Miasto leżało na pustyni. Lecz pustynia była daleko. Być może gdzieś za miastem rosły góry. Mniejsza o to. Najważniejsze, że pustynia – była. I była wszędzie.

Ale nie było morza. Morza nie było wcale. Nikt go nie widział. Wiem to na pewno. W każdym razie – wiedziałem. Ponieważ wtedy – morza naprawdę nie było. Możliwe, że i teraz go nie ma. A jeszcze dawniej – do najbliższego morza karawana szła 37 dni. Lecz potem – morze znikło. A przecież mogło w ogóle go nie być! A do drugiego najbliższego morza wędrowało się 53 dni. I cały czas – przez pustynię! Niektórzy się domyślali, że za górami, które na pewno rosły gdzieś niedaleko, rozpościerał się ocean, ale o tym nie wypadało mówić.

W mieście nikt nie mieszkał. W nim ludzie tylko umierali albo się rodzili. W nim umarli obaj moi dziadkowie, z których jeden urodził się na pustyni, a drugi w stepie, nad jeszcze dalszym morzem. W nim urodziłem się ja. I mój brat. Ale już nie mieszkamy w mieście.

Ten dziadek, który się urodził na pustyni i mówił językiem Aborygenów, dziś już zapomnianym, siedział w centrum miasta i kierował ruchem pociągów wożących ludzi przez pustynię – do miasta albo z miasta: jedni przyjeżdżali tu umierać, drudzy się rodzić, inni stąd wyjeżdżali. Bo już się urodzili. Albo już umarli.

Ten dziadek, który się urodził w stepie, nad morzem, chciał mnie nauczyć dalekiego stepowego języka, ale nie zdążył, bo ja się urodziłem, a on umarł. Dlatego nie pamiętam ani dziadka, ani języka, którym mówił. Dziadek robił z brązu, z granitu i jeszcze z czegoś, z czego zwykle robi się takie rzeczy, wielkich wąsatych wujków. Widziałem ich fotografie. Stali ci wąsaci wujkowie na pustyni, a obok, po żelaznych szynach, pędziły pociągi, gnane przez mojego drugiego dziadka, tego, który się urodził na pustyni i znał język Aborygenów, dawno zapomniany.

Możliwe, że Aborygenów też nie było. A był tylko – język. Ale nie było w tym języku głoski [szcz]. Dlatego mojego nazwiska i nazwiska mojego dziadka i jego syna, a mego ojca – nie dało się w tym języku wymówić. Można je było tylko pomyśleć. A napisać w ogóle się nie dało. Ale wiem na pewno, że było w tym języku słowo „umr”, które znaczyło „życie”. Reszty słów nie było.

W końcu opuściłem miasto. Albo miasto opuściło mnie, wyskoczyło z pociągu jadącego przez pustynię. I tam zostało. Zostało na pustyni. A może ciągle jeszcze wlecze się po torach, próbując dogonić pociąg. Ale nic z tego!

II

Nasz zwykły ośmiopiętrowy blok w kształcie podkowy wrzynał się w kanał, po którym codziennie (nawet kilka razy) przepływał wzorzystą łodzią rządca miasta i otaczającej miasto pustyni. A za wzorzystą łodzią płynęli rozmaici drapieżcy: pluskwy domowe, węże, krokodyle, smoki – i każdy z automatem Kałasznikowa. Na marmurowe nabrzeże kanału, ozdobione gęstym mchem i darnią, wychodziły okna naszego mieszkania. Na parterze. Oplatała je winorośl, machała do nas kleistymi zielonymi łapkami, chwacko ruszała jasnozielonym wąsem, nie mając pojęcia, choć to wstyd, że można z niej robić wino. Bo wina nikt w mieście nie pił. Wino było dla mieszkańców miasta zbyt prostackim napojem. Mieszkańcy miasta żywili się wyłącznie nektarem i ambrozją. Ów zwyczaj, panujący tu od tysiącleci, przywiózł ze sobą wielki zdobywca, wódz o dwóch rogach, który też żywił się tylko rosą osiadającą na łodygach piołunu. To był na pewno gorzki piołun. A za naszym oknem rosły dmuchawce. Babka. Gorczycznik. Lebioda. Koniczyna. Jaskółcze ziele. Lucerna. Kwiaty babki i koniczyny bardzo smakowały mieszkającym w ogródku żółwiom. Ale kwiatami gorczycznika baliśmy się je karmić, myśleliśmy, że od tego ślepną. A komu potrzebne ślepe żółwie?

