Ściany korytarza przybliżyły się do mnie, sufit spłynął z góry miękko, lekko; podłoga wybrzuszyła się w fale i otulony w budyniowej miękkości płynąłem, gdzie byłem? Pamiętałem jeszcze, że miałem zadzwonić do żony, pamiętałem, że naderwał mi się guzik w marynarce… Moja głowa pełna była ciszy, moje ciało bezwładne, nieme.

*

Hier ist der Schlüssel zu Ihrem Zimmer. Wir wünschen Ihnen einen angenehmen Aufenthalt1 – powiedział recepcjonista kładąc dłoń na słuchawce dzwoniącego telefonu i podając mi klucz.

Danke – zgarnąłem klucz z błyszczącego blatu i wrzuciłem go do kieszeni marynarki.

Sprawdziłem telefon; powinienem zadzwonić do żony. Przewinąłem wiadomości w komórce, rozglądając się za barem. Byłem zmęczony, nie zdrzemnąłem się ani na chwilę w pociągu przerzucając wiadomości z maila na Messengera i odwrotnie, między wszystkimi podwykonawcami i moim szefem. Godzinę przed Berlinem klimatyzacja przestała działać i chuchała tylko letnim powietrzem, co przy panujących upałach nie ułatwiało podróży. Pokręciłem głową i ramionami dla rozluźnienia mięśni pleców, bolał mnie kark.

Dostrzegłem bar, pociągnąłem walizkę w jego jarzące się wnętrze.

Zamówiłem piwo i ze ściśniętymi śliniankami patrzyłem na kran, z którego pieniście wylewał się do zroszonej szklanki idealny Berliner Kindl.

Lokal był prawie pusty; dwa metry ode mnie siedziała starsza kobieta, staruszka właściwie, drobniutka, ubrana w różową sukienkę i maleńki kapelusik z woalką. Trzymała w obu rękach kufel i nie odrywając ust od brzegu szkła sączyła piwo.

Jej nogi dyndały z wysokiego stołka, jak u dziecka.

W barze powoli gęstniało; goście hotelowi, bardzo różni, składali się ze smutnawych repów, drobnych biznesmenów, emerytów lub całych rodzin; stanowili nieuporządkowaną i przypadkową mieszankę typów i osobowości. Pojawiło się też kilka samotnych kobiet, rozglądających się znacząco i grupka młodych dziewczyn z identyfikatorami i tekturowymi teczkami.

Odstawiłem pustą szklankę, skinąłem głową barmanowi, ale zanim zdążyłem wyjść z baru, drogę zagrodziła mi staruszka w różowej sukience, która zapytała:

Bist du heute gekommen2?

Entschuldigung, Was haben Sie gesagt33? – nie zrozumiałem o co jej chodzi.

– 15.10 nach Berlin4 ? Chłopaczku?

 I nie czekając na odpowiedź dodała po polsku:

– Sprawdź numer pokoju i lepiej tam nie wchodź.

Zanim zdążyłem się namyślić co odpowiedzieć lub o co zapytać, staruszka zacisnęła obie dłonie na maleńkiej torebeczce, odwróciła się i raźnym krokiem wyszła z baru.

Wzruszyłem ramionami i powlokłem się pod windę. Nacisnąłem guzik. Po chwili drzwi się rozchyliły z lekkim zgrzytem, a ze środka wyszli dwaj mężczyźni ubrani jednakowo i podobni do siebie, obejrzałem się za nimi. Wyjąłem kartę – klucz do pokoju 310 i sprawdziłem numer, po czym nacisnąłem guzik trzeciego piętra. Winda zaszumiała, ruszyła, po chwili zachwiała się, hamując.

Wyszedłem w przestrzeń korytarza. Ściany obłożone były pasiastymi tapetami układającymi się w powtarzalny rytm. Potrząsnąłem głową, op-artowski wzór dezorganizował przestrzeń i wytracał odległość.

Winda tymczasem odjechała z szumem, migając czerwoną strzałką nad drzwiami.

Nałożyłem okulary i rozejrzałem się za oznaczeniami, zauważyłem je naprzeciw windy. Na białej tabliczce były wypisane numery pokoi: 502 – 516 w prawo i 517 – 521w lewo.

– Scheiße – zakląłem, wydawało mi się, że naciskam trzecie piętro.

