli wydmuchuje dużą chmurę dymu. Płatki we wszystkich odcieniach bieli wypełniają okno jak wyolbrzymione piksele. Czym jest to, co nas pożera? zastanawia się kobieta. I myśli, że tym, co oddziela dorosłych od szczęścia, są rzeczy, których wcześniej nie było, a teraz są i domagają się uwagi. Mężczyzna, wciąż w płaszczu, zapala lampki na choince. Zwielokrotnione kolorowe światełka odbijają się w szybie.


Właśnie tu pobuduję świątynię

1.

Mogła mieć sto, dwieście, albo jeszcze więcej lat. Skoro ona sama nie pamiętała, tym bardziej nikt inny nie mógł tego wiedzieć. Była najstarsza w całej okolicy, tak stara, że właściwie można było uznać, iż żyła tam od zawsze. Mieszkała samotnie w małym domku przy drodze prowadzącej na górę Wutai. Możliwe, że dawniej miała męża i dzieci, ale nikt ich nie pamiętał. Możliwe, że dawniej była księżniczką albo żebraczką. Kimkolwiek była, to przeminęło, tak jak mijają sezony, bez śladu. Teraz żyła zbierając chrust i zioła u podnóża góry. Od czasu do czasu ktoś z nieodległej wioski przynosił jej miskę ryżu w zamian za zioła, ale jej chude, zasuszone ciało nie potrzebowało już pożywienia. Za całe towarzystwo miała pająki w kątach domku i majestatyczną figurę Wutai Shan – każdego dnia inną, zawsze taką samą.

Pewnego razu drogą obok jej domu przechodził młody mnich. Pragnął pobierać nauki w świątyni na szczycie góry. Kobieta siedziała na słońcu wiążąc zioła w pęczki. „Którędy do Wutai Shan?” – spytał. Nie odrywając się od pracy stara powiedziała: „prosto przed siebie.” Mnich zrobił kilka kroków naprzód, a wtedy kobieta wymamrotała: „dobry z niego mnich, ale hajda! I leci. Jak wszyscy!”

Innego razu pewien starszy mnich przechodził drogą obok domku. Chciał pobierać nauki w świątyni na szczycie góry. Stara siedziała w kucki grzejąc się na słońcu. Zmarszczki na jej twarzy wyglądały jak gęsto tkana pajęczyna. „Którędy do Wutai Shan?” – spytał. „Prosto przed siebie” – odparła nie otwierając oczu. Zrobił kilka kroków, a wtedy wymamrotała: „dobry z niego mnich, ale hajda! I leci. Jak wszyscy”.

Po kilku podobnych zdarzeniach wieść o starej kobiecie dotarła do mistrza zen Zhàozhōu. Był jednym z najpotężniejszych mistrzów w całych Chinach. Zhàozhōu zdecydował, że pójdzie porozmawiać z kobietą. „Którędy do Wutai Shan?” – spytał zbliżając się do małego domku. Starucha układała akurat duży stos z chrustu. „Prosto przed siebie” – powiedziała do mistrza nawet na niego nie spoglądając. A kiedy mistrz zrobił kilka kroków naprzód, wymamrotała pod nosem „dobry z niego mnich, ale hajda! I leci. Jak wszyscy”.

Zhàozhōu wrócił do swoich uczniów i powiedział: „sprawdziłem ją dla was”.

Stara kobieta żyła dalej w swoim domku u stóp Wutai Shan, zbierając chrust i zioła.

Ośmiookie pająki w kątach ludzkich domostw nie ustawały w wysiłku, codziennie od nowa stwarzając, stwarzając świat. Ponieważ nie hałasowały, mogły wiele usłyszeć. Słyszały radość i cierpienie wszystkich królestw i sfer. Ludzie mówią „wysiłek”, ludzie mówią „wyrok” albo „los”, ale to nie są pajęcze słowa. Dla pająka zagłębionego w stwórczym tańcu sieć jest (staje się) tylko siecią, świat – światem; on, ona, nić, koncentryczne kręgi wieczystej wędrówki – to jedno.

Pająki miały z początku tylko dwoje oczu, ale Stwórca, powierzając im opiekę nad światem, dodatkowo je wyposażył, dlatego dziś, wielookie, widzą wszystko. Takie chodzą słuchy. Ale nie ma nikogo, kto by pamiętał, jak to było naprawdę.

