Pewnej nocy Otosenjusz obudził się, co od dawna nie zdarzało mu się. Obok niego nie było jego Pani. Obudził się jakiś dziwnie trzeźwy i przytomny. Jakby w czasie snu, jego uśpione zmysły obudziły się. Nasłuchiwał i jednocześnie rozglądał się dokoła. W kominku dogasało drewno, drzwi wejściowe były otwarte na oścież. Wyszedł na zewnątrz, a chłód nocy jeszcze bardziej go trzeźwił. Okrążał dom i rozglądał się za jego Panią. – Właśnie! Jak ona się nazywa?! – pytanie jak skalpel przecięło jego świadomość. Budził się z jakiegoś dziwnego snu. Usłyszał za plecami szelest, poczuł obecność. Odwrócił się i zobaczył w mroku jej powabną postać oraz błyski jej oczu, jakby refleksy odbitego światła. Ale nic prócz księżyca nie rozświetlało mroku nocy. – Piękna noc. Prawda? – powiedziała cicho jak aksamit i poczuł jej zapach. Zapach nie do określenia, nie do porównania. Zapach czyniący zeń pluszaka – przytulaka. Zbliżyła się do niego i już miał ją objąć i zapaść się w jej miękkość, ale obudzone zmysły zrobiły swoje. – Jak Ty masz na imię właściwie? – zapytał stanowczo, ale bez jakiegokolwiek ciśnienia. Jednocześnie delikatnie przytrzymał ją za biodra nie dopuszczając do przytulenia. Zesztywniała na sekundę i odsunęła się na krok do tyłu. – A, jakbyś chciał? – zapytała z draczną nutką, ale też gdzieś w głębi agresywną. Ta agresywna podszewka natychmiast postawiła go wewnętrznie na baczność. – Tak… chciałbym wiedzieć. Żeby ciągle nie używać zamienników w postaci: poranna mgiełko… hę? – próbował wybrnąć. – Ale mnie się podoba. Mogę nazywać się Poranna Mgiełka… hihi. – Patrzył na nią jak stoi przed nim w przekornej pozie, kiwając się lekko na boki, na jej filuterne spojrzenie, rude loki.Wczoraj była blondynką, kiedy kładliśmy się do łóżka – przemknęło mu rzez głowę.

Ruszyli powolutku dookoła domu. Słowiki świergoliły w krzewach, pachniało bezpiecznie. –To jak? Powiesz jak masz naprawdę na imię? – drążył, acz już całkiem w luźnym tonie zabawy. Jego czujność już nie spała, a ciekawość właśnie się budziła. – Jakie to ma znaczenie… jak mamy na imię? Wszyscy jesteśmy ludźmi z tej samej planety. Wszyscy mamy taki sam początek i koniec mamy taki sam. Czy to nie wszystko jedno, jak mam na imię? Może właśnie tak jak mnie nazwiesz? – próbowała zasłonić się filozoficzną mgłą. – Czy nie jest Ci dobrze tutaj ze mną? Czyż nie masz wszystkiego czego pragniesz? Po co chcesz nazywać nienazwane i przykuwać do imion? – Rzeczywiście, nie mógł zaprzeczyć. Było mu tak dobrze, że zapomniał kim jest i dokąd zmierza. Zapomniał, że w ogóle dokądś zmierza. Nie zarejestrował nawet ile czasu jest tutaj. Chyba kilka zim minęło, acz śniegu nie pamiętał. – Jestem Twoim powietrzem, nazywam się Twój Tlen. – przyciągając go do siebie, wyszeptała mu do ucha. Poczuł znów wyraźnie jej ciepło i zapach. Rozpłynął się. Jego czujność i ciekawość wchłonęły placebo.

