– Nudzi ci się Mielczarek, co? – Usłyszałem za plecami jego irytujący głos, coś jak paznokcie drapiące szkolną tablicę.

                   – Nie proszę pana. Nie bardzo – odparłem, odwracając się do niego przodem.

                   Mój przełożony w księgarni, starszy facet o nazwisku Cichowlas, stał metr za mną i z zaciekawieniem patrzył na moje ręce, na dłonie. Nic nich w nie miałem, były zupełnie puste i może to właśnie stanowiło o tym, że wydawały się mu takie interesujące. Schowałem je do kieszeni i oparłem się o wysoki, ciężki regał z książkami od filozofii. Szukałem czegoś Heideggera, chciałem poczytać i nie wiedziałem właściwie po co mi on, ale paradoksalnie nie mogłem stwierdzić jego bytu na półce.

                   – A ja widzę, że ci się nudzi. Obserwuję cię od piętnastu minut i w tym czasie zdążyłeś ziewnąć trzy razy – oznajmił, przybierając surową i poważną minę, która chyba miała mnie przestraszyć albo wzbudzić poczucie winy. Nic takiego się nie udało.

                   – To przez mojego małego synka. Biedak nie może spać, budzi się co chwilę i płacze przez całą noc. Nie zmrużyłem oka do samego rana. I tak jest od kilku dni – wcisnąłem mu kit, bo oczywiście nie miałem żadnego syna, nie miałem nawet kobiety na stałe.

                   Nie bardzo go to chyba obeszło, bo zaczął wydawać nieartykułowane dźwięki coś w stylu „yhmm”, „hhmm” czy też „mhhm” i kiwać mądrze głową. A potem, oblizując przy tym wargi z samozadowolenia, że może mi tak dopiec, rzucił pretensjonalnym tonem:

                   – Chodź za mną Mielczarek. Mam dla ciebie robotę.

                   No i ruszył w stronę zaplecza, a ja wiedziałem od razu, że to nie rokuje niczego dobrego, bo słowo „robota” zaakcentował nad wyraz mocno. Poszedłem jednak za nim, nie miałem innego wyboru i idąc, gapiłem się na łysy placek na czubku jego głowy. Ta łysina wyglądała niczym płaski kawałek lądu na oceanie, ziemia niczyja w czasie wojny czy też wykarczowany kawałek lasu, pośrodku gęstej dżungli szarych, skłębionych włosów. Z taką fryzurą przypominał jakiegoś mnicha z etykiety na butelce piwa, równie otyłego i papuśnego, ale nigdy pozytywnie uśmiechniętego jak oni.

                   Znaleźliśmy się w pomieszczeniu gospodarczym, gdzie były jedne, jedyne drzwi prowadzące do sracza. I te właśnie drzwi otworzył na oścież, prezentując mi zamaszyście ręką to, co tam się znajduje. A stał tam tylko zwykły kibel, który oglądałem trzy czy cztery razy dziennie.

                   – Chyba wiesz co trzeba zrobić Mielczarek – zaczął, obserwując uważnie moją nadchodzącą reakcję.

                   – Musi mi Pan chyba wyjaśnić – odparłem, przeciągając nieuniknione.

                   – Och, chyba dobrze wiesz, o co mi chodzi Mielczarek. Nie jesteś aż takim kretynem, prawda?

                   Bardzo chciałem, żeby się mylił, ale niestety nie byłem aż takim kretynem. Oczywiście, że trzeba zająć się kiblem i całą jego otoczką. Spojrzałem na ceramiczną rzecz jak na instalację artystyczną czy inną rzeźbę, bo przecież wystawiono wcale nie tak dawno taki kibel w muzeum. Szersza perspektywa, prawdziwie wąskiego zakresu funkcji toalety. Ktoś, kto wymyślił to całe urządzenie, był albo geniuszem, albo świrem. W każdym razie chodziło i chodzi o babranie się w gównie.

                   – Środki czystości masz za drzwiami, zrób to porządnie, chyba nie muszę ci mówić – powiedział. – Wszyscy z tego korzystamy, ty też, także potraktuj go jak ten na swoim mieszkaniu. Przyjdę potem sprawdzić jak ci idzie.

