Czy poezja i proza to osobne planety w Tobie? Wydałaś tom „Zapalmy moją krew” prawie zaraz po tym, gdy wyszła Twoja powieść „Skończyło się na całowaniu”. Czy te książki są zupełnie niezależne, czy można odnaleźć jakieś ślady jednej w drugiej? „Zapalmy moją krew” zaczyna się i kończy prozą, stąd moja myśl i pytanie.

Czasem myślę, że moja poezja i proza to osobne planety, a czasem, że nie są osobne. Gdy myślę, że są osobne, do głosu dochodzą moje życzenia, bo chciałabym, by były osobne. Tak jest przecież bardzo dobrze, te rzeczy mają wtedy większą wartość. Znam pisarza, który mówi, że lubi, gdy jego ulubiony autor zaskoczy go w nowej książce, zrobi coś radykalnie innego, chociaż on tego w pierwszej chwili może nie rozumieć. I ja tak właśnie chciałabym zaskakiwać, zmieniać się, czynić z każdej kolejnej książki osobną planetę.

Jednak moja proza i poezja nie są osobne, za szybko powstają, w zbyt krótkich odstępach czasu. Tak jednak nie było w przypadku „Zapalmy moją krew” i „Skończyło się na całowaniu”. „Skończyło się…” jest z grudnia 2021 roku, a „Zapalmy…” z czerwca 2022 roku, ale tę pierwszą rzecz napisałam zaraz po „Dresiku” – na przełomie 2019 i 2020 roku, zaś „Zapalmy…” w 2021 roku. Zatem zdążyłam się zmienić, miałam inne przemyślenia, różne perspektywy. Może jednak to nie był wystarczająco długi czas, bym się radykalnie zmieniła i dała temu wyraz w twórczości? Słyszałam na moim spotkaniu w Łodzi opinię, że tworzone przeze mnie poezja i proza to nie są osobne planety, że nawet niektóre wątki w książkach się powtarzają, uzupełniają.

Za tym, że moja poezja i proza nie są osobnymi planetami, przemawia też to, że tu i tu bywam bardzo poetycka, w prozie staram się być liryczna, chcę mówić dziwnym językiem, bardziej właściwym poezji niż prozie. Uwielbiam świeże, dzikie metafory i cała się trzęsę, gdy mi wychodzą dziwne rzeczy, czasem nawet muszę przerwać pisanie, gdyż się za bardzo ekscytuję – zaczyna mnie boleć głowa lub duszę się. Zatem obie te książki robią dobrze wyobraźni czytelnika, są w jakiś sposób psychodeliczne, kuriozalne, inne.

Tak, poetyckość w twórczości jest dla mnie bardzo ważna. Nie ulega wątpliwości, że piszę prozę poetycką, ale, paradoksalnie, moje wiersze mają charakter prozatorski, są narracyjne. I to je łączy, moja proza i poezja zawierają się wzajemnie w sobie, nie są osobnymi planetami, tak naprawdę to jest jedna wielka napompowana powietrzem planeta. Ale czy to nie świadczy o moim sukcesie jako człowieka? Przecież wiersze są oknami na to, co się dzieje w moim świecie. Jestem więc w dużej mierze zintegrowana, w ten sposób spełnia się moje marzenie o życiu w dobrostanie i świadomym podejmowaniu decyzji artystycznych.

Twoje wiersze mówią sporo o Twoim wnętrzu, emocjach, ale piszesz je w jakiejś przestrzeni, bo żyjesz w niej. Jak Ci się pisze o dzielnicy, w której mieszkasz? Jak traktujesz to tło dla Twojego działania, przeżywania, życia? Czy jest ważne dla Ciebie? Są twórcy z naszej dzielnicy, którzy pisali o niej całe książki, jak Klara Nowakowska „Ulicę Słowiańską”, ale to inny rodzaj poetyki; kadr, spojrzenie z zewnątrz. U Ciebie wszystko wynika z Ciebie. Mam wrażenie, że każde zewnętrze bierze się ze środka Ciebie i Twoja dzielnica, i miasto też.

