Przyjaźń to pojęcie względne. Relatywizm upadku polega bardzo często i powściągliwie na alkoholizmie uczestników wydarzenia. Jednego z takich cymbałów gościłem niegdyś w swoim domostwie, w naszym mieszkaniu, które dzieliłem w Szczecinie, w słynnej dzielnicy Niebuszewo, z moją ukochaną Katką, obdarzoną niesamowitą intuicją malarką. Typ miał lat sześćdziesiąt i był zakompleksionym, niespełnionym artystą, który zwykł o sobie mawiać, iż ma niezbadaną wyobraźnię. Dla przykładu, sugerował mi wielokrotnie, co i jak mam pisać: otóż mam spisywać jego dykteryjki alkoholowe, w guście Bohumila Hrabala, a na pewno staną się one w niedalekiej przyszłości bestsellerem. Na temat mojej prozy wypowiedział się kiedyś w sposób następujący: „ja bym to inaczej napisał”, wówczas odpowiedziałem mu: „no to sobie sam napisz”, na co on: „ale ja nie mogę”. W kontekście którejś z kolei dyskusji na temat literatury wydało się, że nasze gusty i smaczki są zgoła odmienne. Pan Nikodem Kiełbaśnik, bo tak wybrzmiewała jego godność, z pretensjami do arystokratycznej proweniencji, wszak nazwisko Kiełbaśnik konotowało szlacheckie korzenie, wielbił hrabiego Lwa Tołstoja, Gogola i Czechowa, podczas gdy ja, przy pełnym szacunku dla wyżej wymienionych, preferowałem mroki Dostojewskiego, z kolei gdy on zakochany był w prozie Williama Faulknera, Ernesta Hemingway’a czy Erskine’a Caldwella, ja wolałem zdecydowanie być nokautowany przez przeciąg Henry’ego Millera i Charlesa Bukowskiego, których to Kiełbaśnik uważał za chamów i prostaków literackich, ja zaś od dawien dawna sądziłem, że Hemingway to bardziej wędkarz niż pisarz a Faulkner jest starym nudziarzem z pogranicza smętnych fiutów, który naśladuje psychologię głębi Dostojewskiego z tak miernym rezultatem, iż pozostają mu tanie opisy przyrody, jak u Orzeszkowej w Nad Niemnem, jeśli rozmawiamy o jakimkolwiek realizmie. Dodać tu należy, że Nikodem nie stworzył żadnej pisanej narracji ani nie namalował żadnego obrazu, jako że z zawodu był budowlańcem, czyli uprawiał w życiu apologię majsterkowania, jak Adam Słodowy. Poza tym w kółko rozprawiał o swoich „wielkich” bądź „dużych pieniądzach”, był bowiem spadkobiercą gruntów, radził rolnikom, elektrykom i policjantom, jako pan na włościach i właściciel ziemski. Kiełbaśnik, nasz dziedzic, nasz wieprzek, żył w lokalu z dwójką swoich dzieci tudzież z byłą żoną, z którą rozwiódł się kilkanaście lat temu, co uważał za niebywale rozsądne, jako że i tak większość czasu spędzał w knajpach pokroju Towarzyskiej przy Deptaku Bogusława czy Coolturki przy ulicy Małkowskiego, w celu uniknięcia rozjebania łba przez psychoanalizę i Kundalini Yogę w wykonaniu eks-małżonki. Oczywiście Nikodem doradzał a nawet wręcz narzucał koncepcje malowania mojej konkubinie. Katka miała swoich ulubionych artystów, a byli to: Max Beckmann, George Grosz, Leonora Carrington, Leonor Fini, Egon Schiele czy Francis Bacon i wielu innych. Chciała nawet namalować portret Nikodema wraz z jego psem Adolfem rasy ratler, licząc na współpracę w stylu ekspresjonistów niemieckich, ale niestety Kiełbaśnik miał i w tym temacie odmienne zdanie, on albowiem widział renesansowe i barokowe światło, które kształtuje twarze jak u Tamary Łempickej, Rembrandta czy Balthusa. Pewnego miłego wieczoru, który zakończył się następnego dnia o osiemnastej, podczas gdy nad mózgiem Kiełbaśnika zapanował alkohol (nad naszymi zresztą również, żeby nie było, że