                   Cichowlas wyszedł, zostawiając mnie samego w toalecie. Pracowałem w tej księgarni od trzech miesięcy, ale dopiero teraz miałem okazję przyjrzeć się temu kiblowi dokładniej, dopiero teraz ten stary, zmęczony fotel, który już dawno z białego zamienił się w szary, stał się obiektem mojego prawdziwego zainteresowania. Wyglądał na obskurny i żałosny, a do tego brudny, cholernie brudny. Pokrywał go przedwieczny kurz oraz zaschnięte smugi, które mogły być jedynie moczem. Westchnąłem ciężko i wylazłem stamtąd, poszedłem po jakieś papierowe ręczniki, wiadro, szmaty, gąbkę i chemię. Potrzebowałem dużo chemii, żeby przez to przebrnąć. Wróciłem i posłałem smutne spojrzenie temu kiblowi, ale on pozostawał obojętny, było mu pewnie wszystko jedno w jakim jest stanie, bo tylko człowiek ma ze wszystkim problem, człowiek jest punktem odniesienia do wszechrzeczy. Uklęknąłem jak w konfesjonale i wziąłem się do mojej spowiedzi.

                   Zacząłem od ścierania wszystkiego papierem, który z białego szybko robił się szaro-żółty, przez co trafiał w obfitych ilościach do kibla. Potem namaczałem szmatę w wiadrze z wodą i płynem i leciałem całą ceramikę od góry do dołu, nie zapominając o wnętrzu deski z parszywym pomarańczowym nalotem. Tam gdzie brązowe smugi były tak zaschnięte i twarde, że nie dało się tego domyć, używałem zmywaka, czasami piekielnie mocno nim trąc. Potem znowu leciałem szmatą, wszystko to dokładnie wycierając. Spłukałem cały papier i wziąłem się za środek muszli i dno zmęczonego jeziorka. Ale to właśnie szczotka do kibla była w takim stanie, że musiałem powstrzymać się przed zrzyganiem. Nikt chyba nigdy jej nie ruszał, w sensie nikt nie wylewał tej mazi, która zrobiła się w zbiorniczku na szczotkę. A było to przecież gówno, woda i mocz. Istne szambo. Wziąłem ten biały kawałek plastiku i wylałem zawartość do klopa. Potem pod umywalką, powstrzymując odruch wymiotny, wymyłem do czysta zbiornik, nie żałując podróby domestosa. W powietrzu unosił się drażniący zapach chloru. Kiedy już wymyłem co miałem i odstawiłem na zasłużone miejsce obok tronu, poszedłem po czajnik z wrzątkiem. Kiedy woda gotowała się w środku, wszedł Cichowlas.

                   – Skończyłeś już? – zapytał mnie, patrząc na moją twarz, jakby widział ją po raz pierwszy.

                   – Jeszcze nie.

                   Facet poszedł w kierunku kibla i otworzył drzwi. Pooglądał moje dzieło, pokiwał głową i wszedł do środka. Woda zdążyła się już zagotować, ale on nadal tam siedział. Potem usłyszałem dźwięk spłukiwania i Cichowlas wyszedł. Minął mnie bez słowa i poszedł na księgarnie.

                   Wziąłem parujący czajnik i otworzyłem drzwi. Oczywiście, że ten pieprzony sadysta musiał się wykasztanić, nie mógł przepuścić takiej okazji, musiał mi jeszcze dopierdolić na dokładkę. Życie lubi nam dosrać i czasami robi to – jak w tym przypadku – dosłownie. Deska od toalety była podniesiona i bałem się zajrzeć do środka. Wiedziałem, że w wodzie pływa to czego zobaczyć nie chcę, dlatego trzasnąłem ze złością klapą i spłukałem wodę. Potem krztusząc się od smrodu, złapałem za aerozol i spryskałem nim skażone powietrze. Wyszedłem i odczekałem chwilę. Kiedy uznałem, że teren jest czysty, wróciłem. Wodą z czajnika opłukałem cały kibel, chcąc go wysterylizować, ale pieprzona grawitacja i fizyka sprawiły, że chlusnęło mi obficie na stopę, na buta. Przez moment nie czułem absolutnie nic, ale po chwili zaczęło mnie swędzieć, a potem moja skóra już piekła boleśnie. Wróciłem do umywalki, zdjąłem buta, potem skarpetkę i wsadziłem stopę pod kran z zimną wodą.

