O wyplątywaniu meduz z włosów

Kapało z kranu. Okazjonalnie, najpierw co środę, potem też w piątki, co drugi dzień, aż zorientowałam się, że kapie codziennie.

Dźwięk wody zaczął mnie tak irytować, że zdecydowałam zamknąć drzwi do łazienki i wyłączyć ją z użytku. Chociaż próbowałam przekonać samą siebie, że sprawa jest załatwiona, dalej to słyszałam. Postanowiłam zakręcić kran. Próbowałam sama, przyniosłam narzędzia z szuflady… Bezskutecznie. Zamknęłam drzwi ponownie. W ciągu następnych dni dźwięk przybrał na intensywności. Kap z kranu, kap na podłogę. Echo świdrowało moje myśli, a miarowy rytm wyznaczany przez krople podporządkowywał sobie moje kroki.

Któregoś dnia obudziłam się, usiadłam na łóżku, postawiłam stopy na podłodze i… plusk! Palce wchłonęły przenikliwy chłód jak korzenie. Wilgoć zaczęła rozprzestrzeniać się po całym ciele. Po chwili konsternacji wsunęłam się z powrotem pod kołdrę, ale nie udało mi się osuszyć stóp. Pod wieczór podjęłam ponowną próbę wstania. Chlupot kroków był niepokojący. Wzięłam paczuszkę z zieloną herbatą, filiżanki, pocztówkę z wierszem, zeszyt i ołówki, choć te ostatnie zdawały się być kpiną, bo dawno przestałam umieć składać słowa. Stawałam na palcach, by włożyć to wszystko na szafę. Rozejrzałam się po mieszkaniu. Tafla wody odebrała mi podłogę. W kuchni już też kapało. Zlew napełniał się kropla po kropli. Wyczerpana wróciłam do łóżka, wciąż czując wilgoć na kostkach.

Od tego czasu przestałam zapraszać gości. Samej siebie też nie zapraszałam. Starałam się nie wracać na noc i nie zostawać nigdy sama. Lgnęłam do ludzi jak nigdy dotąd, chociaż szczerze mówiąc męczyło mnie ich towarzystwo, ale samotność męczyła bardziej.

Którejś nocy musiałam jednak wrócić. Wycisnęłam koc i wdrapałam się z nim na szafę, bo woda sięgała mi już prawie do szyi. Nie mogłam zasnąć, kapanie doprowadzało mnie na skraj szaleństwa. Obłęd odbierał zmysły. Całą noc piłam herbatę i żywiłam się paznokciami, aż wyczerpałam zapasy. Z letargu wybudziło mnie osobliwe chlupanie. Czekałam aż ustanie, jednak nic nie zapowiadało wytchnienia. Nachyliłam się, żeby sprawdzić, co jest źródłem tego dźwięku. Straciłam równowagę i woda wdarła się w każdy zakamarek mojego ciała. Pochłonęła mnie absolutnie. Odcięta od dźwięków i zapachów poddałam się jej obezwładniającej sile. Otwarłam oczy i wtedy dopiero zauważyłam ławicę meduz snującą się wokoło. Pulsowały tak niesamowicie, że każde ich rozszerzenie wyciskało ze mnie powietrze. Jarzyły się nienaturalnie jasno i odbierały mi zdolność widzenia i czucia. Kawałek po kawałku. Próbowałam ciąć dłońmi tafle i krzyczeć, lecz woda unieszkodliwiała i spowalniała moje ruchy. Miotałam się w zwolnionym tempie, aż opadłam z sił i ruch wygasł.

Cisza miażdżyła żyły. Poczułam na brzuchu wstrętne parzydełka. Wkrótce nie było na moim ciele punktu, który nie byłby naznaczony ich przewagą. Wtedy przestałam wychodzić z domu. Nie miałam siły na wyplątywanie meduz spomiędzy włosów.

Wkrótce woda sięgnęła szafy i drwiła z moich prób ratowania gromadzonych przedmiotów. Pozory zatopione. Było mi to raczej obojętne. Zanurzona w apatii dryfowałam bezwładnie po pokoju. Nie wiem ile minęło czasu, kiedy zorientowałam się, że woda wdarła się na klatkę schodową i spływa po stopniach. Błyskawicznie zrozumiałam, że muszę powstrzymać ten wodospad zanim zatopi innych ludzi.

Najpierw otwarłam oczy. Wciąż tu były. Nie przestawały parzyć. Bardzo powoli budziłam każdy skrawek ciała. Kiedy odzyskałam kontrolę zaczęłam sunąć do drzwi wejściowych. Otworzyłam je pierwszy raz od dawna. Zrobiłam wdech, moje płuca rozciągnęły się i nastąpiła dekondensacja myśli. Dawno nie czułam pod stopami chodnika. Stawiałam kroki chaotycznie, jakby stopy zapomniały, do czego służą. Znaczyłam trasę mokrym śladem, woda kapała mi z włosów i z ubrania.

Udało się. Kupiłam akwarium.

