Moja babcia nie miała szczęścia do mężczyzn

Moja babcia nie miała szczęścia do mężczyzn. Gdy była dwudziestoczteroletnią matką, umarł jej mąż, a mój dziadek. Od tamtej pory los podsyłał jej różnych, zwykle podłych kochanków. Nie to, że sama specjalnie o takich zabiegała – raczej brała tych, co godzili się bywać w łóżku biednej wdowy z przychówkiem. Bo z reguły mężczyźni uciekali od zobowiązań gdzie pieprz rośnie. A wychowywać obce bachory, popłuczyny po kimś, kto zginął tragicznie i w niewyjaśnionych okolicznościach; karmić nieletnie gęby, łożyć na utrzymanie dwóch dziewcząt, co prędko od żłoba nie odejdą, a przy gospodarce niewiele pomogą – to było ponad możliwość statystycznego chłopa.

Moja babcia zatem nie miała szczęścia do mężczyzn i niewielką wolę, by to zmienić. Brała życie, jakim było, bez selekcji, którą uważała za zbędną. Najczęściej trafiali jej się panowie naiwni, głupi, , albo zdesperowani. Wiem z opowieści, że żaden inny nie napatoczył się, nie odwiedzał jej drewnianej chaty na skraju wsi, którą otaczał nimb tajemnicy. Mimo wielu dowodów, że dziadek mój zginął tragicznie na torach kolejowych – bez udziału osób trzecich, a pod wpływem alkoholu, wszyscy we wsi wiedzieli, że upicie się jego było wynikiem awantur, jakie mu żona robiła.  Żaden tak zwany porządny chłop nie chciał, by padł na niego cień oskarżenia, że chadza do podejrzanie owdowiałej córki sołtysa. Mimo urody, którą zachowała do późnego wieku, mimo seksapilu, który wyrażała w każdym, energicznym ruchu, nie było wielu chętnych do umizgów. Tragedia kładła się cieniem na jej życiu, a uprzedzenia brały górę. Z energią i życiowym entuzjazmem wkraczała w kolejne dziesiątki życia, które przetykały, z rzadka, kolejne miłosne epizody. Właściwie niemal bez jej aktywnego udziału, miłosne fale niosły jej ciało i roztrzaskiwały je o brzeg. Bolało – raz mniej, raz bardziej. Po wszystkim zawsze twierdziła, że wcale nie było warto. Zarzekała się, że to ostatni raz. Do następnego.

Na przykład Krzysztof Burak. Przyjechał do niej w związku z elektryfikacją wsi. W domu, w którym mieszkał sołtys wraz z owdowiałą córką i kilkuletnimi wnuczkami, zręcznie było mu się zatrzymać, panu z Ostrołęki. Osiadł na miejscu na kilka miesięcy, podczas których krążył wokół młodej, wciąż atrakcyjnej kobiety, odporny na plotki oraz insynuacje, że miała znaczący wpływ na tragiczny los swego męża. Bardziej cenił to, co miał tam i wówczas – opiekę, ciepło, powszednią jajecznicę z siedmiu jaj, wikt, opierunek i dobre słowo. Najważniejsze było dla niego to, że pachniała chlebem, masłem i domem. Pachniała bezpieczeństwem, za którym tęsknił, odkąd matka zostawiła go w ochronce.

Nie było łatwo mu przekonać Zośki do siebie. Służyła mu chętnie i szczodrze – opieką, troską, miłą rozmową. Jednak on coraz bardziej tęsknił do jej obfitych piersi, przy których chciał zasnąć, ssąc je jak niemowlę. Coraz łakomiej zerkał na jej zgrabną pupę, którą opinała coraz to inna sukienka, zawsze w kolorze chabrów, które przetykały dojrzałe łany zboża. Długo nie był jednak godzien dostąpić zaszczytu bliskiego spotkania z jej ciałem.

W jej sercu grała zawsze ta sama muzyka – ta, którą zachwycił ją małżonek, akordeonista, od dawna już leżący w rodzinnej mogile na myszynieckim cmentarzu. Od tak wielu lat opłakiwany, że wyczerpał się jej zasób łez na doczesne i przyszłe życie.