Schody, zejdę schodami, pomyślałem i ruszyłem w prawo, zgodnie z zieloną strzałką ewakuacyjną; takie strzałki zwykle prowadziły do schodów.

Ale nie tym razem. Doszedłem do końca korytarza i schodów nie znalazłem, więc zawróciłem. Moja irytacja wzrosła nieznacznie, tym bardziej, że nagle znalazłem się w skrzydle oznaczonym inaczej: 501- 522.

Moja kieszeń zawibrowała, odebrałem, nadrywając guzik przy mankiecie. Stanąłem.

– Tak, tak, jestem, dojechałem, wszystko w porządku, idę do pokoju. Zadzwonię później.

Ruszyłem, ciągnąć walizkę. W pokoju 501 uchyliły się drzwi i wyjrzała przez szparę buzia dziecka.

– Ciiii…- powiedziała dziewczynka– mama śpi.

Uśmiechnąłem się i uniosłem dłoń w przepraszającym geście, zawróciłem.

Korytarz wydawał mi się dość niski, wyłożony był bordowym dywanem, wytłumiającym kroki, szedłem i szedłem, stanąłem znowu.

– Kurwa. Skup się – mruknąłem do siebie.

Popatrzyłem w prawo, popatrzyłem w lewo. Korytarz, korytarz. Zakręt, zakręt.

Tam, zdecydowałem. Skręciłem.

Nagle tuż przede mną, z drzwi z lewej strony, wyszedł mężczyzna w smokingu i kieliszkiem w ręku. Zrobił krok a potem odwrócił się i wszedł z powrotem do pokoju. Usłyszałem śmiech albo płacz, nie byłem pewien. Przyspieszyłem kroku, marzyłem o wannie z gorącą wodą.

Schodów jednak nie znalazłem, ale znalazłem windę. Odetchnąłem z ulgą. Nacisnąłem przycisk. Zaburczało.

Vielleicht schlafe ich heute5 … – powiedział cienki głos za moimi plecami, drgnąłem, nie słyszałem kroków.

Du sprichst mit mir6? – zapytałem mężczyznę w smokingu, tym razem bez kieliszka, ale z butelką szampana i wypchaną wiewiórką pod pachą. Widziałem takie zwierzęta na dole w holu.

Mężczyzna potrząsnął głową i zapatrzył się w czerwony punkcik nad windą. Jego wąsy sterczały nad wargą a okulary były brudne lub wydawały się być zaparowane. Ta druga możliwość wydała się prawdopodobna, ponieważ mnie samemu było bardzo gorąco. Wydawało mi się nawet, że czuję zapach piany wytwarzanej przez gorącą wodę, i że ta para płynie ku mnie, kołysze…

Poluzowałem kołnierzyk koszuli, spociłem się.

Nadjechała wreszcie winda, mężczyzna z wiewiórką wszedł pierwszy i zapytał:

– Które piętro?

– Trzecie.

Winda ruszyła; jechaliśmy i jechali, coraz dalej, wyżej i niżej i ta podróż nie miała końca. Usiadłem na walizce, przymknąłem oczy.

*

Stoję w recepcji i czekam na swoją kolej. Rozmawiałem już z tym recepcjonistą, wiem, że prawdopodobnie boli go gardło, bo widziałem, jak wyciskał z wytłoczki czerwoną pastylkę do ssania i wkładał do ust. Wiem, że zanim poda mi klucz dyskretnie odciągnie spodnie w kroku, potem podsunie okulary i kładąc rękę na dzwoniącym telefonie, powie:

Hier ist der Schlussel zu Ihrem Zimmer. Wir wunschen Ihnen einen angenehmen Aufenthalt.

– Czy mógłbym prosić inny pokój?

– Inny? – twarz recepcjonisty niczego nie wyraża.

– Tak, poproszę inny pokój.

Patrzę na podsuniętą w moją stronę hotelową kartę z numerem 310, która odbija się w błyszczącym blacie recepcji.

– Tak, oczywiście, mogę panu zaproponować inny pokój. Mam jeszcze wolny 309 i 311

– A na innych piętrach?

Wciąż patrzę na kartę o numerze 310 leżącą przede mną.

Recepcjonista stuka chwilę w klawiaturę i uważnie przygląda się ekranowi komputera…

– Niestety, na innych piętrach mamy komplet.

– Trudno – odpowiadam. Jestem zmęczony, boli mnie kark i barki.

– To który numer pan sobie życzy? – pyta recepcjonista.