                   Utrzymaniem porządku w pomieszczeniach sanitarnych, jak i na korytarzu, zajmowała się jedna kobieta, która miała może z pięćdziesiąt lat, była chuda, ścięta jak facet i nosiła zawsze ten sam czerwony fartuch w białe kropki. Nie znałem jej imienia i poza „dzień dobry” i „do widzenia” nie zamieniłem z nią ani jednego słowa, bo nie sprawiała wrażenia osoby pozytywnej, ale nie mogłem też się dziwić, skoro musiała robić przynajmniej raz w tygodniu to, co ja robiłem tutaj po raz pierwszy.

                   – Co ty robisz Mielczarek? – Doszedł mnie głos Cichowlasa. – Skończyłeś już robotę?

                   – Nie.

                   Odwróciłem głowę w jego stronę. Gapił się na moją stopę z rozdziawioną papą i wyglądał jak klaun. Nie miałem pojęcia, co ten facet miał we łbie, ale nic mnie to nie obchodziło.

                   – To co ty wyprawiasz do cholery? – rzucił ostro.

                   – A nie widać?

                   – Że co?

                   – Myję sobie stopy. Zakręcili mi w mieszkaniu wodę, bo nie płacę od trzech miesięcy. Zaraz przejdę do mycia reszty ciała, ale nie wiem, czy chce pan to oglądać. Dlatego radzę wyjść.

                   To musiało być dla niego zbyt abstrakcyjne, bo powiedział tylko:

                   – Dokończ tę robotę w toalecie, a potem wracaj na księgarnie.

                   Moja stopa tkwiła jeszcze kilka minut pod zimnym strumieniem, zanim wróciłem do pracy. Umyłem jeszcze podłogę wodą, która spłynęła z kibla na płytki. Kiedy skończyłem, całość wyglądała o niebo lepiej niż zwykle. Zacząłem się zastanawiać czy ta kobieta od sprzątania w ogóle to robi. Stwierdziłem, że chyba nie każdy nadaje się chyba na pomywacza, może ona się po prostu nie nadawała, nie stanowiło to jej powołania. A może inaczej – może posiadała wiedzę, której ja nie posiadałem i wiedziała, że poświęcenia za marną płacę nie mają sensu. Ja najwidoczniej się z powołaniem minąłem. Nie było jednak dla mnie za późno. W Niemczech za sprzątanie płacili lepiej niż w Polsce lekarzowi, zawsze można by wyjechać.

                   Kiedy wróciłem na sklep, Cichowlas siedział na jednym z foteli, a jakaś starsza kobieta zaczepiła mnie o pomoc w wyborze książek dla wnuczki. Nie było to łatwe, bo staruszka cały czas sądziła, że dla dzisiejszej młodzieży Musierowiczowa wciąż przedstawia jakąś wartość w swoich powieściach. Po wszystkim Cichowlas ze swojego doborowego miejsca przywołał mnie dłonią.

                   – Podłoga jest do umycia. Na sklepie i w korytarzu – wydał polecenie i przekartkował stronę jakiejś nieciekawej gazety.

                   Bez gadania wróciłem znowu na zaplecze po wiadro i mop. Wiadro na połowie wysokości było dziurawe, a mop miał połamaną rączkę. Mimo to wziąłem się do roboty. Sumiennie zacząłem myć granitowe płytki, pamiętające spokojnie PRL. Zacząłem od korytarza i w dobrym tempie posuwałem się do tyłu, w głąb sklepu. Wodę w tym wiadrze wymieniłem kilkanaście razy, a moje dłonie od ciągłego wyciskania mokrej szmaty śmiesznie się pomarszczyły. Kiedy skończyłem byłem nieźle zmachany, pot na plecach lepił się do koszulki. Zajęło mi to jakieś dwie godziny, ale czułem jakbym odwalił kawał dobrej roboty. Powietrze w księgarni wypełnił zapach jabłkowego płynu. Wróciłem na czysty sklep i usiadłem za kasą. Odetchnąłem głęboko. Zwykle twarde krzesło wydawało się teraz niezwykle miłe. Siedziałem tak kilka dobrych minut, gapiąc się bezrefleksyjnie przed siebie.