Nie zrażał się jednak. Podchodził bliżej i bliżej, rozmawiał głębiej i głębiej. Przez uszy podobno dociera się do serca kobiety. Mówił o tym, że zapewni przyszłość jej i radosnym córkom, które biegały wokół stołu, pod stołem, kokardy wiązały na jego falującej grzywie. Pozwalał im się dręczyć, męczyć, podszczypywać – wszystko z uśmiechem, byle tylko Zosia go chciała. Byle zrozumiała, że on na poważnie i na zawsze jest nią zainteresowany. Niestety, długo na nic się zdały jego starania.

Aż pewnego razu, w stodole, gdy wspólnie układali siano po sam sufit, jakoś od słowa do słowa, od żartu do żartu, padł na nią i za jej przyzwoleniem zerwał z niej fartuch i górę sukienki. Guziki ze sztucznych pereł posypały się jak łzy, te, których już nie potrafiła wypłakać. Zanurkował w jej dekolt, doczekał się, złakniony. Powędrował niżej i niżej, pragnąc scałować z niej raz na zawsze żałobę. Zanurzył nos i usta w jej wszystkich zapachach i smakach; chciał zatrzymać je na zawsze w pamięci, jakby spodziewając się, że dostęp do nich zostanie mu wkrótce odebrany.

Oddała mu się, jęknęła z rozkoszy, zanim przedwcześnie – czy z emocji, czy z braku wprawy – nie skończył podróży na jej szczyt. Wstydliwie założył spodnie, poprawił jednym ruchem długą grzywę, przeprosił. Sam nie wiedział, za co – niezręczność? Napastliwość? Miłość, którą czuł, a która – jak sądził – nie była przez nią chciana? To już nie było istotne, bo w jednej chwili zrozumiał, że właśnie przekreślił swoją szansę na przyszłość z Zosią, że ich pierwszy raz musi być ostatnim. Uzmysłowił sobie, że od początku był bez szans, walcząc o uwagę z martwym ideałem.

A Zosia, moja babcia, zmięła garść siana. Nie czuła ani wstydu, ani wyrzutów sumienia, czy innych emocji, typowych dla wdów, które raz na zawsze zostały przywiązane do nieboszczyka łańcuchem małżeńskiego zobowiązania, wykraczającego poza doczesność. Czuła jedynie, że ten cały Burak to wielka pomyłka. Że jeden jęk nie wynagrodzi jej trudów udawania, że cokolwiek ją łączy z tym śmiesznym, nieporadnym mężczyzną, który nie ma w sobie nic pociągającego.

Taka była – bezwzględna, szukająca mocnych wrażeń. Święta z przypadku, z powodu braku okazji, święta w wyniku nieporozumienia.

Potem wyjechała do pracy na długie lata. W wyniku fascynujących zbiegów okoliczności ona, córka chłopa zza żelaznej kurtyny, znalazła się w Paryżu, gdzie służyła u jednej z wysoko postawionych rodzin. Służyć innym – to nie było jej upragnione zajęcie. Ona, dziedziczka, co prawda biedna jak mysz kościelna, jako córka sołtysa miała poczucie godności, w którym usługiwanie do stołu nie potrafiło się pomieścić. Może właśnie dlatego – znów, niby przypadkiem, wdała się w romans z paniczem. Odkryła nieznane erotyczne lądy, odkryła światy, o których istnieniu nie miała pojęcia. Zrozumiała, czym jest miłość fizyczna, którą uprawia się do granic rozkoszy i bólu, w której można się zatracić, zagubić i odnaleźć na nowo. W której można umrzeć i zmartwychwstać, stać się jednym i rozpaść na milion kawałków.

Jednak uczucie to, gwałtownie rozbudzone, zostało równie gwałtownie przerwane, gdy Zosia, matka dwóch córek, została pilnie i karnie wezwana do domu. Pretekstem było zdrowie jednej z nich, bo jednak paryska klasa średnia wolała kończyć takie afekty w białych rękawiczkach. Faktycznie wyrzucono ją z wilczym biletem, zakończono ten romans za nią i za jej kochanka. Nigdy więcej nie leciała samolotem i nie kupowała pięknych ubrań w zagranicznych lumpeksach za pieniądze, o których w Polsce mogła tylko marzyć. Czy tego mężczyznę kochała? Również nie. Był on tylko kołem ratunkowym przed całkowitą rozpaczą, którą czuła, nie mając obok siebie bliskich, nie znając języka, który brzmiał w jej uszach równie egzotycznie jak w moich suahili, wykonując obowiązki, których wściekle nienawidziła.