– 311

Biorę klucz, wyciągam uchwyt walizki. Chce mi się pić, ale rezygnuję z pójścia do baru, rozglądam się na boki i kieruję do windy.

W holu jest pusto, na wysepce urządzonej na środku stoi panopticum wypchanych zwierząt. Mają wytrzeszczone oczy a ich pyski uśmiechają się rozdzierająco. Rozglądam się za wiewiórką, ale jej nie widzę.

Winda zjeżdża, lekko skrzypi. Drzwi się otwierają, ze środka wychodzi tym razem tylko jeden bliźniak. Ale zaraz zjawia się drugi, schodzi schodami, które zaczynają się tuż obok windy…

To jest jakiś pomysł; rezygnuję z windy, kieruję się na schody.

Stopnie są z granitu czy marmuru a środkiem biegnie w górę dywan w drobne paseczki, w każdym załamaniu schodka przytrzymywany metalową listwą w kolorze złotym.

Idę.

Pierwsze piętro. Sala konferencyjna w prawo, bilard w lewo, oznaczenia pokoi, ludek ewakuacyjny, gaśnica.

Idę dalej. Staję na półpiętrze. Moja kieszeń wibruje, odbieram, zauważam, że guzik od mankietu wisi mi na jednej nitce.

– Tak, jestem, dojechałem. Zadzwonię później.

Drugie piętro. Oznaczenia pokoi, ludek ewakuacyjny, gaśnica.

Wchodzę na trzecie piętro, nakładam okulary i podchodzę do oznaczeń, żeby dobrze sprawdzić, w którą stronę mam iść. W prawo. Skręcam, robię kilka kroków…

Na środku korytarza stoi wiewiórka. Małe, rude ciałko z pochylonym łebkiem i uniesionym puszystym ogonem.

Zatrzymuję się.

Na zwierzątko pada światło z uchylonych drzwi pokoju, słyszę męski głos.

Nagle wiewiórka odwraca głowę i w podskokach przekracza próg pokoju; drzwi się zamykają.

Udaję, że tego nie było, ale drzwi uchylają się ponownie, mężczyzna ze sterczącymi wąsami i w okularach wystawia przez nie głowę i widząc mnie mówi:

– Przepraszam – po czym cofa się.

Wyjmuję papierosy, patrzę w górę na sufit, wszędzie czujki dymu.

Zbliżam się do numeru 311, ale oto widzę, że bliższe drzwi są otwarte na całą szerokość.

Pokój 310.

Zatrzymuję się, bo nisko przy podłodze kłębi się aromatyczna para w zabarwieniu lekko różowym. Para unosi się w górę, a z pokoju wychodzi dziewczynka kładąca palec na ustach i mówiąca Ciii, następnie naburmuszona staruszka w różowej sukience, która nie obdarza mnie ani jednym spojrzeniem, wreszcie bliźniacy trzymający się za ręce…

Wkładam papierosa do ust i zapalam. Wciągam dym, wciągam kłęby pary, włączają się czujki dymu, z sufitu leje się woda.

Potem mdleję i słyszę jeszcze jak facet od wiewiórki mówi podniesionym głosem:

– Niech ktoś zadzwoni na recepcję.

– Sam zadzwoń, twoja kolej – odpowiada jakiś głos a ja płynę i płynę pod sufitem…

*

Gapię się z niedowierzaniem na recepcjonistę. Czerwona pastylka ląduje w ustach. Teraz recepcjonista dyskretnie odciąga spodnie w kroku, podsuwa okulary i kładąc rękę na dzwoniącym telefonie, mówi:

Hier ist der Schlussel zu Ihrem Zimmer. Wir wunschen Ihnen einen angenehmen Aufenthalt.

Danke – biorę klucz.

Patrzę w kierunku baru, chce mi się pić. Robię krok w tamtą stronę, ale zmieniam zdanie i ustawiam się przed windą. Z baru wychodzi drobna staruszka w różowej sukience, patrzy na mnie, ale mija mnie bez słowa; staje przy wypchanych zwierzętach. Staruszka podnosi wiewiórkę i nie zatrzymywana przez nikogo przechodzi dalej holem z wiewiórką pod pachą.

Naciskam guzik przywołujący windę i sięgam po klucz. Winda jest pusta, wsiadam. Patrzę przez chwilę na numer karty do drzwi, pocieram czoło, robi mi się ciepło, odwracam kartę, patrzę jeszcze raz…

310.