Potrzebny zastanawiając się jak agenci przeniknęli jego plan, zaczął okrążać pokój. Janowie siedzieli nieruchomo jak posągi. Żaden z nich nic nie myślał. Oni wiedzieli. Byli agentami jeszcze za poprzedniego systemu, i mieli od dawna wypracowaną siatkę wywiadowczą. Wcześniej pracowali poniekąd ideowo, teraz zawodowo. Potrzebny nie mógł o tym wiedzieć, że wymyślił coś co było dawno wymyślone i doskonale funkcjonowało. Agenci w tej konfiguracji działali od zawsze. – Rozumiem, że konfigurację siatki Panowie już znacie. – zaczął powoli. Janowie, jak zaprogramowani jednocześnie skinęli głowami na tak. Okrążając gabinet bacznie się przyglądał agentom chcąc zauważyć jakiekolwiek cechy indywidualne. Nic. Kompletnie nic. Żadnych mimicznych odruchów, wszyscy siedzą nieruchomo. Różnią się jedynie kolorem garderoby, ale niewiele. Wspólnie tworzą grupę nijaką. To był mistrzowski kamuflaż. Nijakość. Już miał zacząć referować, kiedy usłyszał charakterystyczny syk poczty pneumatycznej. W rurce tkwił przeźroczysty pojemnik, a w nim siedział chomik w pilotce, goglach z torbą skórzaną. Potrzebny wyjął pojemnik z rury. Chomik natychmiast wydostał się z tuby transportowej, wyjął z torby niewielką karteczkę i wręczył ją Potrzebnemu. Kiedy ten odebrał kartkę, chomik zasalutował i natychmiast wskoczył do pojemnika. Ruchem głowy pokazał by „nadać” go, wsadzając pojemnik do rury wysyłkowej. Potrzebny wsadził pojemnik, a ten natychmiast zniknął zassany. Spojrzał na kartkę. Było tam krótkie zdanie: Uważajcie na Bezwolnego. Omiótł wzrokiem siedzących agentów, celowo nie zatrzymując wzroku na Janie Bezwolnym. Chciał by mieli wrażenie, iż wiadomość dotyczy ich wszystkich. Oni jednak nic nie myśleli. Byli zawodowcami i nie przeżywali uniesień ani niepokojów. Upodobnieni do maszyn czekali co ma im do powiedzenia ich nowy szef. Nie żeby byli ciekawi, nie. Oni wiedzieli, co będą robili i jakie polecenia otrzymają. Wiedzieli też w jakim celu. Nie robiło to na nich wrażenia. Byli zawodowcami. Potrzebny natomiast krążył, by zyskać na czasie. To co chciał im powiedzieć legło w gruzach. Dlaczego ma uważać na Bezwolnego?! Dudniło mu pod czaszką. Nie był zawodowcem. Zawodowcem była Kara, ponownie ratując go uchyliła drzwi i wsunąwszy tylko głowę szepnęła konfidencjonalnie – Szefie, pilna sprawa na gorącej linii… – Nie rozumiał o jaką „gorącą linię” jej chodzi, ale natychmiast, wręcz odruchowo skorzystał. – Panowie wybaczą na moment. – oznajmił stanowczym tonem i wyszedł za Karą. Stała w korytarzyku i patrzyła wzrokiem, który oznaczał, iż rozumie i pomoże. Spojrzał jej w oczy. Miały szczerze naiwny wyraz budzący zaufanie. Bliskość nawet jakąś niewytłumaczalną powodowało to jej spojrzenie. – Dziękuję… – wykrztusił i wyszedł do hallu. Musiał ochłonąć i pomyśleć. Może nic nie zmieniać, a Bezwolnego osobno monitorować? A, może dziś im nic nie mówić? Podziękować za przybycie, wyrazić zadowolenie z poznania się i kazać czekać na dalsze dyspozycje. To ostatnie rozwiązanie dawało mu przewagę czasową, a ponad to mógł ich instruować i przydzielać zadania indywidualnie, co jak mniemał, utrudni im rozszyfrowanie prawdziwego celu całej operacji. Pozostawało pytanie – dlaczego ma uważać na Bezwolnego? Może odpowiedzi nie ma, i po prostu musi na niego uważać, albo Bezwolny ma jakieś skazy. Powinien o nich wiedzieć nim się ujawnią. Tok myślenia doprowadzał go do jedynej perfidnej metody zdobycia tej wiedzy. Mianowicie postanowił wrócić do gabinetu, wyprosić wszystkich agentów do hallu i wzywać pojedynczo w celu przesłuchania. Postanowił, że starą metodą poleci każdemu z agentów opisać pozostałych. Ich charaktery, cechy ukryte, życie prywatne i intymne. Wszystko. Sam dostarczy im w trakcie rozmów, fałszywych danych o poszczególnych członkach grupy, co spowoduje zamieszanie i dekonsolidację w jej szeregach. Poczuł przypływ energii. Zagubienie minęło bez wspomnienia i jego miejsce zajęła bezczelna pewność siebie.