 Wydaje mi się, że jestem wsobna. Zatem nie tylko jestem celem dla siebie, ale też wszystko, co mnie zajmuje, wypływa ze mnie. To wynika u mnie z różnych przyczyn. Na pewno jest to kwestia uwarunkowania. Dlatego nie dziwię się, gdy ludzie opisując moją twórczość, mówią, że piszę o swoim wnętrzu, emocjach, że moje zewnętrze bierze się z mojego środka. To mi się nawet podoba, bo mówię sobie, że mam swój bogaty świat. Mam bogaty świat przeżyć wewnętrznych, bo trochę się wycofuję ze świata zewnętrznego. Bywało, że namacalna rzeczywistość była dla mnie opresyjna. Ale przetrwałam i już nie muszę tego robić, teraz to tylko nawyk.

Jakie więc było moje zdziwienie, gdy Jakub Kornhauser w blurbie do „Zapalmy…” napisał, że na równi z miastem wewnętrznym, bohaterem książki jest miasto zewnętrzne składające się z mrocznych podwórek ustępujących miejsca dzikim roślinom. Wtedy popatrzyłam na siebie i moją twórczość oczami poety i dostrzegłam, że się zmieniam, rozwijam, wychodzę do świata – dotykam go i smakuję – i ten mały gest został dostrzeżony, odnotowany. Może dotychczas też to po trosze robiłam, ale przede wszystkim prezentowałam się efekciarsko z wnętrzem, odwracając uwagę od zewnętrza. Krzyczałam: – patrzcie, oto jest moje wielkie cierpienie. Oglądajcie mój strach, smutek, ból, moje nieukojenie, nie patrzcie, gdzie się to zadziewa, bo to nie jest w tym wszystkim istotne. Może zacznie być ważne, gdy się uspokoję, ukoję, poczuję, że moje istnienie ma sens. – I może właśnie doszłam do siebie, przyszedł czas, że mam siłę, by się rozglądnąć, zastanowić nad otaczającym mnie światem. W jakiś stopniu podziwiam go. Zatem rozglądam się po własnym podwórku, skrupulatnie je analizuję, a przynajmniej rozumiem już, że jest równie ważne, co moje wewnętrzne podwórko.

Pytanie: czy jest między tymi przestrzeniami różnica?

Czasem myślę, że wszystko, co opowiadamy o świecie zewnętrznym, jest projekcją naszego świata wewnętrznego. To nakłada na ludzi ogromną odpowiedzialność, ale dla mnie jest ona seksi niczym dojrzałość czy mądrość. Zatem nawet gdy widzę, gdzie jestem, gdzie żyję, nie zapominam, że to moje środowisko nie jest do końca tym, czym myślę, że jest. Ja zwyczajnie nakładam na nie swoje filtry. Czy więc warto się zajmować światem zewnętrznym? Dotychczas myślałam, że nie. Ale być może byłam zmrożona, po serii opresyjnych doświadczeń wycofałam się ze świata i przymarzłam do siebie od środka. Teraz chodzę na terapię i powoli się otwieram, uczę się, że namacalny świat nie jest zły, a jeśli jest zły, mogę się przed nim bronić. Zatem widzę, gdzie mieszkam, kto przychodzi przed moje okna pić piwo, naprawiać samochody, opisuję swoje podwórko przed domem i wypadki z nim związane. Ale nie wierzę też, że ludzie bardzo się zmieniają, ten wsobny rys będzie mi towarzyszył już na zawsze i być może jeszcze nie raz niektórych wprowadzi w błąd.