Winda zatrzymuje się z lekkim zachwianiem. Wychylam się ostrożnie, rozglądam. Na ścianach krzyżujące się paski, wychodzące do mnie w wykrzyknikach.

Mój telefon dzwoni w kieszeni, to pewnie Marysia, odbieram i mówię:

– Tak. Zadzwonię później.

Korytarz ciągnie się od windy w prawo i w lewo. Skręcam zgodnie ze strzałkami pokazującymi kierunek numeracji pokoi. 302 – 316 w prawo.

Idę korytarzem, mijam pokoje.

306, 307, 308, 309, 311, 312, 313.

Jeszcze raz. Cofam się.

313, 312, 311, 309, 308.

– Co jest kurwa.

Zza zakrętu wynurza się pokojowa pchająca przed sobą wózek.

– Przepraszam – zwracam się do niej – szukam numeru 310.

Pokojowa, miła z wyglądu kobieta bez wieku patrzy na mnie, patrzy na numer karty, którą jej pokazuję a potem uśmiecha się dobrotliwie i wskazuje palcem pokój, przed którym stoję.

Czuję się jak idiota, ale dziękuję jej z przepraszającym uśmiechem i wkładam kartę w czytnik. Drzwi nie ustępują, więc pokojowa wyjmuje mi kartę z ręki, wkłada ją do portu i po cichutkim kliknięciu otwiera przede mną drzwi.

A więc jestem.

Wchodzę do pokoju, puszczam ucho walizki i rzucam się na łóżko. Patrzę w sufit, daję sobie chwilę szansy, by poczuć, że leżę. Cisza aż brzęczy… Na suficie kilka ciemnych plam, nie ma górnej lampy, są tylko cztery kandelabry i światełka nad łóżkiem. U góry, wokoło biegnie srebrno-pomarańczowy szlaczek w drobne paski, brzydki. Ściany pokoju są w kolorze łososiowym; patrzę na zasłony sięgające podłogi, wybrzuszające się w rogach. Czuje się nieprawdopodobnie zmęczony i gdyby nie ciemne plamy pod pachami oraz ohydny własny zapach potu, pewnie by zasnął. Podnoszę się, zrzucam marynarkę, otwieram walizkę i idę napełnić wannę wodą.

Kłęby aromatycznej pary rozmywają kontury łazienki. Sączę brandy, wyjętą z barku, zmęczenie powoli odpływa a ciało się rozluźnia. Miałem oddzwonić do żony, ale nie mam na to siły, zrobię to później. Powinienem jeszcze przejrzeć dokumenty, na to jednak absolutnie nie mam ochoty.

Myję zęby, wypluwam do umywalki nadmiar śliny; chce mi się palić już tak bardzo, że zaczynam się spieszyć. Trę włosy puchatym ręcznikiem, gdy nagle słyszę dziwny odgłos z kratki odpływowej w wannie. Zdejmuję ręcznik z głowy i schylam się. Z kratki dobywa się głos, ale nie słyszę dokładnie…zniżam głowę bardziej, pochylając się nad odpływem…

– Pierdolone 310 – mówi wanna wyraźnie. Odskakuję gwałtownie, podrywając głowę i trafiając uchem w kran.

– Aaaaa! – zabolało.

Na chwilę mnie zamroczyło, z rozciętej skóry pociekła krew. Usiadłem na sedesie i zamoczyłem ręcznik w wodzie, żeby przyłożyć do rozciętego miejsca.

Nasłuchuję, ale w łazience zapadła cisza.

Wstałem, zacząłem przetrząsać szafki w poszukiwaniu wody utlenionej, jakiegoś plastra. Nic nie znalazłem, więc przeszedłem do pokoju.  

Przy łóżku stoi komódka z dwiema szufladami, otwieram je kolejno; w jednej jest biblia, w drugiej rewolwer i bilet kolejowy w granatowej książeczce o podniszczonych brzegach.

– Co to kurwa jest – mówię głośno i rozglądam się mimowolnie po pokoju.

Przyciskam mocniej ręcznik do ucha i siadam przy otwartej szufladce komody.

Trącam rewolwer palcem, przedmiot nie przesuwa się, więc jest ciężki a nie z plastiku, jak mi się początkowo wydawało. PKP IC jest napisane znajomym fontem na granatowej książeczce biletu.