za kołnierz wylewamy), nasz jaśnie pan wieprzek obmyślił sobie pozowanie: przysunął krzesło do lodówki oparciem w kuchni, jedną nogą przyklęknął na siedzeniu, drugą zwiesił bezwładnie z krzesła, miał bowiem metr pięćdziesiąt osiem wzrostu, na oparciu umieścił łokieć, w dłoń ujął głowę swą niczym w rzeźbie Myśliciel Auguste’a Rodina, to czyniąc obwieścił nam, co następuje: „Będę pozował nago a u mych stóp niech spoczywa Adolf” (rzeczony, mikroskopijny, zlękniony pod burzą i naporem wrzasków i obelg swego pana i władcy, piszczący a trzęsący się jak malutka sarenka, czarny ratlerek). Jakbym poczuł ostrze spadającej gilotyny pustego śmiechu, albowiem wyobraziłem sobie Nikodema Kiełbaśnika w negliżu ze zwisającym serdelkiem zaopatrzonym w dwa eliptyczne klejnoty dyndające siłą bezwładu w worku mosznowym, po czym zauważyłem bezcenną, zniesmaczoną swoją imaginacją minę mojej konkubiny. Katka nawet nie dysponowała mocą, by parsknąć śmiechem. Zapanowała powszechna światłość w sierpniu, przyobleczona w aureolę smutku, nostalgii źródeł atencji. Kiełbaśnik zaintonował tedy tytuł swojego portretu: Młodzieniec. Jakby malował go sam Caravaggio po bójce czy też pojedynku, który to zegarmistrz światła purpurowy, artysta malarz ze skłonnościami do transgresji, zakończył w areszcie śledczym.

            Nikodem stwarzał solidną zasłonę dymną w postaci powtarzanych w kółko dowcipów, anegdot z życia Jana Himilsbacha , cytatów z polskich, starych filmów do porzygu. Co chciał skrzętnie ukryć? Mianowicie był człowiekiem do szpiku kości zgorzkniałym azaliż zepsutym przez samonakręcającą się katarynkę przepowiedni: wszystkich dookoła obwiniał, u każdego faceta doszukiwał się problemów w relacjach z kobietami, podejrzewał kumpli o impotencję albo jednogłośnie i niezaprzeczalnie ją stwierdzał, doradzał finansowo i obiecywał „duże pieniądze” i okupione przez niego podróże zagraniczne; każdą kobietę, jako stary mizogin, posądzał o kurestwo i złodziejstwo a już na pewno o oszustwo i egzaltację przy ograbianiu mężczyzn z ich majątków, dzięki którym to one mogą w ogóle egzystować. W efekcie każde nasze wspólne posiedzenie w knajpie kończyło się ponurym faktem opłacania przeze mnie rachunku u barmana, gdyż Kiełbaśnik – potentat mieszkaniowy, właściciel gruntów ziemskich i „wielkich pieniędzy” akurat był zapomniał gotówki bądź karty płatniczej, albo pogrążony w absurdzie zamroczenia alkoholowego tudzież przygwożdżony manią wielkości i dobrego samopoczucia na własny temat opuszczał spęd bydła w Towarzyskiej po angielsku, zostawiając mnie samego z rachunkiem. Do barów zawsze chadzał z Adolfem, najczęściej bywał poirytowany i nadąsany, gdyż goście nie mieli najmniejszego zamiaru podzielić się z jego wiernym jak Rusłan pieskiem jakimś tatarem czy kurczakiem, ponieważ takie było młodzieży chowanie. Po czym w stanie upojenia alkoholowego wracał do swojej byłej żony i dzieci z nadzieją, iż już dawno śpią. Ponieważ nienawidził, gdy kobieta krzyczy a zwłaszcza na niego. Szczególnie zaś lękał się i wzdrygał przed spojrzeniem sobie w twarz w lustrze, na trzeźwo bowiem wydawał się sobie nie do zniesienia, nie do przyjęcia tudzież zaakceptowania. Jednak w skrytości ducha oraz w sferze marzeń i własnej, domorosłej mitologii wciąż pozostawał Młodzieńcem. W melancholii niebios. Tristitia post coitum. Smutny Marmieładow rzucił się pod dorożkę, albowiem zrezygnowany był, stary i samotny w