Choć czasem boję się mieszkać w mojej dzielnicy, lubię ją w jakiś szczególny sposób, to przecież mój wymarzony dom. Dzieje się tam wiele ciekawych rzeczy i dlatego chętnie o tym piszę, nie tylko wiersze. Wieczorami ze swoich dziupli wychodzą autochtoni i wtedy odpala się moja wyobraźnia, jest ostro. Choć tak naprawdę żyję na granicy dwóch światów – Śródmieścia i Starego Miasta, bo Poniatowskiego leży między placem Bema a ulicą Jedności Narodowej. Słyszałam, że kiedyś Śródmieście nie było bezpiecznym miejscem. Było tak, zanim w rozregulowanej po wojnie i przez czas zabudowie Jedności Narodowej pojawiły się plomby i zamieszkali w nich zwyczajni ludzie, niekoniecznie związani ze światkiem przestępczym. Ja wychowałam się w sypialni Wrocławia i chyba mam mentalność kogoś zamieszkującego blokowisko, nie stuletnią kamienicę w Śródmieściu. W moim obecnym mieszkaniu w kamienicy jest zimno, narzekam tam na wilgoć i wysokie rachunki za ogrzewanie (mieszkanie ma ze trzy metry wysokości). Przed oknami biegają szczury, mam tam niewyremontowane podwórko i niezabezpieczony niczym śmietnik, jadłodajnię szczurów. Ale czy może być coś bardziej inspirującego dla pisarki?! W pewnym momencie musiałam przekuć to na literaturę, czego dowodem w mniejszym i większym stopniu są moje wiersze z tomu „Zapalmy…”. Jestem ciekawska i często wychylam się przez okno, i wsadzam nos w nie swoje sprawy, i obserwuję, zapisuję w pamięci kolejne sceny. Chyba najbardziej reprezentatywnym wierszem dla tego wątku w książce jest więc właśnie wiersz „Śródmieście”. Skondensowałam w nim swoje relacje sąsiedzkie i zdarzenia, jakich byłam świadkiem w najbliższej okolicy.

Piszesz, że Twoja dzielnica jest inspirująca, czyli brzydota, trochę niebezpieczeństwo, taka egzotyka, trochę wymieszanie światów. Jest co obserwować, jest o czym pisać. Inspiruje coś, co jest brzydkie, co nas boli, co nam dokucza, co powoduje złe samopoczucie. Czy piszesz tylko, gdy Ci źle? To stwierdzenie dość powszechne, że poeta pisze, gdy jest nieszczęśliwy, zgadzasz się z tym, czy nie?

Myślę, że w środowisku artystów wielu ludzi ma problemy i do twórczości popychają ich niezałatwione sprawy. Sublimujemy trudne rzeczy. I dla mnie literatura jest formą autoterapii, mówiłam to już w pierwszym wywiadzie, czyli na samym początku mojej twórczej drogi. To się nie zmieniło. Poza tym nie jest tak, że łatwo jest napisać dobrą radosną powieść czy wiersz, prosto przy tym popaść w kicz, śmieszność. Tak, to jest trudne zadanie, łatwiej jest pisać o cierpieniu. Treści dotyczące złych ludzi i złego świata są chodliwe. Od narzekania można się uzależnić i czasem to może być wygodne, choć nie jest korzystne. Jest autodestrukcyjne, ale przecież artyści często mają nieprzepracowane problemy, są toksyczni. Wydaje mi się, że to dlatego wielu poetów pisze o swoim smutku, bólu, rozczarowaniu. Ja też to robię. Czy idziemy wszyscy na łatwiznę, bojąc się zmiany? Czy ułatwiamy sobie życie, uciekając od dobra, kontaktując się z naszymi brakami i ciemnym aspektem świata? Nie jestem przekonana, że to takie proste. Na pewno cierpienie jest częścią życia, której nie wolno lekceważyć. A jeśli komuś ulży, kiedy opisze swoje trudne dzieciństwo, to chyba dobrze. Także dobrze jest, gdy pisarzowi uda się zmienić czyjeś podejście do świata, gdy natchnie czytelników refleksją, na przykład, że ochrona środowiska ma sens, a wojny prowadzą do nieszczęść. Tutaj mamy realny wpływ na siebie. Możemy zmieniać siebie i świat. Ale chyba należałoby się zastanowić nad celami takiej sztuki, czy ona ma służyć samej sobie czy innym wartościom. Dzisiaj wydaje mi się, że poezja powinna służyć samej sobie, ale jest to pewien ideał. Bo nie uciekniemy w niej od siebie, właściwego jej czasu i problemów, które się pojawiają. Zatem wykorzystuję tragedie, które dzieją się w moim życiu i na świecie i przetwarzam je. Przynosi mi to ulgę. Gdyby jednak ktoś mnie zapytał, czy jestem szczęśliwa, odpowiedziałabym: nie jestem nieszczęśliwa. To dużo.    