Zamykam szufladę. Przyciskam ręcznik, zamykam oczy. Odczekuję dziesięć sekund, otwieram oczy. Otwieram szufladę; rewolwer wciąż leży na bilecie i sam już nie wiem, czy wolałbym, żeby to były przywidzenia, czy nie.

Wyjmuję bilet. Pociąg relacji Warszawa -Berlin, data, numer wagonu, miejsce…Z tyłu biletu jest napisane ołówkiem 3.10 nach Berlin.

To mój pociąg, ale data stara, nie da się jej odczytać dokładnie.

Odłożyłem bilet, zamknąłem szufladkę. Krew ciekła, a więc potrzeba znalezienia apteczki zrobiła się pilna. Ubrałem się, wziąłem garść chusteczek jednorazowych, które przyłożyłem do rozcięcia, zabrałem telefon, dokumenty, kartę do pokoju i wyszedłem na korytarz.

Korytarz z lewej strony pokoju zakręcał zaraz w lewo a z prawej ciągnął się prostą linią. Poszedłem w prawo, choć nie pamiętałem, którędy bliżej do recepcji; po kilku metrach znalazłem windę, ukrytą w pasiastej tapecie. Przez chwilę gapiłem się na dwa guziki w ścianie, nie wiedząc który nacisnąć. Nacisnąłem więc oba i nad drzwiami windy zamigotały dwie małe strzałki.

Tymczasem za mną dał się słyszeć ruch, spodziewałem się ujrzeć faceta z wiewiórką, ale zza zakrętu wyłoniła się znajoma staruszka, ubrana w sukienkę dziwnie pasującą do tapety. Maleńki kapelusik z woalką przekrzywiony był fikuśnie a rękawiczki były nie do pary. Staruszka przystanęła przede mną i powiedziała:

Ich komme später. So wäre es am beste7

Drzwi windy otworzyły się; wszedłem do środka, blokując je.

– Jedzie pani? – zapytałem uprzejmie, ale staruszka zaczęła szukać czegoś w torebce i odwróciła się do mnie tyłem nie reagując na pytanie.

Cofnąłem palec z guzika blokady. Drzwi się zasunęły

Nacisnąłem parter, ale winda nie drgnęła i drzwi otworzyły się ponownie.

Staruszka stała w tym samym miejscu.

– Jedzie pani? – ponowiłem pytanie – Co pani mówiła? Was haben Sie gesagt?8

Kobieta nie odezwała się, zamknęła oczy złożywszy dłonie na podołku.

Drzwi windy się zasunęły, przytrzymałem dłużej guzik parteru i zjechałem na dół.

Obsługa na recepcji się zmieniła, nie było już recepcjonisty od czerwonych pastylek na gardło; były dwie młode dziewczyny, jedna brzydka, druga ładna. Uzyskawszy fachową pomoc w postaci wody utlenionej i plastra od ładnej recepcjonistki nabrałem ochoty na drinka. Wszedłem więc do hotelowego baru i zamówiłem wódkę z limonką.

Rozejrzałem się: paru podpitych handlowców, dwie podejrzane panienki, z których jedna miała całkiem zgrabną pupę i uśmiechnęła się do mnie szeroko.

„Ach, Marysiu”- pomyślałem o żonie i znów sobie przypomniałem, że miałem do niej zadzwonić.

Na środku sali siedziała znużona kobieta po czterdziestce, dalej otyły facet, drzemiący nad piwem a przy barze, przykucnięta na wysokim stołku znajoma staruszka. Dyndała nogami a maleńka torebeczka spoczywała na lśniącym barze. Kobieta przykładała setkę do ust i sączyła ją pomalutku. Skąd ona się tu wzięła, zastanowiłem się, ale zaraz o tym zapomniałem.

– Ich gehe rauchen9 – powiedziałem do barmana – Noch ein bitte10

Barman skinął głową.

Wyszedłem do hotelowego patio. Tu, za wyłomem muru była palarnia, jak izolatka dla skazanych. Wolałbym palić w barze a nie pod murem, ale trudno.

W palarni stali bliźniacy. Skinąłem im głową, obrzucili mnie jednakowym spojrzeniem. Mieli na sobie jasne pulowery z czerwono-granatowymi paskami przy wycięciu w serek; wyglądali, jakby szli na golfa. Palili cygara.