2.

Ocknęłam się nagle przed święcącym prostokątnym otworem. Oknem. To znaczy ekranem. To znaczy komputerem. Nigdy wcześniej nie zwróciłam uwagi na ten prostokątny kształt, na łagodne lśnienie, do którego natychmiast lgną oczy, jakby to był cały świat, wszystko. Ten prostokąt w czarnym obramowaniu. Przez moment czułam dyskomfort, miałam wrażenie, że coś dziwnego stało się z rzeczywistością – jakby ubyło jej wymiarów. Zrobiło się strasznie cicho. Byłam zamknięta w dźwiękoszczelnej, trójwymiarowej klatce, co więcej, zamknięta w taki sposób, że jakiś kawałek mnie pozostał na zewnątrz, jak kawałek szalika albo welon sukni przytrzaśnięty niewidzialnymi drzwiami. Towarzyszyła temu silna nadwrażliwość na zapachy: chemiczny zapach płynu do czyszczenia laptopów, wydobywający się spomiędzy klawiszy zapach elektryczności, zapach kremu na moich dłoniach, lakieru na paznokciach. Moja bluza wydzielała nieznośny odór płynu do płukania tkanin. To nie trwało długo, ale pozostawiło trwały ślad, albo raczej lukę, prześwit w łupince orzecha, w której, nie wiedząc o tym, tkwiłam.

Chwilę mi zajęło zanim sobie przypomniałam kim jestem. Nawet moje imię wydało mi się dziwne. Shoshana. To znaczy Zuzanna. Miałam na imię Zuzanna. I byłam aktorką. Znaną aktorką. Najpierw przypomniałam sobie sukces. Sławę. Podziw dla mojego talentu i urody. Wielbicieli i kochanków. Ucieszyłam się nimi tak bardzo, że prawie zapomniałam o łupince orzecha i prześwicie. Ale zaraz potem dotarło do mnie, że te rzeczy należą do przeszłości – byłam podziwiana i sławna, to przeminęło, jak mija pogoda, prawie bez śladu. Nadal grałam – de facto, akurat trwały próby do spektaklu z moim udziałem – ale nikt już nie zwracał na mnie szczególnej uwagi. Jednak najbardziej wstrząsnęło mną odkrycie, że mam już 49 lat. Jak to możliwe?

Leżałam na materacu w dużej sypialni mojego mieszkania przy Canal Street w Nowym Jorku zawinięta w kołdrę w kolorze gorzkiej czekolady. Mieszkanie było piękne, przestronne, z widokiem na rzekę. Wszystko – ściany, meble, dywany, tkaniny – wszystko tu było w kolorach ziemi. Marzyłam o takim mieszkaniu przez całe życie, już jako licealistka, która nigdy jeszcze nie widziała Nowego Jorku, meblowałam salon, urządzałam otwartą kuchnię, wieszałam na ścianach czarnobiałe zdjęcia miejskich krajobrazów. Wiedziałam, że to osiągnę. Niełatwo było dostać paszport i amerykańską wizę, ale byłam ładna i utalentowana. Pewien uprzejmy człowiek ożenił się ze mną, żebym mogła wyrwać się na świat i spełnić swój sen. Ciężko pracowałam. Nie zmarnotrawiłam ani jednej chwili. Przetrwałam trzy małżeństwa. Trzy rozwody. Godziny, dni, tygodnie nauki, pracy, treningów, diet. Dostałam to, czego chciałam. A kiedy się tu nareszcie wprowadziłam, poczułam silny ból – ból straty. Straciłam to, co przez te wszystkie lata dawało mi siłę – marzenie. Przychodzi taki moment w życiu, kiedy nowe marzenia nie krystalizują się już tak łatwo. Może dlatego, że brakuje przyszłości, w której mogłyby się pomieścić. Dlaczego nikt nam tego na starcie nie mówi?