W mieszkaniu, na obudowanym balkonie, pod oknem, które codziennie widziało, jak się przemieszcza władyka miasta i przylegającej do miasta pustyni, rosły kaktusy. Kaktusy miały za mało światła i dlatego wyrastały długie, długaśne, i przebijały sufit. Najpierw sypało się wapno. Potem beton. Potem kurz od sąsiadów. Na samym końcu sypały się afgańskie przekleństwa. Nad nami mieszkali Afgańczycy. Albo Turcy. Albo jedni i drudzy. A może nikt tam nie mieszkał, bo czasem lała się na nas czyjaś woda. Dużo wody. Musiała to być woda bezpańska. A na suficie pojawiały się żółte plamy i pomarańczowe pęcherze. Tak było w dużym pokoju, tam, gdzie na parapecie stało akwarium z parą traszek. Przed traszkami mieszkała w akwarium szczeżuja wielka, która zjadła malutkiego suma. A przed sumem żyły w nim czarne ryby-teleskopy. Ale umarły. Samiec umarł. Był wdowcem. Wcześniej umarła samiczka. A przed teleskopami akwarium było suche i mieściło się w nim 20 litrów powietrza, które wdychała Roza, świnka morska, ale się udławiła własnym szczęściem. A przed Rozą – biały chomik Juan Manuel. Biały, z czerwonymi oczkami. Chyba był samicą, tylko imię miał męskie, z głupiego meksykańskiego serialu. A przed Juanem Manuelem w akwarium znów była woda i pływały w niej między łodygami rogatka mało wybredne gupiki. Pawie oczka. Dziwne, ale one też umarły. A jeszcze wcześniej w ogóle nie było akwarium.

III

W dużym pokoju, który nazywaliśmy salonem, mieszkał telewizor. Stał na barku –drewnianej lakierowanej trumnie na krótkich nóżkach. Zabawnie się ją otwierało. Najpierw otwierały się drzwiczki – do dołu, pod kątem prostym. Za drzwiczkami – ślepa drewniana ściana. Wystarczyło ją pchnąć i wnętrze barku zaczynało się obracać… A w środku lustrzany pokoik.

Dopiero później się dowiedziałem, że barek służy do przechowywania specjalnych napojów, które napawały mnie lękiem. Bałem się ich dzikiego smaku. Piekły od niego usta. Bałem się ich nieokiełznanej siły. Ale u nas te napoje nie mieszkały w barku, tylko na świątecznym stole. I zwykle nie za długo. Często zostawały na dnie kieliszków. Czasem poiliśmy nimi świnkę morską. Albo straszyliśmy rudego kota-abstynenta. Rudy kot przeżył świnkę i chomika, i rybki, i traszki. I pustkę akwarium.

A w barku skrywała się lutownica taty. Kalafonia (marzenie o bursztynie). I gołe drewniane ciotki. One były wszędzie. I w barku, i na telewizorze, na stole, i na półkach. Na każdej półce naszej meblościanki. Dlatego wiedziałem, jak wygląda rozebrana kobieta, na długo przed tym, nim zobaczyłem prawdziwą. Rzeźbił je dziadek, ten, który nie zdążył mnie nauczyć dalekiego stepowego języka.

Te ciotki z drewna, bejcowane, wypolerowane, to były alegorie. Wolność – jako kobieta zrzucająca parandżę. Macierzyństwo – z golutkim niemowlakiem. Było też parę kobiet z mieczami. I były po prostu – kobiety. O dużych piersiach. I nie do wiary szerokich biodrach. Z cienką talią. Z długimi, skłębionymi włosami. Nie wiedziałem wtedy, nie wiedziałem, jak nazywała się ta jedna – z owocem granatu w dłoniach. A druga – szczupła, szczuplutka – z burzą włosów wzlatujących do sufitu.

W nocy zeskakiwały z półek i właziły na parapet. A przecież były z drewna. Poruszały się z trudem. Bolało je, kiedy zginały stawy. Często spadały na podłogę. Na dywan. Nieraz budził mnie stukot spadających gołych ciotek. Chowałem głowę pod kołdrę i długo nie mogłem zasnąć, aż wiatr, który przypadkiem uwiązł w okiennych szparach, zalizywał ich drewniane rany.

O świcie znów wszystkie były na miejscach. Posypywały się kurzem – dla niepoznaki. A ja i tak wiedziałem, wiedziałem!..

