***

w moich snach
ciągle pada

w kącie
klęczę na grochu
z łez

matka też tak cierpiała
– przejdzie – powtarzała –

ojciec na kolana posadzi
małą dziewczynkę
tak dla zabawy
palce we włosy
włoży
przytuli

w snach
w których
obcinam lalkom warkocze
wycieram chusteczką
ich maleńki smutek


***

mamo
jestem dorosła

nie chcę już
kolorowych wstążek
– od dawna noszę ciasne koronki –

stojąc przed lustrem
staram się uśmiechać

blizna pod brzuchem
przypomina że jednak kocham


Obturacja

Kawa. Zimna, gorzka.

Na każde twoje dzień dobry, brakuje mi powietrza. By odpowiedzieć, muszę zaczerpnąć dwa głębokie hausty.
Zamykając oczy, jak mantrę, powtarzam.
Tak. To będzie dobry dzień.
Patrzysz wtedy na mnie, jak na dzieło sztuki. Podziwiasz. Jednak wiedz – zupełnie mnie nie rozumiesz. Wszyscy mówią, piękna ta miłość. Dziwne. Niby dajesz wszystko, ukrywając w dłoniach kamienie. To w nich zaklęte postacie. Codziennie inną się objawiasz.

Ciepło – zimno.

Cholerny hipokryto, nałykasz się tabletek i mówisz, że nie możesz. Gonisz jak sukę. A gdy odpływam w odmiennych stanach świadomości, sprowadzasz na ziemię. By podać ci tę pieprzoną zupę, która i tak pewnie za słona.

Jakoś przełykam ten dzień. Epinefrynę podano.

Jeśli już mnie dotykasz, za każdym razem boli szpik. Coraz mniej mnie. Pamiętam babkę na jakiś zdjęciach, chyba nie najlepszych. Obie jak półprzeźroczysty listek. Wyłączasz mnie na chwilę, po czym wracam. Nie krępuj się. I tak ci kiedyś umrę. Wraz z tym całym smutkiem.

Dobrze że już wieczór.

Oddycham.


Matki karimatki

Ile razy narzekałaś na swoje dziecko. Krzyczałaś, bo chciało byś poczytała mu bajkę, a ty malowałaś paznokcie. Ja od dawna nie kupuję lakieru, a bajki się piętrzą na półkach.
Chodź ze mną. Coś ci pokażę. To tylko chwila, do Pierwszej Gwiazdki jeszcze daleko.

Sala nr 1. Izolatka. Do Kubusia nikt nie przychodzi, nie wolno. Odwiedzają go tylko postacie w maskach i plamy z sufitu w ciut przykrótkich snach.

Sala nr 2. Mati i jego mama. Przez trzy lata tu był ich dom. Przytwierdzili jego chude ciałko do jakiejś maszyny z tysiącem rurek, która żyła za niego. Teraz uśmiecha się tam z góry. Zabrakło nadziei. Zabrakło odważnych.

Sala nr 3. Też już pusta, lecz pełna zapachu adrenaliny. Odbija się jeszcze echem od ścian lament rodziców i klekotanie drewniaków. A ten monitor i jego pip pip piiiippppp. Przeraźliwie głośne, paradoksalnie milczące.

Sala nr 4. Piotruś z bidula. Ponoć, matka pijaczka, chcąca odebrać mu życie zanim jeszcze wydała na świat. Teraz pochyla się nad łóżeczkiem skruszona, zabierając małemu tlen.

Sala nr 5. Tu gęsto, śmierdząco i głośno. Stukają tipsy. Szeleszczą papierkami po czekoladach zajadający stres. Na parapetach piętrzą się butelki z mlekiem i karimaty. Pachnie kawa.

Sala nr 6. Moja ulubiona. Na łóżku uśmiecha się wierzgając nóżkami i rączkami maleńka Zuzia. „Curly Sue” i jej loczki kręcące się dookoła buzi. Tak jak u jej mamy.
No idź już. Tych sal zbyt dużo. A ty jeszcze musisz pomalować paznokcie. Pięknie stół nakryłaś, zaraz goście. Pachnie choinką i barszczem. Ja ciągle czuję smółkę. A to moja sala.

Sala nr 7. I moje siedem lat szczęścia w nieszczęściu.
Zmęczona jestem. Dobrze, że mam trochę miejsca na karimatę.

Sylwia Pryga – Cztery wiersze
QR kod: Sylwia Pryga – Cztery wiersze