Liberec

Za lasem, rozkołysane wagony
łączą go z innymi górskimi wioskami
dawnej c.k. monarchii, tutaj czas idzie wolniej
tylko czeski przemysł szklarski wystawił
swe ciosowe świątynie: hotel Praga
upaja się jeszcze secesją, ze złoto-błękitnymi
mozaikami, podrobionymi obrazami Klimta
i Botero, subtelne żarty żwawych kelnerek
które być może kochają Francję czy Włochy
jakżeż tu się zagubić, zmysły
otępiałe w którymś z kasyn gry
napotykanych co krok, tylko one są tu
„nonstop” otwarte, górska wróżka wystękuje
całkiem prywatnie przez otwarte okno swe „tak, tak”
w niebo, aż spacerowicze
zatrzymują się i nasłuchują: słyszeliście
już dzisiaj o Bogu? Na rynku
letnie kino objazdowe: wciąż jeszcze przedstawia
Austriaków jako ciepłe kluchy, Czechów
jako chytrych piekarzy, a tata Wittgensteina
zbudował kolej żelazną aż do tego miejsca, z tymi zabawnymi
żeliwnymi kolumnami pod dachem peronu,
jakże inaczej można by było stąd się wydostać


Sarmackie pory roku

Dla Petrasa Repsysa
Artyści przebierania się w zimie, akrobatyczne
ćwiczenia przy ośnieżonym ogrodzeniu pastwiska, wspinaczka
przez granice działek, gimnastyka łapania
równowagi przez mężczyznę i kobietę podczas niesienia
dzbanów z wodą, adoracja chłopskiego króla
który nadjeżdża zdziczałym zaprzęgiem
wraz z buchającą wiosną, tancerki wokół
rozkwitłej jabłoni potrafią przewidzieć
plon jesieni, najważniejsze
by się udało oddać cześć paproci, najbardziej
skrytemu ze wszystkich kwiatów, w chwili rozkwitu
w noc letniego przesilenia, z niedźwiedziami
kąpać się w porannej rosie, wtedy pług
przestaje ciążyć jak kajdany, miłość jest
dziecięcą zabawą, łatwo wyślizgującą się rybą
unieruchomioną na plecach


Muldental

Miejsca z dzieciństwa, tutaj spędzałem ferie,
gdy moje rodzeństwo wyjeżdżało do Moskwy
ja zostawałem u życzliwej
babci, zawsze pomagała
gdy wyjeżdżała rodzina, trzeba przecież nakarmić
domowe zwierzęta i wnuki, wy saksońskie świnie
mówiłem, a myślałem o zazdrości, która
mnie gryzła, skąd miałem wiedzieć
że nie wydostanę się z tej prowincji
nie do poznania podzielonej na okręgi
jak mogłem przewidzieć, że będę leżał
na łąkach w Muldental ze wszystkimi tymi dziewczynami
które uwiodłem, z ich słowiańskiej dali


Neruda w Europie

Gromady wron krzyczą w szarą
mgłę, która nie chce uwierzyć
że zaczyna się wiosna, a my
uwiedliśmy niewinność, powrócić
z ptakami, miasta północy
można znieść zimą tylko z żarem
na policzkach, na twarzach nas trojga rumieniec
moje obie kobiety, żądza
mówi Kant, nie uzasadnia żadnej moralnej
decyzji, dopiero stawienie jej oporu
miał rację, my tylko źle interpretowaliśmy Kanta
chodzi o to, że trzeba to odwrócić
ogłosić chęć podążenia za niechęcią, to czyni wolnym
wrony nie mają pojęcia o tych spekulacjach, świadome zwycięstwa
formują się na niebie w V
by zająć miejsce na dachach, muzykalny
naród, dlatego podczas pieprzenia
nie przestajemy ich kochać


Mój bagaż

Z targu: jabłka i gruszki
ciemna lura, którą
uważasz za kwas: Gira
w kieszeni: przewodnik turystyczny (bez przewodnika)
w żołądku: mleko
w uszach: twój głos
na brzuchu: twoja dłoń
na wargach: tchnienie
surrealizmu: su relis
przyszłe kosztowności nie pasują
do plecaka, który dzisiaj niosę

przełożył Marek Śnieciński

Viktor Kalinke – Wiersze
QR kod: Viktor Kalinke – Wiersze