Słodkie napoje, soczyste owoce i kandyzowane warzywa. Muzyka i namiętność. Wydawało się, że nigdy nie przeminą, aż pewnego słonecznego i pachnącego kwietnym miodem dnia na stole wylądowała miska pełna kaszy ze skwarkami. Wylądowała to najlepsze określenie. Aż kilka skwarek i trochę kaszy wysypało się na stół. Otosenjusz zdrętwiał w środku. Poparzył na swoją Panią. Była gruba i rozczochrana, ubrana w znoszone rozciągnięte dresy. Przetarł oczy. Obraz zniknął. Przed nim stała roześmiana blondynka z kiścią winogron w dłoni. – Zjesz kochany? – Letnia sukienka wdzięcznie oblewała jej kształty, a on zapadł w słodkie odrętwienie tym widokiem. Jak zahipnotyzowany patrzył na miejsce, gdzie talia przechodziła w biodra. Wpatrywał się, a jego obudzone zmysły znów zapadały w letarg. Jednak już nie były uśpione. Lada drgania, zakłócenia sfery mogły spowodować ich ponowne i trwałe przebudzenie. Ona wiedziała o tym i dlatego nie szczędziła owoców, namiętności i kandyzowanych warzyw. Przeczuwała, że nadejdzie ten moment i chciała go odwlec w czasie by móc jak najbardziej uzależnić od siebie Otosenjusza. Nie zamierzała walczyć zbyt intensywnie i długo. Chciała jak najdłużej sycić się „pierwotną energią”, którą posiadał w sobie Otosenjusz. On nie zdawał sobie z resztą sprawy z jej posiadania. Jednak wraz z upływem czasu, jaki spędzał w leśnym domku w objęciach swej Pani, czuł się coraz słabszy. Nie słabszy fizycznie, mięśnie pracowały doskonale. Ubywało mu sił, których wcześniej nie był świadom. Nigdy tego nie analizował. Po prosu był i niczego mu nie brakowało. Teraz jednak w sposób niezauważalny tracił siły, które wcześniej dawały mu inwencję, natchnienie, popychały go, by kontynuował swoją drogę. Zatrzymał się w miejscu. Trwał w upojnym bezruchu, jak maskotka na złotym łańcuszku. Czasem w nieświadomości podejmował próby wciągnięcia któregoś z objawień swej Pani, w poważniejsze rozprawy niż tylko słodzenie pięknem otaczającej przyrody. Próbował bez premedytacji jakiejkolwiek, dowiedzieć się o niej czegokolwiek. Za każdy razem napotykał ścianę, która stawała się tym twardsza im bardziej na nią napierał. Jednocześnie letarg jego zmysłów był coraz płytszy. Coraz częściej zadawał pytania, na które nie dostawał odpowiedzi. Gdzieś w głębi jego umysłu zrodziła się wątpliwość. Czy czasem nie wpadł w jakiś zaklęty krąg? Czy nie uległ magii? To akurat wydawało się pytaniem retorycznym.

Potrzebny wyprostowawszy plecy, poprawił marynarkę, wypiął pierś do przodu i nabrawszy powietrza do płuc ruszył z powrotem do gabinetu. Energicznie otworzył drzwi i wszedł do środka. Sześciu agentów o jednakowym imieniu siedziało jak posągi. Zastygli w tych samych pozycjach, w jakich siedzieli, kiedy wychodził. Podszedł do biurka i władczo oparł o nie dłonie. Spojrzał na siedzących. – Panowie, poproszę teraz abyście wyszli wszyscy i poczekali w hallu. Będę wzywał Panów pojedynczo. O pozostanie poproszę na razie Pana Bezwolnego. – przemówił jak monolit – przełożony. Agenci wstali jak na komendę i opuścili pokój. Pozostał jedynie Jan Bezwolny. Od niego zamierzał rozpocząć. Może uda mu się wyjaśnić dlaczego centrala ostrzega przed nim. Chomik był wysłany z super specjalnej sekcji. Z samej góry. Sprawa więc zdawała się bardzo poważna. Czy Bezwolny pracował na dwie strony? Czy po prostu nie można mieć do niego zaufania. Ale o jakim zaufaniu można mówić, jeśli jest się agentem, czyli z gruntu fałszywym. Zaczął instynktownie od starej sztuczki, czyli okrążania siedzącego w całkowitym milczeniu, by nagle zadać jakieś idiotyczne pytanie. Okrążył Bezwolnego kilkakrotnie, i nagle zapytał – Dobrze się Panu u nas pracuje? – wyszczerzył się przy tym w nieszczerym uśmiechu. Bezwolny powinien zbaranieć kompletnie i zacząć się jąkać szukając haczyka, ale nie. Jakby uczył się na pamięć odpowiedzi niemal natychmiast wypalił – Ja tam bezideowy jestem. – Potrzebny zbaraniał kompletnie i zaczął się jąkać szukając sensu takiej odpowiedzi. Przestał krążyć. Zapadło kłopotliwe milczenie. – To dlaczego wybrał Pan ten zawód? – wydukał w końcu nie znalazłszy innego mądrzejszego pytania by kontynuować wątek. – Zawód jak każdy inny. – znów bez namysłu Bezwolny odbił piłeczkę. – Taki sam jak lekarz? – Potrzebny brnął dalej nie wyczuwając, że Bezwolny przejął kontrolę nad rozmową. – Jak patrzeć zależy. Ja też leczę, operuję więc jestem lekarzem. Czasem jestem grabarzem, ale i tu leczę bo koniec jednocześnie początkiem jakimś jest. Zawód jak każdy inny. – zakończył. W Potrzebnym odezwało się nagle coś na kształt sprzeciwu. Jakaś ukryta jego część nie zgadzała się z tym. Opanował to uczucie. Miał przecież knuć i spiskować. Tropić i szpiegować.

Paweł „Kelner” Rozwadowski – @Homo@ (vol. 15)
QR kod: Paweł „Kelner” Rozwadowski – @Homo@ (vol. 15)