Trzeci kochanek, który się babci przydarzył w ciągu dwudziestu pięciu lat, jakie minęły od śmierci męża do moich narodzin, był nareszcie tym właściwym, którego ostatecznie wybrała na towarzysza życia. Miał wszystko, co w mężczyznach kochała. Energię, charyzmę i polot, dowcip i czar, dystans do życia połączony z zachłannym korzystaniem z tego, co w nim najlepsze. Kochał imprezy i taniec, jego śmiech głośno trząsł żyrandolami, a jego dzikość kazała mu brać babcię w ramiona i kręcić z nią piruety. Takiego chłopa potrzebowała – który zakręci jej światem, zatrzęsie nim w posadach, zostawi ją oszołomioną, niezdolną, by powiedzieć: nie.

Pragnęła, by ktoś za nią zdecydował, że czas na żałobę minął. Że oto znowu odzyskała życie. Że może, że niebo nie ześle na nią kary z powodu nagłego i niespodziewanego zakochania. Tym kimś był Edward – chłop do tańca i różańca, do bitki i wypitki. Pracowity, solidny, o dużych, zręcznych dłoniach, które obezwładniały ją w łóżku i zapewniały nareszcie potrzebną pomoc w gospodarstwie. I płot naprawił, i o zwierzyniec zadbał, i kany z mlekiem dźwigał, a to wszystko na wagę złota było, bo ojciec jej niedawno odszedł z tego świata, pozostawiając schedę jej i córkom.

I żyliby długo i szczęśliwie, gdyby nie pewna jeszcze Edwarda skłonność. Ja sama, niestety, mogłam się o niej przekonać, gdy spędzałam u babci i jej męża pewne letnie wakacje jako pięcioletnia dziewczynka.

Upał lepił się do skóry, pot spływał po moim małym ciele, ręce rwały się do zabaw, do wicia wianków, do głaskania młodziutkich, puszystych kurcząt.

Nogi same tańczyły, gdy wieczorami babcia urządzała imprezy – w jej własnym, bezkompromisowym stylu. Z jej energią i miłością do szaleńczej zabawy, z jej głośnym śmiechem, w którym wybrzmiewała namiętność i radość życia. Z jej Edwardem, jedynym, wybranym na zawsze, mimo sprzeciwu rodziny.

Bo cała ta babci miłość do Edwarda pewnym ważnym dla niej osobom w ogóle się nie podobała. Zosia nie musiała się już z niej tłumaczyć ojcu, chyba że w myślach, gdy odwiedzała go na cmentarzu. Nie musiała nic mówić swoim córkom, dawno skupionym na własnych stadłach i pielęgnowaniu delikatnej sieci relacji, utkanej po równo: z miłości i lęku. Jednak nad jej szczęściem wciąż czuwały siostry – i one przeczuwały, że coś było bardzo nie tak; coś, o czym Zosia bała się mówić, by nie stracić mężczyzny, którego otwarcie nazywała miłością swojego życia.

Na jednej z imprez, w których uczestniczyłam, póki sen mnie nie zastał gdzieś na dywanie, na środku pokoju, na pierzynie w rogu, przy kaflowym piecu, towarzystwo bawiło się bardziej niż szampańsko. Akurat było po świniobiciu, cały dzień zajęło robienie kiełbas, ćwiartowanie martwych zwierząt, porcjowanie mięsa, które miało potem być rozdysponowane między kilka rodzin.

Ciocia Władka i ciocia Józia wraz z małżonkami szczodrze korzystały z gościny, obficie podlewając potrawy wódką. Akordeon mojego dziadka poszedł w ruch – odpowiednio się nim zajął wujek Jędrek, mąż Józi, a kobiety, rozchełstane, zadowolone, pełne pierwotnej energii, jaką mają jedynie młodość i schyłek lata ni to tańczyły, ni wiły się, chwilami przewracając na podłogę.

Patrzyłam na to zafascynowana, jak na spektakl teatralny, który nieraz miałam okazję oglądać u mnie w mieście podczas poranków małego widza. Oczy otwierały mi się ze zdziwienia, chłonęły te sceny równie bezkrytycznie jak całą, nową dla mnie, wiejską rzeczywistość. Jako jedyne dziecko w tym towarzystwie cieszyłam się przywilejami: mogłam jeść wszelkie słodkości bez ograniczeń, a ciotki obsypywały mnie prezentami. Same znacznie młodsze od babci, bo z innej matki zrodzone, wciąż były bezdzietne i wobec mnie realizowały potrzebę zwaną instynktem macierzyńskim.

