W końcu padło na mnie. Miałem przygotować obiad dla całej rodziny. Kartki na mięso skończyły się przeszło tydzień temu. Nawet te na wódkę i papierosy zamieniliśmy na kiełbasę. U nas dzień bez mięsa, to dzień stracony. Cała nasza rodzina uwielbia mięso i to pod różnymi postaciami. Pamiętam przywożone ze wsi pęta kiełbasy opasujące kuchenny okap i drzwi od łazienki. W niedzielę mama wstawała wcześniej, rozmrażała mięso i później rozbijała je tłuczkiem na desce. Nie zapomnę tych dźwięków do końca moich dni. Tak jak cieknącego kranu i skrzypiących drzwi na strych.
Kompletnie nie miałem pomysłu, co można zrobić na obiad jak się nie ma nic pod ręką. Matka ciągle robiła zupy na gwoździu. Szukałem go w talerzu, garnku, ale nigdy nie udało mi się na niego natrafić. Pewnie rozpuścił się w czasie gotowania. Ale to umiała tylko ona. A z moim obiadem było tak…
Nie pozostało mi nic innego jak zaglądnąć do spiżarki, do dużego kredensu, który wypełniał ją tak szczelnie, iż wchodziło się doń prawie na czworakach. Kredens był wielki i przepastny jak wieloryb. Przez lata połknął tyle talerzy, spodków, szklanek, dziwnych skrzyneczek, różnych przypraw, iż część z nich zapomniał oddać nam z powrotem, a część zagubiła się w jego wnętrzu. Stąd stale wydzielał orientalny zapach, coś między piżmem, a zapachowym kadzidełkiem.
Wpełzłem do mrocznego ciasnego pomieszczenia. Opuszkami palców wyczułem jego kształty, starałem się odkrywać go tak ostrożnie jak cenny obraz w muzeum. Tu i tam pod palcami poczułem zadraśnięcia, takie niby niepozorne rany, ale czułem, że sięgają głębiej, aż po warstwę twardych słoi. Poza torebkami pieprzu, mielonej papryki i liści laurowych, które kruszyły się ze starości nie trafiłem na nic, co mogło służyć za inspirację dla rodzinnego obiadu. Gdy chciałem już zrezygnować z poszukiwań niespodziewanie na samym końcu, gdzie kończyły się przegródki na słoiki z przyprawami wyczułem drewnianą skrzynkę. Z niemałym wysiłkiem, co wiązało ze staniem na piętach, chwiejąc się podciągnąłem ją końcami palców do siebie. Gdy była już na tyle blisko, iż chciałem ją podnieść, skrzynka okazała się być sklejona czymś z kredensem. Mocowałem się z nią stając co chwila na palcach, a dla dodania powagi całej sytuacji przygryzałem język. Gdy rozglądałem się za czymś ostrym, niespodziewanie sam podciąłem sobie nogi i odruchowo oparłem się na niej. Ta nie zdołała utrzymać mego ciężaru i spadła z hukiem na podłogę. Odskoczyłem, gdy zaczął się wylewać z niej jakiś płyn. Dopiero kiedy całkowicie uchyliłem drzwiczki spiżarki dostrzegłem, że z drewnianej skrzynki wystaje pęknięty szklany słoik. Wyjąłem go ostrożnie i podniosłem pod światło. Pływał w nim kawałek mięsa, podobny w kolorze do odbarwionej wątroby. Teraz dopiero przypomniałem sobie, że jakieś pół roku temu kazano mi odebrać ze szpitala kartę informującą o śmierci naszej drogiej babci. Lekarz w zaplamionym fartuchu niedbałym ruchem wręczył mi pognieciony poplamiony świstek, jechało od niego formaliną i dziwnym słodkim zapaszkiem.
– Masz chłopcze i nie zgub tego. A może chcesz na pamiątkę kawałek swojej babci. O mam tutaj nawet w słoiku jakiś jej fragmencik, chyba kiedyś była to wątroba, bo teraz przypomina zwykłe sterane życiem mięso – odparł szczerząc żółte zęby. Mimo, że było tam zimno i słychać było szmer lodówki, to czułem jak oblewa mnie zimny pot, na poły z dziwnym gorącem.
– Nie, chyba podziękuję – odparłem kierując się szybko ku drzwiom.
– Masz, nie krępuj się. Uwierz mi, twoja rodzina jeszcze ci za to podziękuje.
Gdy zatrzaskiwałem za sobą blaszane skrzydła wcisnął mi do kieszeni słoik opleciony gumką. Goniłem do przystanku jak oparzony nie oglądając się za siebie. Chciałem zgubić ten słodkawy zapach i nieszczęsny słoik. Miałem nadzieję, że wypadnie mi z kieszeni. Niestety cały czas jechałem z nim do domu. Mamy jeszcze nie było, siostry były na treningu w szkole. Nie mówiąc nic nikomu wsunąłem słoik do skrzyneczki po rumie „Havana 69”, który ojciec dostał od kolegów z pracy na pięćdziesiąte urodziny. Nikomu o nim nie wspominając, tak naprawdę na śmierć o nim zapomniałem. Teraz dopiero, jakby na zawołanie, kiedy miałem zrobić coś specjalnego na obiad, jak mówiła moja mama, ujawnił się przede mną. Popatrzyłem na niego pod światło. Przecinało go pęknięcie, przez które wylała się jakaś ciecz, w której wcześniej zanurzony był spory kawałek prawie ciemno-rubinowego mięsa.