Oj tak, myślę, że to bardzo dużo! Piękne i mocne stwierdzenie. To chyba znaczy, że poezja jest czymś dobrym i pomaga. Fajne jest to, że wielu czytelników, czytając wiersze pisane nieszczęściem, chandrą, złymi doświadczeniami, odnajduje w nich siebie i pociesza się tym, więc wiersz jest autoterapią, ale też jednocześnie terapią innym. Czy doświadczasz od czytelników takich komunikatów na temat swoich wierszy, że ktoś mówi lub pisze, że, na przykład czuje się jakby to, co piszesz było o nim?

Myślę, że poezja jest czymś bardzo dobrym, ale ja nie żyję tylko nią. Przed okresem, gdy pisałam wiersze, malowałam i rysowałam. Teraz do tego wróciłam, od kilku lat maluję. I coraz częściej łapię się na tym, że literatura nie jest dla mnie najważniejsza. Owszem, jest ważna, ale gdyby wybuchła wojna, miałabym inne priorytety. Nie chodzi mi o to, że ratowałabym swoje życie czy najpotrzebniejsze dokumenty, to też, ale przede wszystkim chciałabym znów być szczęśliwa. Moje szczęście to też medytacja, psychologia, psychoterapia, posiadanie domu, znajomych i wspomniane malowanie. Uszczęśliwia mnie jedzenie, widok morza, spacery. Lubię robić zakupy. I to jest dopiero całe moje życie. Poza tym nie staram się koncentrować tylko na literaturze, żeby mieć odpowiedni dystans do własnych wytworów. Jestem już w tym wieku, że nie myślę o literaturze jak licealistka, zdecydowanie nie idealizuję jej. Jest wręcz przeciwnie, w niektórych kwestiach mogę opowiedzieć o tym, jak bardzo się zawiodłam na pisaniu czy rzeczach temu towarzyszącym.

Mówię, że literatura jest dla mnie formą autoterapii, tak. I to jest szalenie ważne. Chodzi mi o to, że ja nie mam wielu innych celów w poezji czy w prozie. Nie oszukuję się, że przede wszystkim chodzi mi o piękno albo zaangażowanie społeczne moich tekstów. Ja mam tak, inni niech mają swoje cele i ambicje. Dlatego nigdy nie będę pisała jak inni poeci, przede wszystkim ci, których wypowiedzi są hermetyczne. Zwyczajnie o coś innego mi w sztuce chodzi. Chcę być komunikatywna, dostępna. I tak, oprócz tego, że walczę o siebie, pomagam innym. Czuję to. Docierają do mnie głosy, że moje wiersze są szczere i autentyczne. Niektórzy mówią nawet, że napisane tak, jakbym miała rentgena w oczach i prześwietlała nim wierzchnią warstwę świata, docierała do spodniej warstwy, ukrytego wymiaru, jakiejś głębi. I ta głębia jest dla mnie cenna, dlatego cieszą mnie takie opinie. To, czego chcę, jest spójne z tym, co wytwarzam. 