IV

Dwa stoły: jadalny (duży) i podręczny (mały). Krzesła. Dwa fotele. I rozkładana kanapa. Z dużego stołu można zeskakiwać, machając przy tym rękami. Tak z bratem uczyliśmy się latać.

A jeszcze można było z dużego stołu zrobić domek. Taka zabawa: w domki. Wszystkie meble trzeba zawiesić kapami, kołdrami i szmatami. Idą w ruch deski, listwy i szczotki. Ale najważniejsze są szmaty. Kapy ściągaliśmy ze wszystkich łóżek. Z maszyny do szycia – szmaragdowozieloną czarodziejską płachtę, pluszową, z frędzlami. Wystrojony w tę płachtę, często bawiłem się w króla. Ale najciekawiej było – w domkach. W środku, pod stołem przykrytym grubym pluszem, było tak ciemno, że świeciliśmy z bratem latarką. W naszym własnym domku. Małym, przytulnym. Do którego można było się tylko wczołgać. Reszta mieszkania była taka ogromna i niezbadana, że aż strach. A tu u nas, za pluszową ścianą, pachniało kurzem. I sufit nie przeciekał. Do domku można było śmiało zaprosić gości. A najlepiej po prostu w nim siedzieć, po ciemku. I milczeć. Albo o czymś rozmawiać. Tylko o czym się rozmawiało w domku, nie pamiętam. Chyba o niczym. Ale na pewno się nie milczało. A jeśli się milczało, to też o czymś.

Kurz był dwojakiego rodzaju. Domowy i uliczny. Uliczny poniewierał się na dworze. W ogródku pod naszymi oknami. Tam była ziemia. Pokruszona ziemia. Przeżuta przez słońce. I na drogach też leżał uliczny kurz. I przed wejściem. W odróżnieniu od domowego był żółty. Akurat w kolorze słońca. I ziemi, oczywiście. Kurzem pachniało powietrze i nasycała się odzież. Ale był jeszcze – zapach główny. Powszechnie znany, właściwy miastu od samego początku, któż nie opisywał tego zapachu, a nazywano go tak: „zapach kurzu przybitego deszczem do ziemi”. Był on nawet słynniejszy od zapachu melonów, potężnych jak biodra gołych ciotek. Bo melony też się pokrywały kurzem. A dawni poeci pustyni pisali, że w ten kurz starły się przed wiekami kości bogatych i biednych, mędrców i głupców, mężczyzn i kobiet.

Nie tylko deszcz przybijał do asfaltu tumany słonecznego kurzu. Zabawniej było polewać go wodą ze szlauchu, szczególnie po zachodzie, kiedy ziemia jest jeszcze gorąca. I powietrze jest jeszcze gorące. A woda w szlauchu – zimna. Wtedy zapach jest jeszcze słodszy.

A z ulicznego kurzu można robić – boboczkę. Boboczkę robi się tak: bierze się szczyptę kurzu. Tylko musi być czysty. Bez piasku, bez gałązek, bez mrówczej łapki. I trzeba splunąć na równą powierzchnię, ale tak, żeby plwocina była okrągła. Najlepiej – idealnie okrągła. I przysypać ją kurzem. Jeśli nastawić uszu, słychać, jak kurz i ślina skwierczą. A jak się dobrze wsłuchać, można rozróżnić szepty bogatych i biednych, mędrców i głupców, mężczyzn i kobiet. Szepczą do siebie w dawno zapomnianym języku pustyni, w którym jest tylko jedno słowo i nie ma w nim dźwięku [szcz], charakterystycznego dla prawdziwego szeptu. A jeśli wsłuchać się jeszcze mocniej, można wyłowić jeszcze jedno słowo – „pisz-pisz”. Tak wołają na kota.

I tworzy się okrągła, lekko spłaszczona blaszka, która powinna wyschnąć. A kiedy wyschnie, trzeba ją mocno pocierać wskazującym palcem. Polerować, aż sczernieje. To właśnie będzieboboczka. Okrągła jak słońce. Jak nocne słońce, czarne i niewidoczne.