Jednak i wobec Zosi, swojej siostry, były opiekuńcze. Uważnie przyglądały się sygnałom, których Zosia nie była w stanie zatuszować. Słyszałam kłótnie przez drzwi – zwykle gdy Edward był na polu, w stodole lub chlewie. Przyjeżdżały co jakiś czas, zawsze we dwie, nie wiedzieć czemu zwykle wtedy, gdy doszło do tajemniczego wypadku. Babcia utrzymywała, że a to spadła ze schodów, a to źle stanęła, wieszając firanę, a to pies się na nią rzucił i ją poturbował. Róg szafki zwykle zostawiał paskudne sińce pod okiem, a siniak na przedramieniu powstawał w wyniku bliskiego spotkania z żeliwnym czajnikiem.

Zosia ich nie słuchała, miłość silniejsza była niż jej szacunek do siebie. Pamiętam moje emocje – chciałam, by się od babci odczepiły, oburzona byłam, że jej nie wierzą. Sama nigdy nie widziałam, w jaki sposób babcia nabywała uszkodzenia na ciele i duszy, lecz kochałam ją całą głębią dziecięcego serca i bezgranicznie jej ufałam.

Do czasu tej pamiętnej imprezy. Nie wiem, co było przyczyną kłótni. Przebudzona, w drodze z toalety zagapiłam się na kota, który usiłował złapać ćmę, wdrapując się na firanę. Widziałam tylko, jak Edward – człowiek, którego kazano mi nazywać dziadkiem – uderzył pięścią w twarz. Uderzył. Moją babcię. Pięścią. W twarz.

Wujowie już spali, bo był to etap, na którym impreza dogorywała. Ciotki siedziały w kącie, na podłodze, powoli osuwając się w drzemkę. Zosia po tym ciosie z impetem uderzyła o podłogę. Ja podbiegłam do babci, przerażona. Pamiętam, że serce biło mi jak szalone i że bardzo, bardzo się bałam, że ją stracę. Edward jak gdyby nigdy nic chciał po prostu wyjść z domu, by ostudzić emocje. Robił to pewnie już wiele, wiele razy.

Wówczas Władzia, silniejsza i większa, pobiegła za nim. Józia podbiegła do mnie i Zosi, by mnie uspokoić i sprawdzić stan swojej siostry. Babcia nie straciła przytomności, sięgnęła po gazę i zaczęła opatrywać krwawiący nos.

Władzia zaskoczyła oprawcę. Rzuciła mu się na plecy. Józia krzykiem zaalarmowała śpiących mężczyzn.

Zaczęła się rzeź. Oglądałam ją ze schodów, bo w ferworze walki szybko o mnie zapomniano. Mężczyźni bili Edwarda, kopali oszołomionego dręczyciela. Kopali po całym ciele, jednak oszczędzali twarz. Zosia krzyczała, by zostawili go w spokoju, jednak nie słuchali jej, podżegani przez żony. Nic nie mogła zrobić. W pewnym momencie zrezygnowała z dalszych protestów, świadoma, że na niewiele się zdadzą.

Nie zasnęłam do końca jatki. Świtało, gdy nareszcie koszmar się skończył. Poranek przyniósł światło, w którym widać było wyraźnie, jak bardzo Edward oberwał. Zosia wygoniła towarzystwo na pobliski przystanek autobusowy, powiedziała, żeby nigdy więcej nie wtrącali się w jej sprawy.

Zasnęłam, utulona ciszą i spokojem, ululana własnymi łzami.

Gdy wstałam około południa, Edwarda nie było. Nigdy więcej go nie widziałam. Czasami myślę, że mi się przyśnił – koszmar letnich wakacji u babci. Nigdy więcej o nim nie wspominała. Nigdy potem nie miałam zastępczego dziadka.

Moja babcia nie miała szczęścia.


Sisterhood

Obudziła się o piątej rano. Po wczorajszym powrocie z londyńskich targów książki emocje długo nie pozwalały jej zasnąć. Margaret Myers to najmocniejsza kandydatka do tegorocznego Nobla – jej Margaret Myers, autorka, którą ona, Izabela Myszkowska, odkryła dla Polski. W tym roku trzy wielkie polskie wydawnictwa biły się o prawa do najnowszej powieści Amerykanki, „Sisterhood”. Ta zdolna pisarka zapoczątkowała nowy ruch, który wspierał kobiecą solidarność. Tematyka nośna, popularna. Taka, która nareszcie wprowadzi wydawnictwo Izabeli do mainstreamu – na okładki wszystkich czasopism, nie tylko branżowych.