W wielu Twoich wierszach lubię się przechadzać, albo rozglądać jak w galerii i cieszyć zmysły tym, co tam można znaleźć. Ale chciałabym się odnieść do dwóch takich, które mnie urzekły w szczególny sposób, bo wywołują sprzeczne uczucia, chodzi o „sukienkę w motyle” i „*** śniło mi się…”. To są wiersze wywołujące silne emocje, duży smutek, czuje się, że Twoje silne emocje musiały pisać te wiersze i że po napisaniu nastąpił spokój i ulga. Tak mi się interpretują same powody ich napisania, może mylnie i błędnie, ale – zapamiętując – swoją interpretację i swoje uczucia, pamiętam mocniej te wiersze. Jak chciałabyś by były one interpretowane? Czy to powinna być „jedynie słuszna” interpretacja? Czy nie masz nic przeciwko niespodziewanym interpretacjom? W obu wierszach jest śmierć i oba są smutne, skłaniające do refleksji, ale nie do końca ten smutek pozwalasz przeżyć tak tradycyjnie, bo jest w nich jakaś łagodność, lekkość i spokój. Takie podanie śmierci wybija czytelnika z normalnej prostej emocji i w jakiś sposób unosi. Jak to robisz i czy zamierzyłaś taki efekt?    

Tak, piszę w tych wierszach o śmierci. To ważny motyw mojego tomu. Wzięło się to z tego, że miałam okres w życiu, kiedy każdy sygnał z ciała interpretowałam jako znak, że zbliża się koniec, umieram. Nie było to zupełnie zdrowe i nie umiem ocenić, co to było, ale zapanować nad tym pomogła mi psychoterapia. Już nie mam wrażenia, że jest ze mną źle, że umieram. Wtedy jednak miałam takie wrażenie. Żegnałam się. W pierwszym wierszu, może odrobinę z wyrzutem, żegnałam się z ludźmi, z którymi nie zdążyłam się spotkać. Funkcjonuję jakoś na marginesie środowiska literackiego i bardzo żałuję, że nie znam wielu autorów, ale mam problem z nawiązywaniem relacji. Wychodzą mi tylko bliskie relacje, dopiero uczę się, że można mieć dalszych znajomych, spotykać ich tylko raz na jakiś czas i gadać o mniej istotnych sprawach. Ten wiersz to próba zadzierzgnięcia więzi. A może jednak próba zrzucenia odpowiedzialności za moją porażkę towarzyską, wytknięcie winnych palcem? Może dlatego wyczuwasz tam sprzeczność, wiersz zdecydowanie budzi ambiwalentne uczucia. 

W drugim wierszu opisałam scenę, która wyświetla mi się czasem pod powiekami, gdy wspominam Bielsko-Białą. Jeździłam tam na wakacje do babci. Kiedyś umówiłam się z mamą w centrum miasta i zamiast przejść do niej przez ulicę po pasach, przekroczyłam 3 Maja poza przejściem dla pieszych. Pamiętam, że na ulicy było dużo samochodów, chyba jakieś trąbiły, a moja mama patrzyła na to z trwogą i gdy do niej bezpieczna dotarłam, skrzyczała mnie za mój brawurowy czyn. Mama się martwiła, a ja chciałam tylko szybko do niej dołączyć. A że emocje są zaraźliwe, w pewien sposób do dzisiaj przeżywam mamy zmartwienie, szok. I ta sytuacja stała się dla mnie inspiracją do napisania tego wiersza.

Zatem to są moje interpretacje.