swoim uzależnieniu. Atoli Kiełbaśnik przecież jest i będzie wiecznie młody, jurny niczym buhaj zarodowy, otoczony tabunem dziewcząt w swojej niezbadanej imaginacji. Tak więc żerowanie na wrażliwości innych było domeną ludzi pokroju Kiełbaśnika. Tacy pokurcze nigdy sami przed sobą nie przyznają, że to oni robią coś nie tak, po prostu krzywdzą bliźnich, tylko będą szli po trupach w zaparte do celu urojenia, ponieważ to inni ponoszą winę za ich przysłowiowe klęski. Nieuświadomione ego, dostatecznie rozbuchane, rozhulane, rozhuśtane, pozbawione subtelności, pozostanie z Nikodemem w konflikcie bez możliwości rozszarpania, albowiem nasz dziedzic fortuny nie ma nawet zielonego pojęcia, jak bardzo sam siebie nienawidzi, a to dlatego, iż nie ma oparcia sam w sobie i dla siebie. Unosi się tylko w malignie tkanin, w oparach własnych uprzedzeń, kompensacji, racjonalizacji, projekcji (w porywach do paranoi), w urojonym smrodzie trzody chlewnej, którego nie trawi podobno organicznie, bo nie tak dawno temu stwierdził, że stał się wegetarianinem a jeśli już jako miłośnik zwierzyny kupuje duże ilości mięsa, to oczywiście dla swojego tygrysa Adolfa, czyli spiżowego ratlerka, reprezentanta klasy średniej. Bezwzględnie Kiełbaśnik funkcjonuje w oceanie absurdu, nie mając nawet tego poczucia, bo gdyby tylko je posiadł, rychło w czas popełniłby samobójstwo. Ale gdzie tam, w żadnym wypadeczku, nie ma takiej opcji, przecież on jest na wyżynach, w Himalajach człowieczeństwa, gwarantuje mu to egoteistyczna mania wielkości przy wzroście metr pięćdziesiąt osiem centymetrów. Niezdolny do konfrontacji ze swoim Cieniem. Niezdatny do szczerej pogawędki z własnym sobą a co dopiero z tak zwaną ludzkością. Otóż Kiełbaśnik znajdował się w burzliwej kropce egzystencji bez nadziei na odzyskanie wewnętrznego spokoju, z czego nawet nie zdawał sobie sprawy, bowiem non stop mi powtarzał: „ja się nie poddaję”. W ten sposób zapijał swoje lęki, kompleksy, swoją złość, swój gniew, swoją nienawiść i swoje poczucie winy, myśląc, że to takie męskie, konfabulując o swojej domniemanej i rzekomej ataraksji, nie zauważając swojego osobistego, prywatnego smutku i nostalgii. Tęsknoty za byciem postrzeganym jako artysta. Nikodem Kiełbaśnik, człowiek pracy, zahartowany w bojach z butelkami wieczny Młodzieniec. Esse est percipi w jego wątpliwym przypadku nie miało racji bytu. On albowiem nie istniał w sensie rzeczywistym, w świecie fotonów i elektronów stanowił wykładnię mgławicy niejednorodnej. Osnowy skunksa. W kategoriach fizykalnych, spoglądał w epicentrum własnego odbytu jako niewidomy. W historii sztuki tracił wzrok. W teorii literatury miał podstawowy problem z aktem mowy, ponieważ nie komunikował się z żadnym odbiorcą, a każda informacja, którą wysyłał w kosmos dźwięków i kolorów, odbijała się rykoszetem tudzież z powrotem trafiała go w pysk, aczkolwiek bezboleśnie, bowiem nader często znieczulony bywał alkoholem. Wszyscy powinni być mu wdzięczni za wielkie szczęście, jakim obesrało ich jego towarzystwo. Niespożyte truchło młodziana. Jogurt z azbestu. Rakotwórczy kefir. Wędzony łosoś położony na przekrojonym połowicznie jajku na twardo. Osączarka do kawy z filtrami. Jakże moglibyśmy zapomnieć naszych chlebodawców! Sekwestratorów. Poborców podatkowych. Komorników. Dzielnicowych. Egzekutorów rzekomych długów. Katów po zakazie stosowania kary śmierci. Firm windykacyjnych podejrzanej proweniencji.