Szłam do domu okrężną drogą, przystawałam co chwilę, tak straszna niechęć ogarniała mnie na myśl o ponownym zanurzeniu się. Po powrocie czekała na mnie trudniejsza część. Długo stałam pod drzwiami patrząc na strumyk władający schodami. Zrobiłam głęboki wdech, zatkałam nos i weszłam. Łapałam wszystkie meduzy i wkładałam je do szklanej kuli, którą postawiłam na parapecie, po lewej, za firaną. Każdą ostrożnie brałam w dłonie i nadawałam jej imię, a potem śpiewałam im kołysanki. Otwarłam okna, żeby wypuścić z mieszkania wodę. Gwałtowne chluśnięcie przyniosło ulgę. Na kaloryferze powiesiłam koc, a pocztówkę i zeszyt przypięłam do sznurka na pranie. Nie wiem kiedy, może w środę, a może w zeszłym miesiącu, ale kapanie wreszcie ustało.


Morskie opowieści

Byłam w podróży.

– A może…? – pytała, a ja poirytowana ponaglałam ją.

– A może co? No dokończ wreszcie!

– A morze?

Mam iść na plażę, rozłożyć parawan i ubrać bikini? Nie ma mowy. Mam ciekawsze zajęcia.

– Zaprowadź ją nad morze – rzuciła do mewy, która na te słowa przyleciała bliżej.

– Nie ma takiej konieczności – i ruszyłam przed siebie zostawiając je w tyle.

– Skąd wiedziałaś którędy? – podskoczyłam słysząc przy uchu mewi skrzek.

– Idę w stronę morza? Wcale nie. Wcale nie o morze chodzi, idę jeszcze dalej.

Milczałyśmy. Miałam nadzieję, że zgubię ją po drodze.

Kiedy rozszumiały się wokół mnie wydmy i poczułam pod stopami piasek była jesień. Sprzyjająco. Udawaliśmy, że się nie widzimy. Ja wpatrywałam się w konstelacje kamieni wyłaniających się z piasku, a morze szumiało i falowało rytmicznie. Nie wiedziałam, czy mewa wyskrzeczała mu, że idę. Nie wyglądało na to, z resztą wszystko jedno.

– Morze jest niebezpieczne i odpłynie – nie wiedziałam, czemu ten ptak tu dalej jest i mi to mówi. Morze nich robi, co chce, ja tu przyszłam tylko na chwilę poszukać w piasku wzruszonych muszelek i kamyków, które wyglądają jak planety. Jest mi wszystko jedno, co się stanie z morzem. Naprawdę. Nie zauważałam jednak ani błyszczących kamieni ani połamanych muszli, bo zaplątałam się w zastanawianiu, dlaczego i przed czym właściwie mewa mnie ostrzegała. Pewnie ominęłam też jakąś wyrzuconą na brzeg meduzę albo martwą rybę.

W całym tym zamyśleniu przegapiłam moment, w którym fala pierwszy raz połaskotała moje kostki. Kiedy zorientowałam się, że mam zachlapane nogawki (chociaż je podwijałam na wszelki wypadek), zaczęłam się morzu przyglądać.

Błękit. Całe było polane niebem, a ja poczułam pewność, że uda mi się je zatrzymać między palcami.

Za każdym razem, kiedy przychodziłam zaskakiwało mnie. Najpierw nieśmiało skradało się do moich stóp, jakby dosiadając się do mnie z każdą falą ciut bliżej niż poprzednio. Aż do zetknięcia się ramionami i oparcia głowy o moją szyję. To znowu ochlapywało mnie pianą gwałtownych czułości, a innym razem piętrzyło się i podskakiwało roześmiane tak, że czekałam tylko kiedy podbiegnie i się na mnie rzuci, a ono wtedy potulniało nie dosięgając mojej skóry. Nie wiedziałam, czego się spodziewać, dlatego podchodziłam zaintrygowana w jego stronę.

– Morze odpłynie. Wróci na drugi brzeg. Już go tam czeka – mewa znowu mnie znalazła. Teraz nie było to trudne, bo prawie nie oddalałam się od brzegu. W porządku. Przecież ja go nie chce zamknąć w akwarium. Zostawię sobie tylko piasek, który przykleił mi się do mokrych łydek i wrócę. Ale jeszcze nie teraz. Jeszcze teraz dni są za długie.

Mewa poleciała. Zostałam sama z morzem. Siadłam na brzegu i słuchałam jego szumu. Kry błękitu falowały, a spomiędzy nich wypływała zieleń w kolorze butelek po piwie. Ciemne szczeliny zdradzały, że niebo odbija się tylko na popękanym lusterku, a wewnątrz kotłuje się piach, wodorosty i meduzy, które wplątują się swoimi parzydełkami we włosy i myśli. Chciałam wejść głębiej, ale wtedy fale ucichły zasklepiając mętny, ciemny portal. Położyłam się więc na brzegu, rozwarstwiłam skórę jak papierowa serwetkę, aż ze szczelin płynął lepki odurzający sok. Pozwalam morzu go zlizywać chociaż sól jego języka piekła.

– Ono chce was zatopić. Wszystkie. Je też – mewa wskazała na chmury – Teraz już może, bo drugi brzeg jest pusty. Nie czeka go już. Ty też nie powinnaś.