Pytasz o śmierć i mój stosunek do niej w tych wierszach. Śmierć to coś, co być może przyjdzie po mnie już wkrótce. Jeśli nie zachoruję, pożyję jeszcze trzydzieści lat, jeśli mi nie odbije, pisać będę dwadzieścia. To krócej niż trwa całe moje życie. Dlatego chciałabym się pogodzić z tym, że umrę. Po części jestem już oswojona z tematem odchodzenia i może dlatego z moich wierszy tchnie spokój i akceptacja? Poza tym robię wszystko, by żyć. Ryzykuję, robię w życiu głupie rzeczy, a przynajmniej staram się, by potem niczego nie żałować. Chcę się wyśmiać, wypłakać, jak najdłużej być żywa, prawdziwa, maksymalnie szczera. Różnie mi to idzie, ale generalnie rozmrażam się, otwieram, uczę, rozwijam, chodzę na terapię, piszę. I pamiętam o tym, że życia mi nie wystarczy, by zrobić wszystko, co bym chciała. Zwyczajnie nie zdążę być tym, kim chciałabym być w moich największych marzeniach. A może już tym kimś jestem? Dlatego staram się odpuszczać sobie, nie czepiać się siebie. I lubię siebie coraz bardziej, chociaż mam trudności w relacjach, jestem sztywna, czasem nie łapię żartów.     

Zatem nie wymagam od nikogo, by się tego wszystkiego kurczowo trzymał, jest wręcz na odwrót, ciekawi mnie interpretacja moich wierszy innych ludzi. Często dowiaduję się wtedy nowych rzeczy, inni ludzie otwierają mi oczy na mnie i moje postrzeganie świata. To bywa też niemiłe, ale wiem, nauczona doświadczeniem, że jest korzystne. A nawet jak nie jest korzystne, bo, przykładowo, jest mylne, to jest inspirujące i dlatego musi być korzystne. Czyli jeśli ktoś mi powie, że jego zdaniem „sukienka w motyle” to wiersz o naturze, uśmiechnę się i nie zaprotestuję, bo w pewien sposób wszystko opowiada o naturze. I czy w rzeczywistości nie gadamy cały czas o jednym, choć nikt nie potrafi powiedzieć, czym to jedno jest? I może mój wiersz naprawdę opowiada o naturze, to ja się mylę, bo się rozszczepiłam. Ile to już razy w życiu się pomyliłam!

Wchodzimy prawie w filozofię. Każdy się myli, ale pomyłki też bywają twórcze, a nawet odkrywcze. Myślę, że powiedziałaś teraz coś bardzo ważnego, co jest cenne dla innych piszących. I nie tylko piszących, o akceptowaniu siebie, o tworzeniu w sobie świadomości, o odpuszczaniu i przyjmowaniu tego, co wokół ze spokojem. W tych procesach pomagają Ci wiersze, czy masz ochotę do nich wracać, do tych z przeszłości, czy zostawiasz je za sobą jako zamknięty etap, a tylko te bieżące, najnowsze Cię obecnie interesują? Czy umiesz wskazać najważniejszy dla siebie wiersz z tego tomu i wyjaśnić dlaczego ten?

Nie chodziło mi zupełnie o to, by zostawiać wszystko w spokoju. Mogą się w życiu zdarzać sytuacje, że będę reagowała niespokojnie. Mam trochę takich trudnych sytuacji w życiu i nawet zachęcam się do tego, żeby, gdy mi się przydarzają, złościć się. Ale to wynik psychoterapii. Kwestią psychoterapii jest też to, że mam wiele rzeczy przepracowanych, więc szybciej się uspokajam. 

Innym skutkiem terapii jest mój stosunek do przeszłości. Uwielbiam przeszłość. Dla mnie to kopalnia wiedzy na mój temat, a bardzo się sobą interesuję. Praktycznie uczyniłam z siebie główny temat swoich zainteresowań. A moje wiersze są oknami na to, co się u mnie działo i dzieje, trochę, co się będzie dziać. Dlatego szanuję te swoje dawne zapisy przeżyć i przemyśleń. To są rzeczy już napisane i wydrukowane, ale nie jest tak, że nie żyją, nie pracują. One się zmieniają wraz ze mną.