Najwyraźniej zasnęłam z laptopem na kolanach. Była 4.30. Za wcześnie, żeby wstawać. Dziwne, że laptop nadal był włączony. Odruchowo weszłam na Facebooka – to jest coś, co się robi, kiedy nie wiadomo to zrobić. Można to zawsze, w dzień, w nocy, nad ranem, na trzeźwo i po pijanemu, w radości i w rozpaczy, w taksówce, w kawiarni, w kolejce do kiosku, nawet w samolocie. Tylko dlaczego wszyscy mówią dokładnie to samo? Efekt komory echa: zamknięta przestrzeń, w której dźwięki obijają się o siebie powodując pogłos, pogłos, pogłos. Ciasnota trzech wymiarów, w której powoli zaczynałam czuć się zadomowiona uległa teraz spłaszczeniu: lubisz, nie lubisz, oto jest pytanie. „Jaka jest twoja ulubiona wojna?” „Dzięki tej aplikacji dokonasz podstawowych wyborów moralnych bez wychodzenia w domu”. „Free download.” Polubiłam co się tylko dało w nadziei, że w zamian za to ktoś i mnie polubi. Napiszę kiedyś sztukę o Facebooku. Tak, tak, czas, żebym ja sama coś napisała. Musze się jeszcze upomnieć o siebie. Muszę jeszcze być. Postaciom dam smartfony i cała komunikacja między nimi będzie przebiegała przez te małe okienka, dramat od początku do końca rozegra się w dwóch wymiarach, na ekranie. Wszystko inne – gesty, zapachy, ton głosu, ciało, to wszystko będzie stracone. Tylko jak to pokazać: „stracone?”

Poprzedniego dnia pierwszy raz od wielu lat postanowiłam pójść na spacer. Szłam Canal Street w kierunku rzeki, było szaro i mokro; miasto, spowite w gęstej mgle, sprawiało wrażenie, jakby było miękkie – ulepione z szarej plasteliny. Przeszłam przez West Highway i skręciłam w lewo, w kierunku Battery Park. Tuż nad rzeką mgła była jeszcze gęstsza, widziałam tylko zarysy budynków po drugiej stronie. Wpatrywałam się w szarą wodę, w niemożliwą do przyszpilenia linię horyzontu, postanowiłam, że nic mi nie umknie, chciałam zarejestrować każdy obraz, każdy dźwięk. Gołąb wydziobywał coś spomiędzy płytek chodnika zatopiony w swoim gołębim świecie. Czy znaczę coś dla ciebie? – chciałam zapytać. Ten apetyt na czas, na wszystko, co się w nim pojawia, czyż nie jest tylko subtelniejszą formą zachłanności? Każdą sekundę pragnęłam zachować na zawsze: płytki chodnika ułożone w widocznym, ale niezrozumiałym na pierwszy rzut oka porządku, bezlistne drzewa, krukowate ptaki na gałęziach. Zanim jednak mogłam pomyśleć: „pragnę” jedno znikało i wyłaniało się drugie.

W drodze powrotnej, niedaleko od domu, zatrzymałam się w małej księgarni. W skrzynce z wyprzedawanymi książkami znalazłam broszurę o hodowli karaluchów. Zaczęłam ją przeglądać, gdy nagle, tuż obok mnie, zmaterializowała się stara kobieta. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że już ją gdzieś widziałam, może w jakimś filmie? Była naprawdę zabytkowa. Twarz miała pomarszczoną jak wyschnięte jabłko. Odruchowo podniosłam rękę do policzka, na szczęście był jeszcze gładki. Stara, z trzpiotowskim uśmiechem, zagadnęła: „kupujesz dla syna?” „Nie”- odparłam. „Nawet nie mam syna. Może kupię dla siebie.” „Czy hodujesz karaluchy?” – dopytywała się. „Jeszcze nie” – podjęłam jej grę – „ale może niedługo kupię sobie jednego.” „Koniecznie kup dwa” – doradziła ze śmiertelną powagą. „To dobre na taniec. Kiedy będziesz przechodziła przez ulicę, o stamtąd” – wskazała ręką kawiarnię po przeciwnej stronie – „tutaj” – wskazała dłonią na siebie, na swoje serce – „będziesz tańczyła.” Zniżając głos do szeptu dodała jeszcze: „od lat nic innego nie robię robię”.

3.

W mgnieniu oka minęło 12 lat. Nie zdążyłam nawet mrugnąć!

