Żongler i jego cień

Tym razem trzy piłeczki.
Podrzuca jedną, która wpada
do lejka trzymanego w ustach.

Podrzuca drugą, a ja zastanawiam się,
gdzie wpadnie – lejek jest zajęty
przez pierwszą piłeczkę.

Myślenie mnie zdradza.


Czytając starych chińskich poetów, listopad 2011

Nie mam prawdziwego wiersza.
Nie wiem, co zrobię dziś wieczorem,
kiedy po spacerze z psem i kilku łykach jogurtu
wyciągnę z ryzy białą kartkę.
Dziś wieczorem nie będzie wierszy,
powiedzą okna po drugiej stronie ulicy.
Już żadnych dzisiaj wierszy,
powtórzy echo dobiegające ze środka,
z miejsca, które mogłoby być duszą
lub niebieską smugą po świecy
zgaszonej przez deszcz w jednym z poprzednich wcieleń.


Krystalizacja

Dziś wieczorem zawadzające sobie obłoki:
wiatr ma nareszcie wychodne. Miasto i kanał
biegną osobnymi nurtami, a staw na wyspie nadrabia
zieloną miną. Piję kawę. Układam pasjansa. Wczoraj
przypadkowe spotkanie z żoną Iksa.
Na twarzy miała wypisaną całą jego poezję
razem z przekładami i niezliczonymi nominacjami.
Dziś popołudnie bez słów i bez książek.
Tylko deszcz bez rozwinięć i proste czynności, których
nikt nie zauważy. Piękno sztuki? Nie, po prostu kurz
starty z półki, bób wrzucony do garnka, spacer z psem
po najbliższej, jeszcze nieusuniętej okolicy.


Milcząca większość (Polska 2010)

Dawno temu, kiedy byliśmy jacy tacy,
a w zimie śniegu było po kolana, instytucje ekonomiczne
nie działały tak bezlitośnie, choć ich filie tkwiły
w zalesionych zaułkach naszych rozgadanych miast i miasteczek.
Dawno temu, w nieco głębszej Polsce, nad jakimś jeziorem
opisanym z wysiłkiem przez panią z geografii, chciało się odetchnąć
słońcem, które nieskończenie powoli zachodziło
w tej złożonej historii, z którą jesteśmy za pan brat, bo mamy ją
we krwi i majestatycznie przetaczamy się z pokolenia w pokolenie,
nie mając większej nadziei na to, że ktoś wypowie kwestię
o kluczowym znaczeniu.


Zelem (zagadka)

Wczoraj wieczorem śnił mi się Sefed.
Jak to możliwe? Przecież nigdy tam nie byłem.
W jednej z krętych uliczek spotykam siebie
sprzed lat, z jakiegoś prawieku, kiedy stawało się na polu
i wyciągało ręce, żeby przywołać wszystkie wiatry ziemi.
Wiatry nie przybywały, ale został obraz
między ciałem i duszą, zapieczony,
obcy mej istocie. Osłaniał mnie od środka,
jakby tkwił tam od zawsze, bronił wstępu
do siebie, zamykał kamienne podwoje.


Lampka

Siedzi w puszystym mroku. Świeci. Trwoni blask
w bezludnej chwili, kiedy za oknem mgła
jak z pralni i szorowanie chodników. Latarenka,
lampka wina, przesmyk chłodu
w unerwionej, rozżarzonej kropli. Zgaszone tło
i cerkiewny smutek. Zapatrzona do wewnątrz,
skąd nikt nigdy, jak nagła wichura zrywająca
jedna po drugiej aureolę. O świcie błękitnieje.
Domaga się widzenia. Jak my wszyscy,
ledwie rozbudzeni, mówiący jeszcze językami aniołów

Jacek Gutorow – Sześć wierszy
QR kod: Jacek Gutorow – Sześć wierszy