W „Zapalmy…” jest dużo ważnych dla mnie wierszy. Złożyłam ten tom z perełek. Gdybym jednak miała wybrać, zdecydowałabym się wskazać ten o glonojadzie, bojownikach i mamie, której udowadniam, że mam serce. Bo mam serce, choć późno to odkryłam. W mojej rodzinie intelekt liczył się mocno, uczucia nie były brane pod uwagę. Dlatego tak bardzo wszystko intelektualizuję, a może intelektualizowałam. Dodatkowo żyjemy w epoce, w której rozum jest istotny, odwrócenie frazy Kartezjusza „myślę, więc jestem” naraża nas na śmieszność. A ja wolę najpierw być, potem myśleć, ale dojrzewałam do tego. Żeby zauważyć, że się jest, trzeba jednak wygenerować myśl. I dopiero wtedy, gdy jestem, mogę swobodnie myśleć.   

Tak, „zbiłam akwarium” jest moim ulubionym wierszem. Lubię go, bo zawiera partie, przy których można się uśmiechnąć, a końcówka jest refleksyjna i ma fajową puentę. Lubię puenty jak nie wiem co, choć słyszałam, że nie są modne.

No właśnie, nie są modne, ale czy to znaczy, że są niedopuszczalne, złe, passé? Czy warto być modnym, jeśli tylko modnym w poezji? Bo przecież istnieją puenty dobre, zaskakujące, dezorientujące. Poza tym, jeśli się zaczyna być bardzo modnym, to pojawia się niebezpieczeństwo bycia wtórnym, podporządkowanym, niewystającym z szeregu. Myślę, że modnym też można być w dobrym lub złym stylu, może potrzebny jest złoty środek? Myślisz, że jesteś, byłaś, chciałabyś być modna?

Poezja nie jest modna, więc ja tym bardziej nie jestem modna. Czytam wiersze autorów, którzy publikują w ważnych wydawnictwach, są nagradzani, ale nie czytam strasznie dużo poezji. Kiedyś się bałam, że będę naśladowała ulubione poetki. Potem pogodziłam się z tym, że tego nie uniknę. Teraz zwyczajnie idę za tym, co mi w duszy gra, co mi się podoba, zdając się trochę na przypadek. Lubię czytać mądre rzeczy, eksperymenty mnie jakoś nie pociągają. Wolę rozkminiać, co jest napisane, niż to, jak jest napisane. Wydaje mi się, że mało jest autorów, którzy mają coś ciekawego do powiedzenia, a ci, którzy piszą, często nadrabiają formą. To nie jest złe, tylko ja mam inne oczekiwania, potrzeby. Zatem wiersz można rozbić na dwie warstwy: formę i pomysł. I dla mnie idea jest czymś najważniejszym, forma jest rzeczą wtórną. Nie wiem, dlaczego szukam w literaturze mądrości, może jest ona dla mnie tożsama z pięknem? Ten kanon piękna, który mnie bawi, nie jest dziś ani popularny, ani pożądany. Poszukiwanie dojrzałości, głębi jest trudne. I w naszym poetyckim świecie często podkreśla się, że nie jest ważne, jakim poeta jest człowiekiem, ważne, jakie pisze wiersze. Dla mnie to nieporozumienie. Człowiek zdegenerowany też ma swoją prawdę, ale dla mnie postawa artysty jest równie ważna, co jego dzieło. Tak, to nie jest modne podejście. Marzę jednak, że kiedyś będzie, świat się zmienia, staje się coraz lepszy. Owszem, towarzyszą temu zagrożenia, ale wierzę w dobro, które zwycięża. Widzę przecież, jak sobie wspaniale daje radę! 