Nie walczę już o młodość. Jestem stara. De facto, kręcę teraz film, do którego zostałam celowo jeszcze bardziej postarzona. Gram inwalidkę na wózku. W filmie jest rok 2060, Nowy Jork został niemal z dnia na dzień zalany przez ocean na skutek coraz gwałtowniej postępującego ocieplenia klimatu, o którym wszyscy wiedzieli (wiedzą) i w które nikt tak naprawdę nie wierzył (nie wierzy). Garstka ludzi, w tym ja, przeżyła na ostatnich piętrach najwyższego drapacza chmur. To nowy budynek, wybudowany w latach czterdziestych. Nazywa się Wutai Shan. W dniu, w którym zaczął się potop, od razu padła wszelka łączność. Nie dało się ustalić, co dzieje się gdzie indziej, dokąd i w jaki sposób uciekać, ani tego, czy ktoś w ogóle prowadzi jakąś akcję ratunkową. Większość ludzi zginęła, my też czekaliśmy na śmierć, ale poziom wody zatrzymał się na wysokości setnego piętra, więc ci, którzy mieli szczęście być wyżej – mieszkańcy kilku luksusowych penthausów ze służbą, pracownicy restauracji z najlepszym widokiem w mieście, a także grupa uciekinierów z niższych pięter – przeżyli. Przeżyliśmy. Jak można się było spodziewać, po wstępnym okresie chaosu i rozpaczy wyłoniła się grupa przywódców, a zaraz potem – określony porządek społeczny. Najwyżej w hierarchii stali oczywiście przywódcy. Najniżej – uchodźcy z niższych pięter, bowiem oni w zasadzie nie mieli prawa do naszej przestrzeni. Przywódcy rozporządzali zapasami żywności i wody pitnej. Stanowili prawo. Organizowali czas, którego nagle było mieliśmy bardzo dużo. Układali plany ucieczki. Na niebie i wodzie wypatrywali znaków ocalenia.

Ale nie było znaków, tylko szary błękit, od horyzontu po horyzont, błękit nieba, błękit bezkresnego oceanu. Od czasu do czasu pływające szczątki naszego dawnego świata: fragment mebla, ludzkie albo zwierzęce zwłoki, i śmieci, śmieci, śmieci.

Moja rola jest następująca: w pewnej chwili, kiedy już zacznie brakować wody i żywności, będę pierwszą, którą nasi przywódcy poświęcą w imię przetrwania pozostałych rozbitków. Jako starucha i kaleka i tak mam marne szanse na ucieczkę, w razie, gdyby ta stała się możliwa. Będą więc debatowali w jaki sposób najłatwiej się mnie pozbyć: stanie na tym, że po prostu wrzucą mnie, razem z wózkiem, do morza. Rzecz jasna nie będzie w tym żadnej logiki, jestem tak stara, że właściwie nie potrzebuję już pożywienia. Ale będą musieli coś zrobić, tak czy inaczej przekroczyć tę granicę spoza której nie można już wrócić – granicę mordu.

Jednak zanim do tego dojdzie, spędzam większość czasu na dachu, w ogrodzie, który – na przekór wszystkiemu – rozrasta się – całkiem dosłownie – kwitnąco. Patrzę na zielsko plewiące się między roślinami zasadzonymi przez jakiegoś pewnie już nie żyjącego ogrodnika. Obserwuję pająka rozpinającego sieć między gałązkami ozdobnego drzewka. Siedzę i patrzę. Praca pająka przypomina taniec. Nie mam nic do stracenia. Nie mam nic do zyskania. Czasem przychodzi tu dziecko, dziewczynka, rozmawiamy i bawimy się razem. Chciałabym dać jej przyszłość, ale to niemożliwe, możemy tylko dzielić się tym, co tu mamy: ogromnym niebem i naszą miniaturową dżunglą, skarbami z plastiku wyrzucanymi przez morze. Czasem, kiedy zapominamy się w zabawie, stajemy się nieskończone w czasie i przestrzeni. W tych chwilach, kiedy pęka skorupa orzecha i wlewa się światło, ufam, że w krytycznym momencie ona będzie wiedziała, którędy przejść przez niewidzialne drzwi.

Julia Fiedorczuk – Dwa opowiadania
QR kod: Julia Fiedorczuk – Dwa opowiadania