– Dzisiaj pan przyjechał? – odezwał się do mnie jeden z mężczyzn.

– Tak – odparłem wolno, bo miałem wrażenie, że ktoś mnie już o to pytał…

– My jesteśmy z kwietnia.

– Z kwietnia?

– Niech się pan nie martwi, można się przyzwyczaić.

Nie powiedzieli nic więcej a ja bezmyślnie kiwnąłem głową.

Gdy wróciłem, bar był opustoszały, został tylko gruby facet. Dopiłem wódkę, kupiłem następną paczkę papierosów i poszedłem do pokoju.

 Winda długo nie przyjeżdżała; w hotelu było cicho, od strony recepcji sączyła się nijaka muzyczka, dzwonił telefon…

W końcu drzwi windy otworzyły się, wszedłem i wolno i uważnie nacisnąłem 3.

Na moim piętrze nie było nikogo. Kroki wytłumiane przez dywany potęgowały wrażenie nierealności, było duszno.

„Powinienem się unieść i popłynąć” – pomyślałem.

Specjalnie dotknąłem skaleczonego ucha, bolało.

Numery z prawej strony narastały. Minąłem 305, minąłem 306, 307 i poczułem mimo woli mrowienie na karku. Przeszedłem jeszcze parę metrów i zobaczyłem pokój oznaczony numerem 311. Zatrzymałem się i obejrzałem. Nic. Cisza. Nic nie bzyczy, nie gra, nie miga, nie majaczy, nic nie słychać.

Zawróciłem: 311, 309, 308, 307…Jeszcze raz: 307, 308, 309, 311

– Co za gówno – powiedziałem głośno i zamknąłem oczy.

Byłem przed pokojem 311, zbliżyłem ręce do drzwi i obmacując ścianę z zamkniętymi oczami ruszyłem dalej w lewo, aż napotkałem kolejne drzwi do pokoju; teoretycznie powinny nosić numer 310.

Zatrzymałem się i nie otwierając oczu zacząłem szukać w kieszeni karty otwierającej, ale nitka od guzika zaczepiła się o brzeg kieszeni i nie mogłem się odplątać.

W końcu wyszarpnąłem kartę urywając guzik. Po omacku zbliżyłem ją do czytnika; zanim jednak ją wetknąłem – drzwi otworzyły się nagle od środka – spanikowałem, otworzyłem oczy, pisnąłem cienko – a z ciemności wynurzyła się znajoma staruszka.

– Co pani robi w moim pokoju? – powiedziałem znacznie głośniej niż miałem zamiar.

– Pierdolone trzy jeden zero – powiedziała staruszka męskim głosem i wyminęła mnie.

– Proszę pani… – zacząłem, ale nie skończyłem… Gapiłem się na staruszkę, która oddalała się tuląc do piersi, jak kota, rewolwer.

*

Wszedłem do pokoju, zajrzałem pod łóżko, za zasłony, do łazienki. Ściągnąłem ubranie i padłem w pościel. Zasnąłem natychmiast.

Obudziłem się gwałtownie. Coś mi się śniło, chyba coś niemiłego, nie pamiętałem co.

Wyświetlacz na tanim, hotelowym radiu pokazywał 3.10.

Wstałem, odsunąłem ciężkie zasłony, okna nie dało się otworzyć…Na zewnątrz spało szare, jakby miękkie miasto przed świtem; tu i tam światło, światełko; mrugający na czerwono napis.

Wziąłem do ręki telefon, chciałem zadzwonić do Marysi, ale opanowałem się. Przestraszyłbym ją tylko telefonem o tej porze. Odwróciłem się od okna i wolno naciągnąłem dżinsy i T-shirta. Nie siadałem, nie kładłem się, czekałem, wiedziałem, że to jeszcze nie koniec.

Po kilku sekundach usłyszałem cichutkie pukanie do drzwi.

1. Oto klucz do pana pokoju. Życzymy miłego pobytu
2. Przyjechałeś dzisiaj?
3. Przepraszam, o co pani pytała?
4. 3.10 do Berlina?
5. Może dzisiaj wreszcie zasnę.
6. Do mnie pan mówi?
7. Przyjdę po to później, tak będzie najlepiej.
8. Co pani mówiła?
9. Idę zapalić.
10. Jeszcze jedno, proszę.
Justyna Hankus – 15.10 nach Berlin
QR kod: Justyna Hankus – 15.10 nach Berlin