A żeby być modnym, trzeba udźwignąć wiele rzeczy. Zarabianie pieniędzy za swoją pasję, sławę, hejt. Myślę, że trudniej jest to zrobić, gdy prestiż i pieniądze przychodzą nagle. Ale jeśli dąży się przez dłuższy czas do realizacji marzeń o pisaniu, wszystko jakoś układa się samo, bardziej harmonijnie. Pewnie, że w jakiś sposób chciałabym być modna i nie uważam, że droga do celu jest ważniejsza od celu. One są równie ważne, bo fajnie jest doświadczać spełnienia. Zatem rozwijam się w swoim tempie i chyba nie do końca marzę, by być modną w taki tradycyjny sposób. Ja chciałabym być rozumiana. Chcę móc zarabiać pieniądze za rzeczy, które wytwarzam. To są moje cele. 

Na koniec naszej rozmowy chciałam jeszcze poruszyć temat pisania wymuszonego. Jesteśmy w trakcie festiwalu Uliczna Literatura, który współorganizujesz, chyba za Twoją sprawą odbyły się w trakcie festiwalu warsztaty kreatywnego pisania, na takich warsztatach pisze się zwykle tekst na temat, więc wymuszony. Nie ukrywam, że pytanie, które zadam, interesuje mnie także prywatnie, sama w końcu prowadzę warsztaty i często zadaję zadania z pisania. Jaki jest Twój stosunek do takich ćwiczeń, do tekstów, które z nich powstają, czy w „Zapalmy…” jest jakiś wiersz, który pisałaś na zamówienie lub na temat, czy masz takie wiersze?

Ja w ogóle średnio wierzę w natchnienie i pisanie pod wpływem natchnienia. Nie ukrywam, że napisałam wiele tekstów pod wpływem natchnienia, ale żeby opierać na nim swoją pracę, to nie robię tego. Natchnienie to ulotna rzecz, liczy się warsztat. Człowiek, który ma warsztat, potrafi napisać tekst bez względu na to, czy ma natchnienie czy nie. Nie czeka na nie, tylko zajmuje się pisaniem i jest w tym dobry.

Sama skończyłam kurs kreatywnego pisania na Uniwersytecie Jagiellońskim i wiem, jak to jest. Pisałam wtedy wiele tekstów, które były wymagane, czyli na zamówienie. Mój pierwszy tom poetycki składa się z tych tekstów. „Nie ma dobrych ludzi” pisałam na zajęcia z Romanem Honetem, Justyną Bargielską, Miłoszem Biedrzyckim, Ewą Chruściel, Joanną Mueller, Januszem Drzewuckim, Michałem Zabłockim, Wojciechem Kudybą. Nie byłam w stanie czekać na natchnienie, musiałam pisać. I teraz często też się do tego zmuszam. Inni pisarze skarżą się, że mają kryzys, odkładają pisanie, a ja siadam i pomimo kryzysu piszę, choć potem wyrzucam wszystko do kosza. Czasem jednak coś mi z tego wychodzi. W ogóle prezentuję światu mniejszą część tego, co piszę. Tak jak wielu innych pisarzy, którzy też się zmuszają do działania i są w tym skuteczni. 

Mój stosunek do tego, co działo się na wspomnianym kursie, zaczyna być ambiwalentny. Dostałam tam dużo wskazówek dotyczących pisania, ale też wiele musiałam zrobić sama. I chyba samodzielne odkrywanie świata podoba mi się bardziej. Ale ja nie jestem ani towarzyska, ani bardzo prospołeczna, dlatego wolę popełniać swoje błędy niż uczyć się na błędach innych ludzi. Żeby iść swoją drogą, potrzeba odwagi, niezależności i dojrzałości, czyli wszystkiego, co mnie pociąga, co w jakiś sposób mam i co chcę manifestować w świecie. No ale mam bazę. Swoje fundamenty zawdzięczam wielu osobom, także wymienionym powyżej.   

 

Tak naprawdę to jest jedna wielka napompowana powietrzem planeta – rozmowa Justyny Paluch z Ewą Jarocką
QR kod: Tak naprawdę to jest jedna wielka napompowana powietrzem planeta – rozmowa Justyny Paluch z Ewą Jarocką