Izabela miała bardzo duże szanse na zdobycie praw autorskich. Mimo że jej wydawnictwo było maleńkie, cieszyło się sympatią wśród agentów literackich zza oceanu. Pisarze cenili jej profesjonalizm, staranne podejście do promocji, dopinanie całego cyklu wydawniczego na ostatni guzik. Autorzy mogli liczyć na jej serdeczne, ciepłe podejście i precyzję w przygotowaniu agendy podczas ich wizyt w Polsce. Opóźnienia, niedotrzymywanie warunków umowy, niestaranność w tłumaczeniu – to mogło zdarzyć się w każdym wydawnictwie – ale nie w Wydawnictwie Hermana.

Weszła cicho do łazienki, by nie budzić męża. Nalała sporo gorącej wody do wanny, zanurzyła się w aromatycznej pianie. Za dwa dni miała otrzymać informację, czy jej oferta wygrała z innymi. Była niemal pewna, że tak się stanie, bo przecież była najlepsza.

Miała głowę na karku, to fakt. Zawsze była łebska, od małego. Matka powtarzała: Izunia, przez łóżko to ty, dziecko, kariery nie zrobisz, musisz znaleźć inną drogę. Matka wiedziała, co mówiła – sama była wręcz doskonała, blondynka o figurze klepsydry, która do późnego wieku mogła podobać się mężczyznom. I z tego korzystała, zdobiąc ekran telewizyjny aż do czasu, gdy zlikwidowano instytucję prezenterek. Mała Iza uwielbiała patrzeć, jak matka robiła sobie makijaż – starannie obrysowywała pełne wargi, oczy malowała eyelinerem niczym wytrawny malarz, dokonujący ostatnich poprawek na najpiękniejszym z płócien. Mała Iza od początku boleśnie odczuwała różnicę między sobą a swoją rodzicielką.

Teraz, w kąpieli, jak zwykle wypowiedziała w myślach kilkaset słów nienawiści wobec swego ciała. Lekka nadwaga, którą nabywa się łatwo, gdy praca polega na czytaniu i spędzaniu długich godzin w pozycji siedzącej, wylewała się fałdami ciała, któremu brakowało już młodzieńczej sprężystości. Kobieta przed pięćdziesiątką powoli i nieubłaganie staje się ofiarą bezlitosnej natury – która ściąga w dół, zachłannie i beznamiętnie zabiera to, co szczodrze darowała w młodości. Izabela patrzyła na fałdy, na cellulit, na bliznę po cesarskim cięciu, która wciąż  i już na zawsze będzie miała postać głębokiej szczeliny. Dzieliła jej ciało na pół, tak jak przedzieliła życie – na to przed i po dziecku. Przed narodzinami syna bywała atrakcyjna, mogła podobać się mężczyznom, choć głównie tym mądrzejszym, którym imponował jej intelekt. Po dziecku nigdy nie wyszła ze stanu, w którym ciało, poorane rozstępami, rozciągnięte przez ciążę, rozpulchnione przez chorą tarczycę, było jej najgorszym, najbardziej znienawidzonym wrogiem – polem bitwy z góry skazanej na klęskę.

„No nic to, dam radę. Wytrzymam z tobą, moje ciało, byle byś mnie niosło tam, gdzie pragnę dojść” – pomyślała, mimo wszystko z optymizmem wkraczając w nowy dzień.

Podeszła do łóżka, w którym leżał śpiący mąż. Jej ostoja i partner, z którym dzieliła się wszystkimi dylematami związanymi z Kartą. Całe szczęście, że wciąż w nią wierzył i ufał w powodzenie jej ambitnego przedsięwzięcia, choć po kilku latach ciężkiej pracy nadal nie przynosiło upragnionych dochodów.

– O, hej, kochanie, jak poszło? – Piotr otworzył oczy i uśmiechnął się zaspanym uśmiechem.

– Odpukać, mamy to! – Pocałowała go i weszła do łóżka, chcąc się ogrzać w jego ramionach. Uwielbiała takie poranki, lubiła wracać do domu, w którym ktoś na nią czekał. Dziś tym bardziej było jej miło i lekko, bo nie musiała wypełniać obowiązków matczynych. Syn pomieszkiwał przez tydzień u babci, która po przejściu na emeryturę cierpiała na niedobór pochwał. Mikołaj ją uwielbiał, a Izabela z kolei potrzebowała czasem tygodnia dla siebie, szczególnie w okresie targów Wszyscy byli zadowoleni.