Podszedłem do zlewu, wyjąłem garnek, nalałem zimnej wody i wrzuciłem doń, to co zostało z naszej, świeć nad jej pamięcią, babci. Wsypałem do wody liście laurowe, kolendrę, gałkę muszkatołowa i majeranek, odrobinę oleju, szczyptę cukru i na końcu pół szklanki mleka. Tak zawsze przygotowywała je nasza babcia Zenobia. Nakryłem je porcelanowym talerzykiem, a ten obciążyłem metalowym tłuczkiem, który ściągnąłem z drewnianego trzonka. Mięso moczyło się godzinę, potem wylałem wodę z ziołami i zalałem je po raz drugi, tym razem z dodatkiem roztartego cząbru i czubricy, a po wierzchu posypałem kminkiem. Nastawiłem radio. Oprócz informacji, iż delegacja Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego została przyjęta z uznaniem i z ulgą przez towarzyszy z bratniego Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich nic innego nie nadawano, no może oprócz muzyki poważnej. Z jak najbardziej poważną też miną wyjąłem mięso z wywaru i zacząłem je kroić. Natarłem je solą, pieprzem i czarnuszką, której tylko ja używałem w naszym domu. Wszak dwa lata szkoły gastronomicznej robiły swoje.
Rozbiłem mięso na cienkie płaty, obtoczyłem w tartej bułce i białku i wrzuciłem na patelnię, na gorący olej. Gdy skwierczało radośnie roznosząc wokół przyjemny ziołowy aromat w międzyczasie obrałem ziemniaki, zrobiłem surówkę z kiszonej kapusty.
I zadowolony z siebie nakryłem do stołu.
Mama weszła zaraz po piętnastej, potem jedna po drugiej, jakby się umówiły wróciły moje wysportowane siostry Ewka i Beata.
– O, zapomniałam ci powiedzieć, Kamilu, iż zaprosiłam na obiad naszego kuzyna
Romana – rzuciła jakby od niechcenia.
Mama kazała im umyć ręce więc wyparowały do łazienki, a ja dopełniłem obrzędu nakrycia stołu, stawiając po środku okrągłą deskę na garnek z ziemniakami i patelnię. Wszak w obliczu stanu wyjątkowego rodzice zdecydowali, że zawieszamy na czas nieokreślony w geście solidarności z internowanymi korzystanie z naszej rodzinnej zastawy stołowej.
– Przecież oni tam pewnie jedzą z blaszanych talerzy i kubków – mówił kuzyn Roman. Kiedy go cytowałem, rozległo się pukanie i on ci sam we własnej osobie rozpłaszczył się siadając koło Beaty. Była nas już czwórka. Gdy kończyłem nakładać sobie ziemniaki rozległo się pukanie. W drzwiach niespodziewanie pojawiła się ciocia Wandzia. Użyłem słowa niespodziewanie, gdyż ostatnio była u nas ze dwa miesiące temu.
– O widzę, że trafiłam na rodzinny obiad – odparła od drzwi i wiedziona zapachem smażonego mięsa usiadła tuż koło mnie.
– Widzę, że to twoja sprawka, Kamilu – nie oglądając się na nikogo sięgnęła po leżący obok talerz.
– Smacznego – odparła mama robiąc pod nieobecność ojca za głowę rodziny. Jakby z niedowierzaniem sięgnęła widelcem po porcję wysmażonego mięsa. Moje wygłodzone siostry nawet przez moment nie zastanawiając się nad tym, co jest na patelni szybko ładowały na talerze porcje mięsa, ziemniaków i surówki wypełniając je prawie po brzegi.
– Widzę synku, że można na tobie polegać – odparła w końcu mama biorąc powoli widelec do ust. – Powiem szczerze, myślałam, że zrobisz naleśniki. No, ale widzę, że znalazłeś wyjście z sytuacji.
– To jest świetne w smaku – odparł kuzyn Roman. No, może znowu przesadziłeś z ziołami synu – mówił do mnie jak zastępczy ojciec. Wyjmując nieprzeżute gałązki czubricy, kładł je na brzegu talerza. Nikt już więcej nie zadawał mi żadnych pytań. Wszyscy byli zbyt głodni i w milczeniu oddawali się pałaszowaniu moich mięsnych specjałów. Z talerzy zniknęły też ziemniaki i surówka. Kiedy w końcu zjedliśmy babcię, wszyscy mimo woli popatrzyli na siebie, jakby podejrzliwie. Zapanowała między nami zgoła grobowa atmosfera. Tylko kuzyn Roman obserwował nas sytym nieobecnym wzrokiem i nagłym skinieniem ręki kazał otworzyć okno. Raptowny powiew powietrza rozwiał chusteczki, którymi wycieraliśmy usta i zupełne już resztki babci Zenobii poprzyklejały się do ściany nośnej, ścianki działowej, sufitu i abażura. Jedna wleciała nawet za piec i tam już została.