Dopiero teraz zobaczyłam, że nad brzegiem unoszą się wirujące zalotnie spódnice chmur, a morze próbuje dojrzeć ukrywające się w podskokach bladych loków uśmiechy. Falami już nie eksploruje moich szczelin, ale stara się poderwać puchowe halki i dotknąć nóg do nieba. Dopiero teraz poczułam, że wiatr wywiał ze mnie resztki ciepła.

Wiedziałam, że mewa jest za mną i czeka. Odwróciłam się w jej stronę.

– Nie zatopi, ja tu jestem tylko na chwilę, wyszumieć się, ono też niech szumi, choćby z chmurami. Przecież może. Nikt nie czeka na drugim brzegu.

Usiadłyśmy za wydmą, żebym się zagrzała.

– Nie jesteś głodna od tego siedzenia tu? -podniosła z piasku okruch – masz – podawałyśmy go sobie bez pośrednictwa rąk.

– Jak to się dzieje, że nie odganiasz się i nie krzyczysz jak inni, tylko tak po prostu siedzisz z taką mewa jak ja i rozmawiasz

Wzruszyłam ramionami. Nie wiedziałam, czemu mewa tyle razy zostawiła mnie samą z morzem, ale nie miałam siły zapytać. Minęło za dużo czasu zanim udało mi się wstać i machnąć ręką, żeby poleciała.

– Przepraszam – zaskrzeczała, ale nie słyszałam jej już, przecież biegłam w stronę wody. Chciałam opowiadać, szumieć do niego szeptem, tak jak ono cały czas, nawet nie tylko do mnie, co nie przeszkadzało mi chłonąć jego słów. Milczałam i brnęłam coraz głębiej. Błękit. Wszędzie wokół mnie błękit. Nie ścierałam kropel z policzków i szyi, oblizałam tylko słone usta. Zarumieniło się. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że czułość była tylko złudzeniem, a tak naprawdę na jego tafli odbijały się gesty słońca, które miało już nigdy więcej nie czekać go na drugim brzegu.  Zanurkowałam i pozwoliłam falom się obejmować. Nie chciałam się wynurzać, żeby go nie zgubić, a ono szumiało, że spokojnie, że przecież mnie trzyma. Jeszcze przed zmrokiem zaczerpnęłam powietrza. Fale cofnęły się gwałtownie. Nie bałam się. Często, gdy podchodziłam bliżej, żeby się zanurzyć, morze oddalało się i dopiero, gdy zrezygnowana ruszyłam pewnym krokiem w głąb lądu rzucało się z opowieściami do moich stóp.

Jeszcze nawet nie zrobiło się ciemno. Tak krótka to była chwila, a ja byłam spragniona tak, że mogłabym pozwalać poić się słoną wodą. Chciałam wykąpać się nago, podać mu rękę i się z nim wyszumieć, chociaż bałam się, że w ciszy, która by później nieuchronnie nastała, bo o czym mielibyśmy do siebie mówić, chciałabym uciekać. Dryfowałam uchwycona myśli, że opowiadałby mi o swoich głębinach, a ja mu o błyszczących ziarenkach piasku, albo, że można szumieć wiecznie. Chciałam czekać go na brzegu, chociaż od widnokręgu do morza jest daleko, ale dla tych spotkań byłoby warto, nawet gdyby w nocy miał śnić o księżycu.

Rzuciłam się biegiem w fale, ale nie umiałam ich dogonić. Morze cofało się coraz głębiej.

– Dni są już krótkie. Wakacje się skończyły, wybacz.

– Za długo rozmawiałam wtedy z mewa? – nie wiem czemu o to spytałam, myślałam, że jest o to złe.

– Co? Nie – zatrzymało się. Na kostkach znów poczułam przyjemne falowanie – po prostu woda jest teraz za zimna. Nie można się kąpać. Musisz wyjść na brzeg. Przepraszam. To były tylko wakacje.

Odpłynął mi wtedy grunt spod nóg.

Dużo czasu minęło, aż uświadomiłam sobie, że w rzeczywistości dopiero wtedy odzyskałam ziemię.  Dopiero gdy morze już nie wróciło. Gdyby zostało, utopiłoby mnie. Łudzę się, że ono to wiedziało  i właśnie dlatego musiało odpłynąć, chociaż pewnie po prostu ruszyło ku nowym brzegom.

Tak naprawdę nigdy się nawet nie zanurzyłam. Nie weszłam dość głęboko. Ostrożnie pilnowałam dna. Ono tak naprawdę nigdy się do mnie nie garnęło, falowało i zdawać się mogło, że tęskni za brzegiem, ale nigdy do mnie nie dotarło. Było na swoim miejscu.

Dużo później dostałam od kogoś pocztówkę znad morza. Falowało dalej, chociaż brzeg był pusty. Nie falowało nigdy dla mnie.

Piasek pod stopami w końcu wysechł, ale nie umiałam zachwycać się kosmosami jego kamieni ani maestrią mozaiek. Za łatwo było złapać go w ręce.

Małgorzata Czerwień – Dwa opowiadania
QR kod: Małgorzata Czerwień – Dwa opowiadania