A kurz domowy jest szary i włóknisty. Kurz domowy leżał na półkach, książkach, stołach i szafkach, na telewizorze, na parapecie, na ramionach i głowach drewnianych gołych ciotek. Najwięcej było go pod łóżkami. Tam zbijał się w kłęby, oblepiał brudne skarpetki, przywierał do zapomnianych zabawek i brudził palce. A zapomniane zabawki ginęły. Znikały. Ulatniały się. Wchłaniała je przestrzeń mieszkania. Pożerał je czas mieszkania. I nikt już ich nie znajdował. I nigdy nie znajdzie. Więc kiedy ginęła jakaś rzecz, i ginęła w mieszkaniu, i byliśmy pewni, że w mieszkaniu, i długo nie mogła się znaleźć, to nie było sensu dalej jej szukać. Koniec. Przepadła. Licho zabrało.

V

Licho nie umiało czytać. Dlatego nigdy nie zabierało książek. Książki nigdy nie przepadały. Nie było ich zbyt wiele. A i tak się mieszały, przeskakiwały z półki na półkę. I układaj je później na miejsca! A kiedy układasz – to oczywiście przeglądasz, podczytujesz. Czasem tak się zaczytasz – i już ciemno, już zima nastała. Chociaż w mieście leżącym na pustyni zimy nie było. Zima zdarzała się gdzieś tam, daleko od miasta – taka prawdziwa zima, na którą my, naiwne głuptasy, daremnie czekaliśmy w mieście. Domowy kurz przypominał o śniegu. Był szary, ale na ciemnych półkach meblościanki, tam, gdzie stały książki, wydawał się bielusieńki. Śnieżny. Księżycowy.

A meblościanka była jak osobne mieszkanie! Wysoka, prawie do sufitu, wyższa niż my wszyscy. Na samej górze stała na marmurowym postumencie żółta drewniana ciotka, goła, z gęstą spiralą włosów. No i jeszcze lubił się tam przechadzać nasz rudy kot. Brał rozpęd na dywanie, potem wskakiwał na stół. Przewracał wazony. A najważniejsze, że tam, pod sufitem, na starych gazetach, suszyła się, przywieziona z gór rosnących gdzieś za miastem, dzika róża. Dzika róża suszyła się. Dopóki nie skamieniała.

A pod półką, na której suszyła się dzika róża, był cały rząd szafek. Żeby je otworzyć, trzeba było wejść na krzesło lub stanąć na wysuniętych do przodu dolnych szafkach. Albo wleźć na stół, zwłaszcza jeśli się chciało pogrzebać w ostatniej szufladzie z prawej strony, tej przy oknie. Leżały tam teczki z naszymi rysunkami z dzieciństwa, malowanymi akwarelą, kredkami albo piekącym flamastrem. Trzeba je było trzymać pod kluczem. Te rysunki. Żeby przypadkiem nie wyskoczyły z nich fluorescencyjne bażanty, zające o chudym, podłużnym tułowiu i z łapami jak u niedźwiedzia. Żeby nie zszedł z pomarszczonej od wilgoci kartki akwarelowy Bóg, cały w dużych, rudych promieniach, z kołem od lokomotywy nad głową. Dobrze robiliśmy, że trzymaliśmy to wszystko w teczce. W szufladzie. Zwłaszcza mieszkańców innych planet. Zielonych cudaczków.

No i jeszcze albumy ze zdjęciami. Nie były to najstarsze zdjęcia. Za to czarno-białe, zrobione głównie przez tatę, wywołane w ciemnej łazience, przypięte spinaczami i wysuszone. Na niektórych wił się na białym prześcieradle w groszki ciemny kosmaty robaczek. Na innych ten sam robaczek był szczelnie zawinięty w pieluszki i wyglądał jak biała laleczka z wielkimi oczami i dużą głową. To byłem ja. Kiedy siebie nie pamiętam. Czyli – ja, kiedy mnie jeszcze nie było. Ale było coś, co się ruszało, płakało i śmiało, i dopiero później miało stać się mną.

Na drugich zdjęciach – duża biała kijanka. Mój brat. Na innych – my dwaj. Na kolejnych – my i ktoś jeszcze. Na następnych – ktoś jeszcze, ale już bez nas. I tak dalej. Zdjęcia rodziców zajmowały oddzielne albumy. Ale to było jakieś zbiorowisko fantomów, gdzie oprócz takich dziwnych, nieprzyzwoicie młodych, a nawet całkiem malutkich, mamy i taty, oprócz znajomych ciotek i wujków, nie brodatych jeszcze i nie łysych, nie było nikogo, poza poruszającymi się i mówiącymi postaciami. I wszystkie te postacie zastygły w najróżniejszych pozach, i tak już zostało. Koniec. Rozpłaszczyli się w grubych albumach. I uparcie milczeli.