Po porannym seksie zrobiła kawę i przygotowała croissanty z dżemem na śniadanie. Piotr wyszedł z łazienki i zmierzył ją wzrokiem. Może była w nim miłość, lecz Iza dostrzegła jedynie obrzydzenie. Szczelniej zawiązała szlafrok i złączyła nogi, poprawiając się na wysokim krześle.

Mimo udanego życia erotycznego i zapewnień męża, że jest dla niego najpiękniejsza na świecie, nie czuła się bezpiecznie w tej relacji. Każdego dnia bała się, że Piotr odejdzie do młodszej. Oczami wyobraźni widziała spakowane walizki. Wyobrażała sobie jak tnie koszule, których nie wziął, bo były w praniu. Widziała jak wyrzuca przez okno jego bieliznę. Słyszała jak krzyczy do słuchawki, jak wykrzykuje najgorsze obelgi pod adresem jego i tej kurwy, z którą się związał. Przez umysł przebiegały jej sceny zazdrości, wyczytane w książkach, podejrzane w filmach – same śmieci, nigdy w życiu nie przyznałaby się, że je czyta i ogląda. Kulturowe klisze, prezentujące kiczowate sceny, niegodne spojrzenia tak wyrafinowanej wydawczyni, za jaką uważała się właścicielka Hermany.

Teraz, gdy lęk przed starością coraz częściej wypełniał jej umysł, wyimaginowane  zdrady męża bolały ją tym bardziej. Od dawna znała kod PIN do jego iPhone’a. Gdy poszedł do garderoby po portfel i kluczyki do samochodu, sprawnie odblokowała telefon, by swoim zwyczajem przejrzeć ostatnio odebrane połączenia i SMSy. Zdawała sobie sprawę, że to nie jest najbardziej skuteczna forma kontroli – dlatego zdarzało jej się podglądać Piotra w porze lunchu. Przyjeżdżała pod jego ulubioną restaurację w mokotowskim zagłębiu biznesowym, zerkała do przeszklonego wnętrza zza ciemnych okularów. Za każdym razem z ulgą konstatowała, że spędza go w towarzystwie jednego z najdroższych klientów. Monitorowała również jego skrzynkę mailową. Była pewna, że kiedyś się dowie, że mąż ją zdradzał od samego początku. Czekała tylko na moment, gdy spadnie cios.

Tymczasem dała mu buziaka na pożegnanie, ubrała się i zajęła pracą. Otworzyła skrzynkę mailową, przeczytała wiadomości, jak zwykle uporządkowała je według swojego klucza. Wydała dyspozycje swojej asystentce, która, o zgrozo, znów zgłosiła, że jest chora. Kolejny raz w tym miesiącu. Te młode jednak są słabego zdrowia – albo leniwe, co na jedno wychodzi. Ona harowała do ostatniego dnia przed porodem, o poranku wprowadzała jeszcze finalne szlify do umowy z autorem w wydawnictwie, w którym wówczas pracowała. Nie mogła sobie pozwolić na chwilę słabości. A te młode teraz takie wydelikacone, takie wrażliwe, że byle podmuch wiatru rozkłada je w łóżku. Wydaje im się, że robota się sama zrobi. Ech…

Przeglądając maile, zwróciła uwagę na zaproszenie od jednego z bardziej znanych czasopism kobiecych:

„Pani Izabelo, niezmiernie miło nam będzie Panią gościć na specjalnej sesji zdjęciowej, dedykowanej ruchowi #sisterhood. Pragniemy wyrazić głęboką wdzięczność wobec Pani wysiłków związanych z promocją prozy Margaret Myers i innych przedstawicielek nowej feministycznej fali. Uważamy Panią za bohaterkę współczesnej kultury, która doskonale promuje ideę kobiecej solidarności i przygotowuje lepszą przyszłość dla naszych dzieci. Prosimy o szybką odpowiedź, zdjęcia chcemy wykonać pod koniec tego tygodnia.”