                   A Cichowlas przez całe te dwie bite godziny nie ruszył się z fotela. Ponownie przywołał mnie takim samym gestem.

                   – Słuchaj Mielczarek, uważam, że nie traktujesz tej pracy poważnie – zaczął niczym najwyższy sędzia kiedy do niego podszedłem, kierując w moją stronę palec sprawiedliwości. – Brakuje ci zaangażowania, inicjatywy, a właściwie to jesteś zwykłym leniem. Obawiam się, że jeżeli nie poprawisz swojego nastawienia, będę musiał cię zwolnić. To pierwsze i ostatnie ostrzeżenie chłopcze. Przemyśl to.

                   Ten jego gruby paluch wciąż był wyciągnięty i miałem ochotę za niego złapać i go wykręcić. Zamiast tego, odezwałem się:

                   – Wie pan co, panie Cichowlas, chyba zrobię sobie przerwę. Po drugiej stronie ulicy jest taki bar, zawsze chciałem do niego wejść, zawsze kiedy idę do pracy, albo z niej wracam, myślę sobie, że wejdę w końcu do tego baru. Chyba mają już otwarte, jest przecież po drugiej…

                   – O czym ty mówisz do cholery?

                   – O tym, że idę odpocząć do baru naprzeciw, że idę na piwo. Może pan iść ze mną.

                   – Że jak niby?

                   – Zamkniemy na pół godziny księgarnie i pójdziemy się napić piwa, co pan na to?

                   – Oszalałeś? Nie ma mowy. A jeżeli teraz wyjdziesz, możesz już tutaj nie wracać Mielczarek.

                   Wzruszyłem ramionami i powlokłem nogami w kierunku wyjścia.

                   – MIELCZAREK WRACAJ TU! – Rozbrzmiał jego głos, w którym więcej było paniki niż władzy.

                   Obeszło mnie to tyle co nic, a kiedy wyszedłem na zewnątrz z tej podziemnej jaskini śmierci i rozkładu, rozejrzałem się dookoła, dziwiąc temu, że istnieje wciąż jakiś świat. Przeszedłem przez pasy, ale kiedy stanąłem przed drzwiami do baru, zmieniłem zdanie, a potem kierunek i ruszyłem w dół ulicy. Przyglądałem się mijającym mnie ludziom, przyglądałem pędzącym drogim autom i wdychałem ciężkie spaliny, wiszące w gorącym powietrzu. Szedłem tak i czułem się lepiej, prawie dobrze, jakbym zrzucił z pleców niepotrzebny balast, czułem się lżejszy. Ale potem zacząłem myśleć o tym nieszczęsnym kiblu w księgarni, o tym, że wszystkie moje dni, to wstawanie rano, ta praca, jedzenie, chodzenie spać późną nocą i znowu wstawanie przed świtem, to wszystko było jak ten szary, zmęczony kibel, któremu myciem próbowałem w jakiś sposób pomóc, by nie stał taki smutny i nędzny. Dobrze jednak wiedziałem, że to beznadziejne, że tak naprawdę nadawał się on już tylko do wymiany na nowy. Kibel do wymiany, do wyrzucenia. Moje życie do wymiany i do wyrzucenia. Przegrałem w nie. Nie dało się już nic poradzić.

                   Zatrzymałem się na chwilę przed starą kamienicą, bo trwał przy niej remont i jakiś gość w odblaskowej kamizelce i kasku jechał w moim kierunku z taczką załadowaną do oporu. Przyglądałem się przez chwilę robotnikom na rusztowaniu, mieli opalone ręce i ogorzałe twarze pozbawione wyrazu. Słońce wisiało nad naszymi głowami, smażąc nas wszystkich równo na wiór.

                   – Hej ty! – krzyknął ktoś do mnie z góry. – No tak, ty właśnie! Nie szukasz może roboty?!

                   Pokiwałem głową, że nie i wsadziłem ręce do kieszeni. Ponownie pomyślałem o tym samotnym kiblu stojącym w czeluściach martwej księgarni. Gdybym umiał gwizdać, zagwizdałbym teraz niczym amerykański luzak. Nogi jakoś same poniosły mnie dalej, przed siebie, w samo jądro słońca.

Marcin Mielcarek – Szary kibel
QR kod: Marcin Mielcarek – Szary kibel