            W sieć tych paradoksalnych pozorów wpadały całe masy ludzi różnych płci, tak mocno Kiełbaśnik rozbełtał błękit w głowach, że walili do niego jak do lepu na muchy. Po czym z częstotliwością drgającej sprężyny odpadali od jego marskiej wątroby, albowiem obrażał się za ich domniemaną i dozgonną niewdzięczność, lub stwierdzał nieoczekiwanie, iż został jak zwykle oszukany. Ale nic to, przemysłowa hodowla bydła w oczekiwaniu na mleko i cielęcinę czy wołowinę na steki z zadka buhaja, przypominająca Holocaust krów, trwała nadal w toku nieprzerwanym, aż do wycieńczenia organizmu ofiary, zgodnie z hasłem korporacji bankowych: „masz frajera, to go duś, jak się zesra, to go puść”. Przecież jak nie ten czy tamta, będzie następny, tego kwiecia całe łąki żyzne. Każdemu można nawinąć spaghetti na uszy, nawet makaroniarzowi. Dylemat skrzywdzonego i poniżonego albowiem miał swój początek, gdy Nikodem był dziewięcioletnim ministrantem, wówczas ksiądz proboszcz przygarnął go do siebie na kolana i począł namiętnie swymi cuchnącymi czosnkiem skrzyżowanym z wczorajszą maciejką wina mszalnego ustami, cmokać małoletniego Kiełbaśnika w ucho. Który skrzywdziłeś człowieka prostego. Prostolinijnego. Poeta zapamiętał. Choć nie wspominał. Nie wyparł. Utkwiło w ukrytych wymiarach mózgu niby igła w stogu siana. Szpilka niechcianego pożądania przeobraziła się w zardzewiałą istotę pragnienia. Narodziny braku tendencji i substancji kryptohomoseksualnej. Stąd u naszego dziedzica pojawiła się niespełniona ochota, marzenie o słupie telegraficznym, pod którym Kiełbaśnik oddaje mocz na dwa baty ze swoim kolegą z wojska po spożyciu wystarczającej dla układów pęcherzowych ilości piwa. Jeden leje na drugiego, prawy do lewego, wzajemne, radosne obszczywanie. Wielokrotnie rozmarzony Nikodem masturbował się w rytm takich właśnie obrazów. Wpadał przy tym w trans Onana, pulsację orangutana, któremu synkopy dyktują bezwiedne wysuwanie się języka spomiędzy spierzchniętych warg. Z kącika ust Kiełbaśnika sączyła się strużka śliny. Nad jej oniryczną końcówką postanowiłem się nieco pochylić. Dostrzegłem tam zwarty szereg bąbelków z płynu. Owe bańki niczym z mydła pękały, uzewnętrzniając swoją pustkę. Próżnia, jak to próżnia, była pozbawiona wszelkiej konsystencji. Po prostu wielkie NIC. Nie może się zdarzyć. Na Ziemi. Hipoteza porcelanowego kutasa Franka Zappy.

             Nawiasem mówiąc, jeszcze jedno wspomnienie: Maciej Maleńczuk to postać tragiczna. Jak daleko można się posunąć w ideologiach i teoriach samo zaprzeczania i samozapłonu? Stać się szmatą do podłogi dla neoliberałów? Być, tak jak Darski, Piaseczny, żałosnym, mainstreamowym, poprawnym politycznie kapitalistą, czyli, nie owijając w bawełnę, płatną kukłą, marionetką Plebanii Obywatelskiej, męską dziwką? Macieja poznałem latem 1988 roku w Krakowie. Symptomatyczny wydaje się numer z pierwszego albumu Homo Twist „Cały ten seks” zatytułowany „Trzy kurwy świata pieniądza”. Kto zna, ten się domyśla. Gdzieś tak do 2007 roku myślałem, że to autentyczny, naturalny jak krowie łajno w polu muzyk, gitarzysta, wokalista i autor fenomenalnych tekstów. Potem z niesmakiem począłem zmieniać zdanie, albowiem tylko krowa poniekąd nie zmienia poglądów i dlatego przeżuwa trawę na dwa żołądki. Ale jednak nie sposób zapomnieć np. tego koncertu z 1996 roku. Macieju, co się z Tobą stało? Czarny lewak o nazwisku Warga pamięta. Bo chyba nie wpadł w sieć Pramatki, Samicy Pająka czy inny lep na muchy. Owszem, pozory mogą