Po zjedzeniu babci w naszym domu nastąpił szereg nieprzewidzianych zdarzeń.
Ja, po długiej przerwie postanowiłem zaprzyjaźnić się z Bogiem. Wszedłem do kościoła, był chłodny niczym kostnica. U drzwi wejściowych przywitała mnie scena ukrzyżowania. Uświadomiłem sobie, że wcale, ale to wcale nie zadawaliśmy babci podobnego bólu. Ona po prostu była już nieżywa, tak jak bywają nieżywe muszki owocówki, gdy skierować na nie ostry strumień światła lub machnąć trzydziestodwukartkowym zeszytem przed ich kruchymi nosami.
Po chwili kuzyn Roman kompletnie zatopiony w myślach zszedł z tego świata, ale tylko do piwnicy i zabrał się za rąbanie drewna na opał tak, że wszystko trzęsło się od piwnicy, aż po dach. Jęczało i jakby dogadywało nam pod samym nosem siekiery. Nigdy tego nie robił i wręcz brzydził się do niej schodzić, bo uwłaczało mu to jako dyplomowanemu architektowi. A muszę wam jeszcze wspomnieć, że mój ojciec został „zmilitaryzowany” jako kierowca karetki w pogotowiu i od pewnego czasu nie wracał do domu, tylko nocował w „koszarach” czyli baraku dobudowanym doń za późnego Gomułki.
Ciocia Wandzia wyszła niepostrzeżenie z domu z drutami, na których wił się za nią długi wełniany szalik. Gdy sobie to uświadomiła, po chwili wróciła niosąc go pod pachą zwinięty w rulon. Marszczył się niczym wąż boa. Rozłożyła go w przejściu między pokojem, a przedpokojem i chodziła po nim tam i z powrotem skupiona na oczkach mrugających do niej z drutów. Moja mama jak tylko to zobaczyła, ruszyła do wyjścia. W przelocie zdjęła z wieszaka bluzę z kapturem i klucze od strychu. Kilka dni temu przepaliła się żarówka więc szła prawie po ciemku obmacując ścianę, a gdy dotarła w końcu na samą górę, to szarpnęła tak za drzwi, że te wyleciały z zawiasów.
Odgłosy rąbania słychać było w całym domu, a nawet na ulicy, tak że nikt nie miał odwagi stanąć w tej sytuacji z naszym kuzynem oko w oko.
Mama podniosła z podłogi szlauch i odkręciła wodę. Chlapiąc wokół wypełniła nią blaszaną wannę stojącą od niepojętych czasów na naszym stryszku i w końcu usiadła w niej, w tym wszystkim co miała na sobie. Wylewająca się woda tworzyła długie strugi, a te łączyły się w coraz większe wylewy grożąc zalaniem naszej sąsiadki p. Pukowej. Moja siostra Ewa wyszła z domu bawiąc się na światłach przechodzeniem przed pędzącymi samochodami, tam i z powrotem przez jezdnię, co przedtem nigdy by się jej nie przytrafiło, gdyż bała się ich bardziej niż pająków. Przypominałem sobie, że tak robiła Zenobia, kiedy dziadek nie wracał na noc do domu, a ona straszyła nas i jego, że tym sposobem skończy ze sobą raz na zawsze.
Matka zaczęła po jakimś czasie wymachiwać bezwładnie rękami jak wiosłami i zdawała się odpływać od nas z całym strychem, jakby niespodziewanie wychynęła z wnętrza, dopiero co świeżo namalowanego obrazu. Babcia Zenobia nieustannie marzyła o dalekich podróżach. Gdy o tym mówiła wówczas niezwykle energicznie wymachiwała nam rękami przed nosem, co miało znaczyć mniej więcej, w jakim kierunku najchętniej by się udała.
W międzyczasie moja młodsza siostra Ewa usiadła na podłodze tuż przy kanapie, potem zrobiła szpagat, by po chwili stanąć na głowie przy ścianie. Po tej rozgrzewce sięgnęła po nasz rodzinny album i zaczęła przeglądać zgromadzone w nim zdjęcia, czego nigdy przedtem nie robiła, uważając bowiem, że ta czynność przynależy do osób starszych.
Gdy tak obserwowałem to z kuchni myjąc naczynia, co zwykle dodatkowo mnie uspakajało, uświadomiłem sobie, iż każdy z nas na swój sposób nawiązał ponownie łączność z naszą świętej pamięci babcią Zenobią, stając oko w oko z tajemnicą jej życia. I to nie tylko tego, które zakonserwowane było w tym małym, niepozornym kawałku mięsa.

10/13/01/2013

Gabriel Leonard Kamiński – Kiedy zjedliśmy babcię
QR kod: Gabriel Leonard Kamiński – Kiedy zjedliśmy babcię