VI

Choinkowe zabawki w kartonie. Wyjmowało się je raz do roku. I raz do roku chowało. Wisiały na gałązkach sztucznej, plastikowej choinki, która większość swojego życia przeżyła w jednej z górnych szafek. Rozebrana na części. Zabawki dzieliły się na szklane i nieszklane. Szklane były ładniejsze. A ze szklanych najładniejsze były jaskrawe bombki, w nich odbijają się nasze twarze i są wtedy podobne do pysków i ryjów. A ulubioną naszą zabawką był biały szklany domek, przysypany białym szklanym śniegiem. Funkcję śniegu pełniła również wata i girlandy z cieniutkiej folii. A girlandy z grubej folii udawały lodowe łańcuchy. Innego śniegu nie było, tak jak nie było innej zimy, jeśli w ogóle była jakaś zima.

Tylko raz przyśnił mi się śnieg, prawdziwy – zimny, puszysty, tający w rękach, kiedy wracałem ze szkoły. I od razu nabrałem sobie tego śniegu do torebki po bułce z masłem. Przyszedłem do domu i śnieg z mojego snu położyłem w zamrażalniku. I zapomniałem o nim, do Nowego Roku. A w noworoczną noc, gdy się zbudziłem z wiosenno-letnio-jesiennej śpiączki, wyjąłem zbitą, na wpół zlodowaciałą bryłkę z zamrażalnika i na talerzu podałem ją do stołu. Nikt z noworocznych gości nie tknął śniegu. Nikt nie wierzył w śnieg. Wszyscy mówili, że śniegu nie ma. Że się nie zdarza. Że to taka bajka dla małych dzieci. A ty już jesteś dorosły. Dla zabawy możesz sobie wierzyć. Ale śniegu nie ma, nie było, i nie będzie. Dlatego nikt go nawet nie dotknął, nikt nie roztopił ani jednej śnieżynki. I po co to wszystko, skoro śniegu – nie ma?

Tamten śnieg, prawdziwy śnieg nie był słodki. Za to ile było najróżniejszych słodyczy! Tabliczki czekoladowe, cukierki, batoniki. Prażone orzeszki w mlecznej polewie. Zefir, chałwa, rachat-łukum, pomadki, galaretki. Tort posypany ciepłym lepkim śniegiem, z chrupiącymi bezowymi śnieżkami na środku i po bokach. Taka właśnie zabawkowa, cukiernicza, posrebrzana zima. Z zapachem girland, plastikowego deszczu. Z polimerowym zapachem sztucznej choinki i trzaskiem noworocznego telewizora. Prawdziwe choinki nie rosły w mieście ani w okolicy, przywożono je spoza pustyń, rzek i mórz. W mieście rosły choinki polietylenowe, polipropylenowe, fenolowo-formaldehydowe oraz jałowce. Zimę trzeba wymyślać, bo jest piękna, jak ten wiszący na niezniszczalnej, wiecznie zielonej choince domek. Rozbity przez nieuwagę.

Nieprawdziwa zima, długa i surowa, a w niej Nowy Rok wyrywa się w ciemność jednej jedynej nocy i tuzina pachnących spalenizną wieczorów – zima nie ta prawdziwa, lecz ta wymyślona przez starą watę – śnieg, który się nie topił i wchłaniał wszystkie zapachy, strachy na lachy, ochy i achy, i… światło choinkowych lampek i pstrokatych gwiazdek, połączonych w elektrogirlandę.

A ten szklany domek lubiłem za jego niepowtarzalny zapach. Żadna rzecz w mieszkaniu nie pachniała tak jak on. Pewnie dlatego, że domek, jak wszystkie choinkowe zabawki, był pusty w środku. I przechowało się w nim powietrze z czasów, kiedy mnie jeszcze nie było. Kiedy go wieszał na sztucznych choinkowych gałązkach ktoś, kto nie podejrzewał, że się wkrótce pojawię. (Zabawki na choinkę to najlepsze naczynia do przechowywania starego powietrza). A jak domek się stłukł, powietrze z niego wyszło i już w żadnej rzeczy nie mogło się schować. Rozpłynęło się. Jak kropla w morzu. Ale morza – nie było. Była pustynia.

(z rosyjskiego przełożyła Izabela Korybut-Daszkiewicz )

Sasza Griszczenko – Wstecz. Długi wiersz prozą [fragment]
QR kod: Sasza Griszczenko – Wstecz. Długi wiersz prozą [fragment]