mylić, ale jednak są wyczuwalne. Tak zwana osobowość zwykła się zmieniać co jakieś tam kilka lat. Gdy byłem nieco młodszy, jak najbardziej odpowiadało mi chamstwo oraz egocentryzm Maleńczuka, ponieważ zdawałem sobie sprawę, iż najlepsze teksty powstają na kacu i na permanentnym wkurwieniu. Mało tego, również w takim stanie same się komponują riffy gitarowe. Mniejsza o to, jak się przy okazji traktuje z butapirazol swoich muzyków, bo oczywiście nas to zupełnie, ale to kompletnie nie interesuje ani nie zajmuje. Również wszelakie porównania z Kiełbaśnikiem nie mają tutaj sensu: po pierwsze, olbrzymia różnica wzrostu (Maleńczuk ma prawie dwa metry), po drugie Maciej jest twórcą, gitarzystą i kompozytorem, podczas gdy Nikodem majsterkuje, wymieniając rury. Ale jednak łączą ich pewne, choć tylko pozorne podobieństwa. Mianowicie obydwaj mają skłonności w kierunku „dużych pieniędzy” (dlaczego pozorne, możesz się przekonać sam, Drogi Przypadkowy Czytelniku, otóż Maleńczuk jeździ „dobrym kabrioletem, ma wielki dom na wsi, bo jest świetnym poetą”, jak sam mi kiedyś powiedział), z tym, że rzeczony muzyk lubi się „sprzedawać”, jak zaznaczył w niejednym wywiadzie. Kiełbaśnik operuje „wielkim sosem” tylko w sferze deklaracji. Poza tym Maleńczuk udziela wywiadów zarówno dla prawicowej jak i lewicowej prasy i wszędzie gada co innego. Sam raz zgłupiałem, aż trafiłem na wywiad, w którym powiedział, że gada to, co chcą usłyszeć tam, gdzie mu za to zapłacą. Wypada, w tym momencie, zacytować tekst utworu „Pieniądze” samego Macieja: „Za pieniądze, ksiądz się modli, za pieniądze, lud się podli”, co i w jego wypadku nastąpiło…

            Lecz chciałbym poświęcić troszkę uwagi na percepcje oraz preferencje natury seksualnej obydwu panów, o których niech zaświadczy chociażby ich komunikacja pozawerbalna, czyli gestykulacja oraz mimika twarzy. Za zasłoną dymną sieci pozorów drzemie katastrofa pedalskich intencji. Kiełbaśnik wszak marzyłby zapewne o dylemacie i przypadku słupa telegraficznego, chętnie by został obsikany przez Maleńczuka, są bodajże nawet rówieśnikami, ale Maciek, niestety, unikał zasadniczej służby wojskowej, podobnie jak i ja, więc za ucieczkę przed śmierdzącą armią kamaszy i onuc tudzież za odmowę spełnienia patriotycznego obowiązku w czasach realnego socjalizmu wylądował był w zakładzie karnym, czyli kolokwialnie rzecz ujmując, spędził trochę czasu w pudle pod celą, jak uważa gwara więzienna. W slangu faceta, który nigdy nie był cwelem, na wszelakie propozycje i umizgi Kiełbaśnika w temacie rzeczonego świętego Szymona Słupnika Telegraficznego, Maleńczuka cięta riposta zapewne zabrzmiałaby: „Śmierć frajerom!” Tak więc Nikodemowi, jak zwykle zresztą, pozostaje historia erotyzmu gumowych lalek o rysach wybitnie męskich, koniecznie z brodą ze sztucznego włosia bakelitowego. Z Bakelitu wszak pochodził Sedes, jeden z mędrców greckich. Drugim był Kutas, ten zaś narodził się w Komitecie. O Talesie z Miletu nie warto wspominać, bo to nie jest w ogóle żadna filozofia.

            W sumie od zatęchłych oparów absurdu Kiełbaśnika on sam mógłby się udusić, ale nie ma na to szans, albowiem jest sztucznie podtrzymywany przy życiu, jak starzec na respiratorach, przez czeskie piwo i własne wizje samouwielbienia w niebiosach, niby święty Szymon, który na słupie telegraficznym miał dom i grób, nieustannie podlewany uryną przez pieski pustynne. Adolfie, świeć nad duszą ulotną Młodzieńca

Jarosław Błahy – Młodzieniec
QR kod: Jarosław Błahy – Młodzieniec