No pięknie! Sesja zdjęciowa dla „Kobiety Sukcesu” to jest to, czego teraz potrzebowała. Właśnie miała zacząć promować najnowszą powieść Ann Novak, która też głosiła #sisterhood. Przydałoby się trochę szumu medialnego. Przy nakładzie „Kobiety Sukcesu” miała szansę dotrzeć nawet do plebsu, a Novak pisała dość prostym językiem. Gdyby tak podkręcić tę kampanię, przygotować materiały prasowe dla pośledniejszych mediów… no, no, to była szansa na strzał w dziesiątkę i sporą sprzedaż. A spora sprzedaż oznaczała dostęp do bardziej popularnych autorów, co znów przekładało się na jeszcze lepszą sprzedaż… Zwizualizowała sobie sukces, którego ziarno zasiałaby występując w sesji zdjęciowej dla magazynu. Szybko wystukała słowa aprobaty na klawiaturze i dopięła termin.

Po sesji wróciła wykończona. Mąż czekał z kolacją i winem. Uśmiechnęła się do niego wyzywająco, przekonana, że makijaż fotograficzny uczynił z niej kobietę zasługującą na podziw.

Piotr spojrzał na nią  – zaskoczony, rozczarowany, wściekły.

– Zmyj to, proszę – powiedział cicho, gdy zdejmowała dziesięciocentymetrowe szpilki.

– No co ty, daj mi się trochę jeszcze nacieszyć doskonałą mną – wesoło odparła, nie rozumiejąc jego intencji.

– Zmyj to. Wyglądasz szkaradnie.

Stanęła naprzeciwko niego. Wargi jej się trzęsły, zaciśnięte, napięte.

Piotr odwrócił się do okna. W sytuacjach, które mogły prowadzić do otwartego konfliktu zapadał w stupor, niezdolny ani do walki, ani do ucieczki.

Po chwili trwającej tyle co wieczność, Izabela pobiegła do łazienki. Zatrzasnęła drzwi i przekręciła blokadę. Weszła do wanny, gdzie starannie, centymetr po centymetrze, szorowała swoje ciało – niemal do krwi, aż całe było czerwone. Makijaż zmyła, nie bez trudności, bo pokryto go grubą warstwą utrwalacza.

Łzy zmieszały się z wodą. Piotr pukał i wołał, lecz tego nie słyszała.

Leżała tak długo, aż woda całkiem ostygła. Nurkowała co chwilę, uderzając głową o dno wanny – niepewna, czy chce się ponownie, i znów, wynurzyć, czy nie lepiej by było jej zostać w cichej, zimnej, wiecznej krainie, gdzie nikt nigdy już by jej nie ocenił, nie rozliczył, nie karał, nie ganił. Gdzie wszystkie normy i powinności świata uległyby dezaktualizacji – tam nie byłby istotny ani jej rocznik, ani wygląd, ani stan posiadania. Nigdy więcej nie musiałaby doskakiwać do żadnej poprzeczki, a jej waga nie przekroczyłaby 28 gramów – wszak tyle, jak mówią, waży dusza.

Choć myśl o wywieszeniu białej flagi i pozostaniu w wannie na zawsze była kusząca, zdecydowała się wrócić do sypialni. Piotr czuwał w łóżku.

– Iza, ja…

– Nic nie mów, proszę – odwróciła się na drugi bok i udawała, że zasypia. Chciała spędzić noc sam na sam ze swoimi demonami.

Następnego dnia Piotr wyszedł wcześnie rano. Wiedziała, że miał kilka ważnych spotkań – zapewne obawiał się, że kłótnia z nią zanadto wyprowadzi go z równowagi. Wolał odłożyć ją na sobotę.

Izabela przysnęła nad ranem, obudziła się o dziesiątej. Przystąpiła do cotygodniowego przeglądu prasy branżowej. Ku swojemu zdziwieniu, na jednym z bardziej popularnych portali zobaczyła swoje zdjęcia z wczorajszej sesji. Umówili się na ich autoryzację, lecz i tak była niezwykle zadowolona z efektu i postanowiła nie nawiązywać do tej ustnej umowy.

Chwilę potem przeczytała tytuł artykułu pod zdjęciami: „Hermana” i jej wizja siostrzeństwa! Sprawdź, jak propagatorka #sisterhood postępuje z kobietami!

Szybko kliknęła w link, przenoszący ją do tekstu, który przeczytała z coraz szybciej bijącym sercem. Jak tylko zrozumiała, że tekst nawiązuje do prawdziwych wydarzeń, a ją samą prezentuje w bardzo negatywnym świetle, pobiegła do łazienki i zwymiotowała.

Po powrocie do biurka odważyła się jeszcze raz zerknąć na artykuł, słowo po słowie przeczytać, by ułożyć sobie linię obrony. Wiedziała, że ma do czynienia z pierwszym poważnym kryzysem wizerunkowym. Trzeba było coś na to poradzić. Wyprzeć się, udawać, że nic się nie stało. Że słowa jej asystentki są zupełnie niewiarygodne, dziewczyna leczy się psychiatrycznie, jest głupia, ograniczona – oczywiście trzeba to zgrabnie opakować, ale nie raz, nie dwa to robiła, pracując w największych domach wydawniczych. Da radę i tym razem. Ona, mobberka? Śmieszne. Dręczycielka? Głupie. Ona, tak miła i ciepła kobieta, wystarczy spojrzeć na zdjęcie, na litość boską, na tytuły, które wydaje, na linki, które udostępnia na fejsie. Kto jest bardziej godny zaufania? Głupia gęś z prowincji czy ona, która ma za sobą całe środowisko? Da radę, przekuje jeszcze porażkę w sukces.

Zadzwoniła do męża. Odebrała asystentka, ta głupia pinda, której długie nogi są odwrotnie proporcjonalne do poziomu rozgarnięcia. Przykro jej, małżonek jest nieosiągalny, przebywa na spotkaniu z zarządem. Przykro jej, wyraźnie mówił, że jest niedostępny dla nikogo. Czy coś powtórzyć? Spierdalaj – odrzekła Izabela, choć nie była pewna, czy na głos.

Chwilę później odebrała telefon. Rzuciła się na aparat, pewna, że to Piotr oddzwania. Niestety, w słuchawce damski głos poinformował ją, iż z przykrością, wobec dostępnych faktów, i tak dalej, nie możemy podpisać umowy na kolejną książkę Margaret Myers. Brytyjska agentka kilka razy powiedziała, że to ogromne misunderstanding, lecz  była stanowcza i szybko zakończyła rozmowę.

Telefon dzwonił jeszcze kilkanaście razy, zanim zdążyła go wyłączyć. Wiadomości o wydawczyni, która osiągnęła wyżyny hipokryzji, rozlewały się szybko na najważniejsze media. Smakowity kontrast między jej oficjalnymi wypowiedziami a tymi cytowanymi w artykule dawał gwarancję klikalności.

Wypiła szklankę wody. Nie była w stanie nic przełknąć. Otworzyła skrzynkę mailową, by napisać do kilku wiernych doradców. Znalazła maila – nie miał tytułu ani treści, jedynie załącznik. Otworzyła skompresowany plik. Zawierał nagrania. Włączyła pierwsze z listy:

Ale ty wiesz, że jesteś debilką? Że dzieciak w przedszkolu nie robi takich błędów?

Wiesz co, sorry, ale pisać to ty nie umiesz. Może byłaś gwiazdą tej swojej wsi, ale u nas w Warszawie są inne normy.

Jak to w weekend nie pracujesz? Dziecko, tu się żyje szybko, nie ma czasu na bimbanie.

Chyba nie sądzisz, że zasłużyłaś na pensję? Gdybym nie sprawdziła, poszedłby ten ten twój mail, to byłaby katastrofa!

Idź i nie wracaj, zejdź mi z oczu. Nie wiem, czy jesteś głupsza czy brzydsza. I za co masz ten dyplom.

Ale ty masz mnie kochać! Wiesz, że z byle kim nie pracowałabym, no co ty, Kinia, gniewasz się? Niepotrzebnie, ja mam taki styl. Więcej dystansu, dziewczyno, ja… 

Dalej nie słuchała. Sięgnęła do najwyższej półki w łazience – tam trzymała leki na czarną godzinę. Wzięła garść psychotropów, popiła whisky. Włączyła ulubioną piosenkę Lany del Rey, jednak po chwili zmieniła podkład dźwiękowy. Wycięła fragment otrzymanego nagrania i zapętliła:

Ale ty wiesz, że jesteś debilką? Ale ty wiesz, że jesteś debilką? Ale ty wiesz, że jesteś debilką?

Wyjęła z regału chwały powieść Margaret Myers. Powoli, metodycznie, wyrywała stronę po stronie. Do momentu, gdy straciła przytomność.

Małgorzata Żebrowska – Dwa opowiadania
QR kod: Małgorzata Żebrowska – Dwa opowiadania